Etiquetas

2012/02/21

Koty, my.

Kiedy zasypiam na dachu, miasto jest jakby pod moimi plecami; kiedy tylko zamknę oczy, moje lewe ramię przywiera mocno, prostopadle do ulicy, świat się troszeczkę przekręca, układa tak, że piesi, konni i samochodni przesuwają się pod moimi łopatkami.

Pięknie się śpi na słońcu. Dawkins pod głową. W głowie sny niemowlaka, sny z czasu mnóstwa bodźców, nowego języka. Intensywne, kolorowe, głośne; budzi mnie stukot kopyt. Kopyta przebiegają pod palemkami. Nie rozróżniam jeszcze tych drzew, jeszcze to dla mnie palemki, drzewka pomarańczowe, malutkie pseudoakacje. Nie rozróżniam jeszcze tych ptaków, poza tylko całkiem oczywistymi. Śpiewam w parkach Czarnego gołębia i gdzie on, gdzie on jest?
Same gołąbki białe. Może to i weselej.

Czasem gołąbki w estragonie; soczewica zawinięta w kapustę. Kasza z cytryną. Pieczony miód. Awokado z orzechami. Mruczymy z przymrużonymi oczami. Już jesteś? Jaka szkoda, że już jesteś! Przecież ja gotuję dla ciebie niespodziankę!
Idź do salonu, udawaj, że nic nie wiesz o tym musie!
Możesz to jeść? Chcę zrobić coś dla ciebie, już od kilku dni nie jedliśmy wszyscy razem. 
Wynosimy herbatę na dach. Na kanapę. Papier i struny szumią koło filiżanek. Z pestek awokado rzeźbią się pionki; z pestek słonecznika wyrastają słońca.

P. przeciąga się przez sen. Opowiada mi o drganiu powietrza w środku orkiestry. Opowiadam mu o wędrówce człowieka; tej pierwszej, tej od skóry czarnej do skandynawskiej białości. Dlaczego w takim razie jestem jaśniejsza od E.?
E. planuje ciastka i rękawiczki, opowiada o swojej barcelońskiej kuchni. Swojej pierwszej prawdziwej kuchni. M. tłumaczy nam problemy z tworzeniem historycznych armii. Skąd się brało tylu piratów?

M. wraca z dachu. Miau, cały dzień spędziłem na dachu. Kocham dach. Spotkałaś już jakieś koty na uczelni?

Spotkałam dziś nowego kota w parku tuż za naszym oknem. Spotkałam znów tego chudego czarnucha pod kratą przy dworcu. Kiedy ostatnio odwiedzaliście koty z romańskich ruin?

Przychodzą goście. Wychodzą goście. Przychodzą na obiad, na nocleg przed trasą, na tydzień. Wyjadają coś z lodówki, piszą coś na tablicy, zostawiają coś w lodówce, w piekarniku, w głowie. Mówią po grecku, po niemiecku, hiszpańsku, mówią jakkolwiek; tańczymy, pijemy soki, rozciągamy się piętro nad mieszkaniem. Czemu siedzisz w fotelu, przyniosłem piłkę...usiądź na piłce, poćwiczysz plecy. Oddałam twoje książki do biblioteki. Zabrałem twoje tahini. Zrobiłam dla ciebie porcję bez czosnku. Wychodzę, wracam, idę, zostaję - potrzebujesz czegoś?

Nasza rodzina o krzywej gramatyce. Miauczący dom pachnący.

Niedaleko mostu na Guadalquivir znajdziesz zawsze grupę kormoranów. Poza miastem nie ma już białych gołębi; są zwykłe, szaro-tęczowe piękności. Gęsi. Dużo wróbli. Nie znam jeszcze tych innych ptaków.

2012/02/18

Aaaa!...

Z. się pyta, czy ja kiedyś pracowałam. Bo praca to jest ponoć stały etat i składki zusowskie.

A. się pyta, jak mam zamiar opłacić szpitale i im podobne, skoro mój podatek idzie wyłącznie na samochody i whisky polityków.

