Etiquetas

2012/11/26

BH i przyległości, ciągle.

"Kilka dni na przeczekanie" zamieniło się w planowanie przyszłości (ho-ho!). Gdzie mieszkania są najtańsze, dojazdy najlepsze, gdzie sięgają ścieżki rowerowe i kiedy składać papiery na studia i do pracy.

Nie ma upałów, ale zimą nigdy nie pada białe obrzydlistwo. Nie ma morza, ale do morza nie jest daleko. Metropolie, dżungle, plaże, wioski - wszystko w zasięgu kciuka i dnia; na miejscu quati i jabuticaba i uliczna sztuka i kino latino i joga w parku i wspaniały campus i czego tylko można chcieć od miejsca na stałe. Więc kombinujemy.

Jednodniowy wyjazd do historycznych miasteczek i wreszcie pierwsza po-zmroczna jazda w kraju. Czyli jest w porządku, nie ma problemu. Łażąc po pięknych starówkach patrzymy tylko na drogę powrotną: wszędzie dobrze, ale w BH najlepiej. I jeszcze lepiej, jeśli nie ufać google'owym mapom, leźć na czuja, zapytać się czasem turystycznej mapy - i tak omijać favele, w których może i w dalszym ciągu nie ginie się zaraz na wejściu, ale które są wyraźniej i z może trochę większym uzasadnieniem oddzielone od reszty miasta niż te z Rio czy Salvadoru. Oczywiście włazimy do jednej. Przez przypadek, patrząc się tylko na coraz bardziej rozpadające się domy (dosłownie z każdą uliczką wgłąb jest coraz gorzej). Kiedy skręcamy w błotnistą ścieżkę pełną kartonowych ruin i zasmarkanych dzieciaków mija nas bogate auto i kierowca obklejony diamentami:  najwyższa pora zawracać w stronę centrum. Pójdziemy dookoła.

Po drodze łapie nas jeszcze jeden ze sklepikarzy: hej, zgubiłyście się? Tak, tędy jest bliżej, ale lepiej, żebyście podjechały autobusem przez główną ulicę. Jeździ jeszcze jeden przez środek dzielnicy - bilet jest dużo tańszy, ale pewnie wyjdziecie bez portfela. Żywe, ale bez portfela. Więc chyba taniej zapłacić za ten do centrum.

Dni-parki. Może nie mówię po portugalsku, ale czytanie książek nie jest specjalnie skomplikowane. Zachody słońca w górach za miastem. Zachody pięciominutowe. W dole miasto świeci się jak archipelag świątecznych drzewek. Długie poranki nad kawą i mapą. Obiady u przypadkowo poznanych klaunów - i przypadkowe spotkania z rodziną hiszpańskich znajomych. Zachody słońca na campusie pełnym kotów i papug. Awokado i polenta. Nocna droga do lasu.







2012/11/21

Belo Horizonte, te amo.


Follow the yellow brick road
More freakin evil...and has been hanging around you whole life and you didn,t even know it...
Thanks for bringing the story to light


Wypełzam spod cudzych notatek, z ciągle śpiącą głową upycham szmaty do plecaka. To miasto będzie wspaniałe - mówię do J. - Naprawdę mam przeczucie, że będę mogła tam już zostać. J. tłumaczy, że zdjęcia nie wyglądały zachęcająco, że nikomu się nie podoba: beton i wieżowce między górami w środku kraju. Ale jak chcesz, i tak mamy przeczekać kilka dni. Zobaczymy.

Kierowca zostawia nas na ogromnym wlocie do miasta. Przytłaczający ruch. Zatłoczonym autobusem dobijamy się do centrum, stamtąd kolejnym na przedmieścia z drugiej strony. Zrzucam plecak, wchodzę na dach: tak, podoba mi się ten betonowy potwór. Nie mogę się doczekać, kiedy naprawdę go poznam.