P. się pyta, po co siedzę ciągle przy komputerze - przecież za chwilę koncert.

Więc tak, więc to jest jednak praca. Bardzo wspaniała, jeśli chodzi o godziny - bo nikt mi nie każe o ósmej być gdzieś i funkcjonować. Bardzo niezrozumiała, jeśli chodzi o podatki - bo za moją robotę dostają pensję ci, których nie wybierałam, a ja nie dostaję nic. Bardzo niespołeczna, jeśli chodzi o mieszkanie - zwłaszcza mieszkanie z ludźmi o Wysokich Stypendiach i Hojnych Rodzicach - bo ciężko zrozumieć, że nie, to nie fejsbuk i to nie moja aspołeczność, ale za coś muszę kupić te daktyle.

To dłubię. Piszę. Bzdury piszę, ale czy to jest specjalnie ważne? Nie jest. Moja usługa, proszę bardzo; i mogę ją nawet - tę usługę - wynieść na słoneczny dach albo na stolik w El Arbolito. I nawet mogę za nią zapłacić później za koncert, klisze i awokado.

S. się pyta, po co właściwie pracuję, skoro zachodnia Europa i darmowe jedzenie w śmietnikach. Noclegi za darmo i tak naprawdę niczego nie potrzeba.

O. się pyta, jak mogę wyciagać jedzenie ze śmietników. Że to uwłacza godności.

Do śmietników ogólnie nic nie mam. Do śmietników w ciepłych klimatach - owszem. Do wyszukiwania składników na odwdzięczenie się za obiady,śniadania i herbaty - nie miałabym nic gdzieś w germańskich krajach. Do mieszkania w takich krajach - miałabym dużo.

Mieszkać za darmo bardzo chętnie. Mieszkać za darmo w stałym miejscu, zimą i bez okien, za to ze sprzętem potrzebnym do skończenia tego jednego zobowiązania, kiedy jeszcze unia chce opłacać mój pokój i mój słoneczny dach - dziękuję.

M. się pyta, jak mam zamiar zarabiać bez mgr przed nazwiskiem.

P. się pyta, co ja tak właściwie robię na uczelni.

Czemu tyle czasu na to poświęcam? Czemu poświęcam tak mało czasu? Czemu nie jestem na imprezie? Czemu zajmuję się tylko przyjemnościami? Czemu hiszpański? Czemu tak słabo? Czemu narzekam na zimno, skoro nie jestem w Polsce? Czemu tak właściwie nie jestem w Polsce? Nie pijesz? Po co ci używki? Nie masz dreda? Nie prostujesz włosów? Tatuaże, jak przestępca? To mają być tatuaże? Kolczyki? A czemu nie na twarzy? I tak sama? A po co właściwie inni ludzie?...

No żesz kurwa. Czy ja kogoś indoktrynuję?

Nie, nie jestem rozpieszczona; nie, nie przepracowuję się. Jestem cholernie szczęśliwa, wiesz. I: tak, o to właśnie mi chodziło, o targanie pomarańczy i książek na piąte piętro, nie o wymiotowanie w szpilkach pod mezquitą. Pozdrawiam, Lew.




(p.s. raw chocolate cake, ¡ñam ñam ñam!)
(p.s.x2 obrazek von trompka, o stąd)

2012/02/12

W głowie koniec świata.

Kiedy wreszcie obudziłam się w rzeczywistości, bałam się ruszyć z łóżka; bałam się, że za chwilę zacznie być jeszcze gorzej. Śniło mi się kilkanaście koszmarów, jeden zawarty drugim; za każdym razem budziłam się w nowym śnie i każdy nowy sen był coraz bardziej przerażający. Bałam się, że teraz zginę, teraz na pewno zginę; że tych kilkanaście śmierci i końców świata to był tylko wstęp do prawdziwego końca.

Miguel wyśmiał moje poczucie poranka i moje przeżywanie snów. Nic ci się nie stanie, wiesz. Możesz spokojnie jechać. Dlaczego akurat dzisiaj wszystko miałoby się skończyć? Dlaczego akurat dzisiaj autobus miałby być bezpieczniejszy? Zrobisz, jak uważasz, ale powinnaś robić to, kim jesteś, nie dać się zastraszyć własnej głowie. I nie czytać już Juana Rulfo.

Zostawiłam Rulfo na stole (straszył mnie jeszcze później gospodą El llano pośrodku niczego), zamknęłam za sobą drzwi. Prawie płacząc. Za chwilę ktoś mnie zamorduje, ot tak spadnie na miasto toksyczny deszcz, amerykańska bomba. Mogłabym przysiąc.

Mogłabym przysiąc aż do zejścia na patio.
Otwierając bramę na ulicę znowu wiedziałam, że nie ma się czego bać, że świat jest zawsze tak samo nie- i bezpieczny i cóż - w razie czego zostanie w łóżku nie uratuje mnie przed apokalipsą. Droga może mnie za to uratować przed samą sobą.

Pół godziny później na wylotówce sprzedawca zdrapek i chusteczek pyta, dlaczego właściwie tu stoję, o co chodzi; oni pracują i nie chcieliby konkurencji. Ja muszę tylko wyjechać do Priego, jeśli jestem za blisko, to przepraszam, mogę cofnąć się kawałek w stronę miasta. Ale nie, nie trzeba; jeżeli niczego nie sprzedaję, to powodzenia, byle tylko nie podchodzić razem z nimi do kierowców na czerwonym świetle, bo się przestraszą i ani nie kupią, ani nie zawiozą nigdzie. Nie podchodzę, po chwili jadę już na południe.

Kilka małych przesiadek; okolice Priego jak środkowa Bośnia i Hercegowina: ten sam krajobraz, może tylko zamiast wysokich krzaków - kratka drzewek oliwnych, zamiast zwartych chwastów - kilkumetrowe trawska; i ludzie ci sami, i zachwyt ten sam moim zachwytem; bezdomne psiska i zakurzone uliczki pięknie prowadzące do celu. Cel: spacer z widokiem, grzanie winem i przypalanie stóp schowanym pod obrusami brasero, marznięcie nocą pod stertą kap i koców, odkrycie rano po psiemu zimnego nosa. Szkoda, że nie mogę do tego nosa zamerdać; zostałam już prawie pełnowartościową suką.

W niedzielę miasteczko biegnie do kościołów, ja znów podskakuję na wylotówce. Ktoś się cieszy, że ja się cieszę ze świeżutkiej imigracji, że to jest naprawdę migracja do siebie. Ktoś jest dumny z mojego łamanego języka i mojej miłości do Montllor'a. Ktoś się upewnia, czy nie wolę jechać jednak do Malagi, bo przecież w Maladze cieplej i morze. Ktoś się martwi, że jest umówiony, że nie może mnie tych dodatkowych stu kilometrów podwieźć. Bo gdyby nie te przeklęte zobowiązania, to przecież odstawiłby mnie do domu.

Nic ci się nie stanie, wiesz. Dlaczego akurat dzisiaj wszystko miałoby się skończyć? Zrobisz, jak uważasz, ale powinnaś robić to, kim jesteś, nie dać się zastraszyć własnej głowie. I nie czytać już Juana Rulfo.

2012/02/08

Post zimny, o imprezowaniu.

to jest post zimny, za to z podkładem dźwiękowym; podkład jest o tutaj.

M. wyjechał walczyć z rządem, mieszkanie jest na chwilkę moje. Więc mogłabym na upartego zrobić imprezę, wrócić Późno nie martwiąc się, że go obudzę. Tak?

Więc zawinęłam się w koc z komputerem i książkami. Planuję studia tu, kończę studia tam; wyjadam czekoladki i jakieś kruche migdałowe coś. Impreza pełną gębą. To znaczy bardzo dobrze, niesamowicie dobrze; w Docelowym Mieszkaniu wreszcie można imprezować! jest ulubionym chyba żartem, powtarzanym z przymrużonymi powiekami znad kolejnej herbaty.

Ten koc. Przyzwyczajona już do ciepła wymarzłam nad rzeką w czternastu stopniach, cały dzień dochodzę do siebie jak po przedzieraniu się do bazy polarnej. Niby nic: dwie godziny w parku, spacer po jajka i do biblioteki; na dzisiaj już za dużo, na dzisiaj już za zimno. Kolejne kawy, święto lasu nad ciepłym obiadem; Juan Rulfo, żeby było ciężko i ambitnie - Isabel Allende, żeby było lekko i przyjemnie. Na proszone francuskie naleśniki nie pójdę, będę z sinymi palcami dokańczać tekst o nasionkach i myszach, żeby już zbyt długo na niego przez następne miesiące nie patrzeć. Bo przez następne miesiące, mam nadzieję, życie to będą takie właśnie francuskie naleśniki.