Zatrzymujemy się w domu pełnym biologów, za dnia wpadamy na kolejnych środowiskowców, więc już od początku jest dobrze. Brakuje mi tego często - tej specjalnej estetyki, tego specyficznego humoru, tego końskiego śmiechu i zachwytu nad żabą, liściem i wódką. Za dnia krążymi po parkach, potem w najtańszej knajpie kłócimy się o wyższość naszej grupy: płazy! ssaki! owady! chuj się znasz, ptaki są najlepsze!
Stęskniłam się.

Więc kręcimy się tak po mieście w jednym z dwóch zestawów: dużo biologów/jeden biolog plus socjolog. Kręcimy się i nie możemy przestać się zachwycać. Bo jasne, samochodów dużo i czemu ludzie nie siedzicie na rowerze; bo jasne, miasto planowane i dużo budynków nowych; ale tyle tu zieleni, inicjatyw, małp, owoców, galerii, że wszystkie niedoskonałości sprawiają tyle, że czuję się bardziej w domu. Że gdyby udało się znaleźć tutaj kąt i kota, to już wiadomo mniej więcej, z czym trzeba spokojnie walczyć, a w co się z radością rzucać. Stare i kolorowe budynki są, a to nowe nie jest takie znowu straszne. To nie jest Rio, ale tak naprawdę - ile czasu można wytrzymać w Rio i nie zwariować, nie zbankrutować? Nie ma tu oceanu, super-atrakcji ani nieskazitelnie  pięknych Bahijczyków, ale jest dobrze. Tak jest.

Marmozety skaczą po palmach. Kiedy wyciągam dłoń - na dłoni ciastko - jedna z nich podbiega popiskując. Przygląda się, podchodzi bliżej. Ok, raczej nie będę gryźć. Obejmuje łapką mój palec, w drugą łapie ciastko i patrząc mi się prosto w oczy gryzie sucharka. Smaczny? Smaczny. Mi też smakuje. Co jakiś czas któraś z nich przybiega, bierze kolejny kawałek, odskakuje na drzewo, spada mi na głowę. Jestem bodaj najszczęśliwszym człowiekiem w tym mieście.

Wychodząc z kolejnej otwartej wystawy zgarniam wreszcie swojego pierwszego dżakfruta. J. przygląda się uśmiechniętej mordzie, miastu, wreszcie odwraca się do mnie. Miałaś rację. Mogłabym tu mieszkać. I nawet ten pomysł - mały pokój z hamakiem, dorywcza praca i Brazylijski kochanek - no, to nie jest najgorszy pomysł świata.

Minas Gerais x2.

Nie wracasz? Chcesz tu zostać? To ja już wiem, gdzie zostaniesz - zostaniesz w Rio! 

Trzęsę głową, tłumaczę, że metropolie fu i do życia to tylko zielone, ale kierowca nie słucha. Samej zresztą ciężko mi w to uwierzyć, ale wyjazd z Rio to była ogromna ulga. Może dlatego, że ulewy. Może dlatego, że tydzień w miejscu. Na pewno dlatego, że zaraz za jego granicami syf i hałas zmieniły się w Minas Gerais.

W kraju jestem dopiero kilka tygodni, przejechałam mały skrawek - ale na ten moment z całą pewnością to jest najwspanialszy stan. Najlepszy. Najzieleńszy, najprzyjażniejszymi. Ze swoimi wodospadami, zwrotnikowymi lasami, wspaniałymi kierowcami i jedzeniem tak dobrym i tak tanim (a w większej części darmowym), że wbrew wszelkim przewidywaniom jadąc tyję uśmiechnięta.

Petropolis, Juiz de Fora. Zatrzymujemy się w domu K. - ale K. nie mieszka tam od dwóch lat, od kiedy wyjechał na rowerze zobaczyć, co jest dookoła - i tak już jeździ po tym kontynencie pięknym. Z jego ojcem, bratem i potężnymi kotami spędzamy dni objadając się organicznym żarciem, słońcem i kulturą (to znaczy: napychamy się po uszy jedzeniem, prażymy na ulicach i uciekamy przed słońcem i kolibrami do darmowych muzeów i centrum sztuki). Za oknami kolibry, za kierownicami i garnkami dobroczyńcy.

Jak zwykle w ostatniej chwili decydujemy się zmienić trasę, żeby zahaczyć o Tiradentes, maleńkie historyczne miasteczko -  i to jest najlepsza z możliwych decyzji. Cały dzień takiej jazdy, o jakieś często tylko się marzy stojąc przy drodze; prędko i sprawnie, przyjemnie, z dzielonym jedzeniem, piosenkami i historiami, które z obu i dla obu stron są naprawdę interesujące. Ostatni kierowca zbacza z drogi, żeby razem z nami zwiedzić starówkę, po czym odstawia pod dom J. w większym mieście obok. "Większe miasto obok", Sao Joao del Rei, czyli całkiem przypadkowy przystanek, okazuje się nie tylko dużo piękniejsze i bardziej interesujące, niż ładne, ale maciupkie i turystyczne Tiradentes - przede wszystkim jest domem J. i jego wspaniałej rodziny. Najbardziej otwarci gospodarze. Najpiękniejsza dziewczyna. Najsłodszy pies. Najniesamowistsze auta. Najszerszy uśmiech. Tak  się kręcisz dookoła niego i chcesz mu ukraść życie.

I w tym rzecz, o to mi w Minas chodzi. O tę serdeczność, gościnność, o której się w Polsce mówi, ale której ze świecą by szukać. O te ignorowane miasta, w których czuję się swobodniej, niż w przepięknych metropoliach. O sterty owoców w cenie dla ludzi, ulice i parki dobre dla ludzi, o ludzi.

2012/11/17

Krotko i do przodu.

Kultura, ekologia i ayahuasca. Troje dzieci i dwa koty. Organiczna kuchnia i zielny ogrodek przy domu. W sobotni poranek protest w rezerwacie. Nie wiem, czy mam w ogole prawo tak sobie o niej pisac. Trzeba pojechac i poznac, spedzic z nimi czas, pochodzic po lesie, pozbierac rozmaryn, poglaskac futrzaki. Wspanialy dom - tak, ze az sie czlowiek chce zatrzymac na zawsze, ze chce miec wlasny.

Z drugiej strony - po trzech dniach bycia po prostu w domu, tzn. spacerowania, czytania i powolnego gadania nad kawa - nie wazne, jak bardzo zaproszona sie czuje, musze wyjechac. Jechac. Po tygodniu w najpiekniejszym miescie swiata swedza mnie nogi, piecze mnie kciuk, gryzie mnie mapa. Dom - tak, ale dom wlasny, z Mietkiem, nie cudzym kotem, gdzie mozna pisac po scianach i spokojnie rozbijac kubki. Dom - tak, ale nie dzisiaj, nie w tym roku.

Tymczasem adelante.

Cukrowa pajda, potężne owoce i piękne blokowiska.

Rano spotykamy się pod Pão de Açúcar, leziemy w górę w las i małpiatki. Z drzew bochenkowych zwisają potężne owoce, naprawdę nie wiem czemu do każdego z nich nie jest doczepiony szczęśliwy roślinożerca. Próbuję zleźć ze szlaku, żeby porwać jeden znich, ale L. obiecuje mi, że znajdziemy jakiś na rynku*.

Internet mówi, że dżakfrut dorasta do 90cm, 35kg, jest największym owocem świata i nie powinien rosnąć na tym kontynencie. Więc kolejna miłość do gatunków obcych, może właśnie tak to działa: jestem obca, lubię obcych. Nawłoć w Polsce, papużki w Andaluzji, drzewo chlebowe w centrum Rio. Z tego wszystkiego najbardziej przemawiają do mnie darmowe porcje szczęścia wyrastające nad głową. W jaki sposób ludzie głodują w tym mieście? Czemu siedzą na ulicy wychudli zamiast zebrać to, co się dookoła marnuje? Bo marnuje się dużo: miąższ tysięcy kokosów przy stoiskach, kilka gatunków owoców rosnących spokojnie w całym mieście, ignorowanych przez zagorzałych mięsożerców.