Przed przyjazdem słyszałam o Cordobie, że Cordupa, że nic, nie warto jechać. To znaczy ładnie - ale nic się nie dzieje i w ogóle szkoda czasu; że dobrze, że są chociaż erazmusi.
To było najlepszą chyba reklamą miasta. Nie to, że erazmusi, broń mnie świecie; to właśnie, że nie dzieje się nic. Że imprez brak. Że się trzeba naszukać, żeby tańczyć na stole z butelką whisky w garści. Tak się nie dziać może, bardzo poproszę!

Dzieje się oczywiście inaczej; dzieje się w piwnicach flamenco, na warsztatach garncarskich, na targach warzywnych, konferencjach klimatycznych, kursach mikologicznych... Dzieje się darmową biblioteką i najpiękniejszym na świecie mieszkaniem z widokiem na dachy miasta; wegańskimi gołąbkami i naszym nad nimi gruchaniem; ciepłym swetrem od Erici; dzieje się słońcem na Patio de las Naranjas i kormoranami na Guadalquivir. I tak się dziać może, poproszę bardzo!

I o to chodzi. O te herbaty i naleśniki. O pół dnia zawijania soczewicy w kapustę i czyjegoś nad nią uśmiechu; o całowanie policzków, kolorową kredę na ścianach i szczęśliwe jajka. Dla tego można się zjechać z każdej strony maleńkiego kontynentu. Dlatego, żeby się wzajemnie karmić, ogrzewać i uśmiechać. Tak sobie cichutko i w środku imprezować. Odciąć się od tego, czego się po nas spodziewa, żeby spokojnie i dobrze być.

El amor es lo mas grande del mundo.

2012/02/06

Santa Emigración.

W samolocie płakałam dwa razy.

Po raz pierwszy, kiedy wystartowaliśmy, pod nami światła Poznania. Nie mogąc uwierzyć własnemu szczęściu; zostawiam wreszcie to miasto. Ajde, ciao!
Po raz drugi, kiedy wylądowaliśmy, stewardessa powiedziała: życzę państwu miłego pobytu w Madrycie, a niektórych witam w domu.

O tak, w domu. Też się witam. Dom mnie wita. Wszystko jest dobre i na swoim miejscu.

Minus cztery i niby to o dwadzieścia stopni więcej, niż parę godzin wcześniej, ale jednak za zimno. Szybko i drogo na dworzec, pojadę wcześniejszym autobusem. Wcześniejszym, to znaczy oszczędzając sobie ośmiu godzin na (jednak) mrozie.

Podskakujemy sobie na dworcu. Obok mnie dwójka chłopaków opowiada sobie o tym, że w Polsce to jest minus trzydzieści stopni i ludzie umierają, wszyscy, zamarzają na ulicach! A my tu marudzimy! Biedni Polacy!

Dwadzieścia godzin później odmarzając po spacerze w nocnych plus dwóch stopniach opowiadam sprzedawcy soków, że rety, my tu niby marudzimy, ale w Polsce to wiesz, minus trzydzieści! I zamarzamy!

Za pół roku nie będę w stanie przetrwać polskiego lata. I bardziej będę andaluzyjska niż jakikolwiek Hiszpan. Znając siebie - śmiało mogę przysięgać.

Jest mi wreszcie autentycznie gorąco; nie gniję wreszcie od wewnątrz, bo wszelkie męty zabija ciepłe powietrze podejrzanie pachnące wędzonym... wszystkim. I ja po godzinach łażenia pachnę jak uwędzona, kiedy włażę wreszcie do środka poznawać nie budynki i nie tylko na pojedynczą rozmowę.

Wszystkie męty zabija powietrze płynące przez gardło ciepłym językiem.
Wszystkie zabija powietrze między całowanymi policzkami.
Wszystkie - rozedrgane powietrze kocich mruków i miauków z ruin i balkonów.

Zimne nocą powietrze potwierdza tylko świat.

Ciepły dach nad Plaza Colon potwierdza tylko świat.

Pies witający sprzedawcę, torby i jedzenie w bibliotece, walka o koce w lodowatej sypialni, wory pomarańczy sprzątanych z parku, oswojone koty z romańskich ruin potwierdzają tylko świat.

Ściana mówi do samochodów i do mnie: PROHIBIDO VOLVER ATRAS. Pues vale. Ostatnia rzecz, którą chciałabym zrobić, to wrócić z powrotem do Obczyzny.






"Unenlightened life is bound to be frustrating, and so all suffering", Budda by Kerouac