Nawet poza darmowym jedzeniem: biegam dookoła szczęśliwa jak dzieciak na placu zabaw, klaszczę i płaczę ze szczęścia nad roślinnymi stoiskami: gigantyczne awokado! Usypana w stertę juka, papaja, mrożone açai, dziesiątki pyszności, które widzę i jem po raz pierwszy. To, co już jadłam - i tak smakuje lepiej. Prawdziwe banany. Pierwsze smaczne limonki. Niam niam niam. Zapytaj kogokolwiek, kto widział mnie w kuchni albo sklepie po tej stronie oceanu, jaki miałam wtedy wyraz twarzy albo czy pozwoliłam innym chociażby spojrzeć na swoją porcję.

Dalej: już się najadłeś, więc idziesz na spacer. Choćby dookoła swojego blokowiska, bo tak naprawdę nie potrzeba więcej, skoro przez środek miasta rozciąga się las tropikalny, za oknami szumi ocean, dźwięczy samba i latają tukany. Może tylko warto patrzeć pod nogi, bo to wspomniane wcześniej ludzkie gówno; może warto uważać po zmierzchu, bo ten wspomniany crack; może warto nie oglądać wiadomości, bo sensacyjne media meldują o wojnie cywilnej w Sao Paulo i zamieszkach w Rio i w ogóle broń borze nie przyjeżdżaj do tego kraju. We wszystkim ufałabym Brazylijczykom, poza bezpieczeństwem w ich własnym kraju i mięsem/czosnkiem w jedzieniu - jedno i drugie, wbrew temu co mówią, tam jest. Są też kapibary przebiegające przez jezdnię i znaki ostrzegające przez wężami; wszystko, na co człowiek liczy w snach od dziecka, ale z czego istnienia tak naprawdę wcale nie zdaje sobie sprawy. Trochę jeździłam, dużo z tego miałam frajdy - ale nigdy tyle. 

Więc wio. Na pusty żołądek i wyczyszczenie głowy. Na mentalną wylinkę, przebudowanie sztucznej wizji świata.




* nie znaleźliśmy, czekam na moment, kiedy w którymś z lasów nikt nie będzie mnie pilnował, żeby spokojnie wejść na drzewo

2012/11/16

Deszcz i nędza, czyli witaj w raju.

Ma kilka podstawowych zalet: jest miły, w miarę mnie rozumie, proponuje mi obiad, nieograniczony dostęp do kawy i internetu, a ostatecznie podwózkę do Cabo Frio. Nieważne, że po drodze musimy zatrzymać się na kilka godzin i sama dojechałabym szybciej - jasne, że zostaję z tym kierowcą!

W połowie drogi oddajemy samochód jego znajomemu i w warsztacie czekamy na własny. Wszystkie zaległe wiadomości, zdjęcia i porcje kafeiny. Mechanicy traktują mnie trochę jak jego dziwkę - ale nie ma problemu, skoro on traktuje mnie jak człowieka. Jedziemy okrężną drogą nad jeziorami; chmury, chmury, stoiska z kukurydzą i budki telefoniczne w kształcie papug. Ponoć to jedno z piękniejszych miejsc w całym stanie, ale najwidoczniej to najwspanialsze mnie omija: dookoła raczej brud i nędza.

Nieważne. W Cabo czeka na mnie A., czyli wystarczający powód, żeby nie jechać prosto do Rio. Mieszka w jednopokojowym domku (łóżko, stół, lodówka, zlew i maleńka łazienka) na hałaśliwych przedmieściach razem z ciężarną kotką zjadaną przez świerzb i zestawem płyt Cayetano Veloso. Przeprowadziła się tu z Rio, żeby uprościć swoje życie. Więc tak jest. Mało pieniędzy, przedmiotów; dużo śmiechu, śpiewu.

Kręcimy się knajpach z sokami, wieczorem koncert, w nocy wyłazi jakieś choróbsko (puszczasz się z nieznajomymi to masz, menelu), rano w dzikiej ulewie idę w swoją stronę. Miasteczka tutaj są połączone, więc kiedy po prawie dwóch godzinach wychodzę na początek autostrady cały mój plecak i wszystkie w środku papiery pływają. Nie ma już problemu z wielką mapą kraju - deszcz przedarł ją na dwie części. Prawie utopiony w kolejnej podróży Gulliwer cierpi na zagięte rogi i faliste strony. W zeszycie rozmywają się daty i adresy.


W końcu na stacji zgarnia mnie ktoś jadący prosto do Rio. Dokąd dokładnie jedziesz? Jesteś sama? Gdzie twój plecak? Bierzesz jakieś dragi? Wyznajesz jakąś religię? Przeszkadza ci dziecko w samochodzie? Nie? Wsiadaj. Wyrzuca mnie w faveli Parque Boa Esperanza, więc z dobrą nadzieją wsiadam już w autobus do centrum, dalej metro w stronę domu D. Na każdej stacji dosiada się kilku sprzedawców wody, chipsów, lodów, koralików, filmów, chust, czego tylko chcesz; niektórzy mają megafony, inni specjalnie piosenki - każdemu udaje się sprzedać dosyć sporo. Dziewczyna siedząca koło mnie wysiada z przedziału z parą nowych kolczyków i płytą, szeleszcząc świeżo kupionymi chrupkami. Naprawdę jestem pod wrażeniem.

Na miejscu okazuje się, że metro i miejski pociąg, chociaż wygladają praktycznie tak samo i ich stacje mają częściowo te same nazwy - to dwie różne sprawy. Więc siłą rzeczy wycieczka po favelach. Na ulicy zagaduje mnie przypadkowo spotkany CouchSurfer - ustalamy, w którym kierunku powinnam dalej jechać (na przystanku ktoś śpiewa mi piosenkę, potem cały autobus naśmiewa się z mojego plecaka - turyści raczej tutaj nie trafiają, zapomnij o samotnych blondynkach w domem na garbie) i po dłuższym czasie docieram pod blok hosta. Za zamkniętą bramą, pod dachem można się spokojnie zdrzemnąć zanim wróci - dobrze, jest czysto, spokojnie i w miarę sucho. Poza zamkniętymi bramami, nie ważne jak bogata byłaby dzielnica, ulice są szczelnie pokryte półmartwymi ciałami ćpunów i ludzkim gównem.

D. wpuszcza mnie do domu i wraca do pracy (jest z nim super-zajebisty Szkot opowiadający o swoim kacu i niekończących się imprezach elektro, jedna z tych osób, przy których ludzkość wydaje mi się obrzydliwa i skończona, tak, że tylko zamknąć się w środku lasu z innymi brudnymi hipisami, grać na fletach i zbierać owoce). Jeszcze lepiej. Zostaję z psem, mokrymi szmatami i rosnącą w najlepsze infekcją, więcej towarzystwa naprawdę nie potrzeba.

Godzinę później pojawia się Jessica: widzimy się po raz pierwszy i od teraz będziemy już jeździć razem. Kiedy dwa dni później budzę się tak chora, że nie jestem już w stanie wyjść z łóżka, a ona w chmurze lecącej z nieba wychodzi po tabletki, które po trzech godzinach całkiem stawiają mnie na nogi - już wiem, że to będą bardzo dobre miesiące.

Zaczęło się Rio, więc zaczęło się na dobre.

Spać. Psy i ludzie.

Mam najlepszą pracę świata: jeżdżę po kraju, który kocham, podwożę autostopowiczów, rozmawiam z przyjaciółmi - i przez cały ten czas siedzę wygodnie w swojej ciężarówce.

Mój kierowca jest potężnym czarnym mężczyzną o potężnym białym uśmiechu; na głowie kowbojski kapelusz, na oknie szoferki wielki napis Jezus cię kocha (tak jak na większości tutejszych ciężarówek), w przyczepie transport owoców. Zatrzymuje się jakieś sto metrów pod górkę ode mnie i przez dłuższy czas naśmiewa się w mojej miny, kiedy wreszcie dobiegłam z plecakiem, wrzuciłam go na górę i sama wspięłam się do środka. Dobrze jest. Jedziemy.


Jedziemy wyprzedzając wszystkich, wszędzie; i pozdrawiając wszędzie wszystkich. Kilka postojów na przywitanie się z innymi tirowcami, kilka ściętych zakrętów, kilka przerażonych osobówek. Upewnia się, czy nie boję się z nim jechać. Nie ma problemu, większość kierowców jest szalona, ja nie mam co wybrzydzać. Szalona? Mam na myśli: czy nie boisz się, że cię zamorduję albo chociaż zgwałcę. Taka jesteś mała i biała.

A więc się nie boję. I nie wiem, skąd się biorą te pytania. Jakbym się bała, to może jednak by się skusili? Jedziemy. Próbuję wyjaśnić, u kogo się zatrzymuję na noc, ale tłumaczenie, że to ustawione przez internet, że jakiś facet, w sumie to nic o nim nie wiem, nie mam pojęcia gdzie mieszka, ale jakoś się znajdziemy - jakoś go nie przekonuje. Dzwoni do Ch. Proszę pana, wiozę panu gościa, taka dziewczynka, gdzie ją zostawić? Podaje mi słuchawkę: Ch. pyta, po co wzięłam taksówkę i dlaczego taksówkarz twierdzi, że nie może mnie podwieźć pod dom? W każdym razie: spod targu odbierze mnie jego przyjaciel, dom jest zamknięty, ale możemy wejść przez okno. On wpadnie później się przywitać.


Kierowca zostawia mnie pod targiem i wraca od razu po rozładunku upewnić się, czy żyję i czy to na pewno nie handlarze ludźmi mają mnie odebrać. Przygląda się S. (czyli temu od wchodzenia przez okno), S. przygląda się kierowcy. To on? A cholera wie, nie znam człowieka. Pewnie on. Najlepszego!

Przerzucam nogi przez okno. Na dywan. Dywan odsuwa się spod nóg i zaczyna szczekać głosem mordercy. Próbuję cofnąć się do S., ale ta bestia ponoć nie zabija i wchodź, tchórzu. To wchodzę. Bestia rzuca mi się na szyję i tak już zostajemy mniej więcej do rana: pies trochę większy ode mnie i dużo ode mnie milszy, najkochańszy olbrzym. Może z godzinę zajmuje mi przekonanie się, że ta wielka morda to raczej ciepły język niż ostre zęby.

Poza Padango nic. Załamanie sił po paru tygodniach w drodze: korzystam z pustego domu i zasypiam w każdym możliwym miejscu. W nocy pod przymusem wychodzę na chwilę do miasta z Ch.; potem każdy pada do swojego łóżka i widzimy się dopiero rano, kiedy on przychodzi się pożegnać przed wyjściem do pracy. Ubieram się, pakuję i śpię dalej. Za godzinę znów zgarnie mnie S.: jedziemy już w stronę Rio. Tymczasem spokojnych snów.

2012/11/15

Vitória: papaja i zdechłe koty.

Trzeci samochód zawozi mnie z Linhares prosto do Vitori. Już w środku miasta idę powoli w stronę Jardim Camburi, kiedy na ulicy zatrzymuje się coś na kształt poloneza. Hej, potrzebujesz podwózki? Widziałem cię parę kilometrów temu z tym wielkim plecakiem. Wsiadaj!

 Podwozi mnie prosto pod blok S., ale S. w bloku nie ma. Jeszcze dziewięć godzin do powrotu: zostawiam graty u portiera i idę szukać cienia na plaży. Nie jest to najbystrzejszy pomysł świata. Praży. Zielony kokos w garści, kokosowa palma troszkę chroni przed słońcem. Po brzegu przesuwają się wędkarze, biegacze, zbieracze muszelek. Przygody GulliweraTak można czekać.


Zachwycam się tym, jak bardzo uśmiechnięci są ludzie w tym mieście - nawet, jak na Brazylię. Bogata dzielnica nad morzem? Słońce i zdrowie? Łatwy dostęp do wszystkich owoców, jakie można sobie wyobrazić? Buszując po sklepie w poszukiwaniu soku nagle natykam się na własne odbicie. Wszystko jasne. Może i morze, pogoda i jedzenie, ale przede wszystkim - cień palmy jednak zawiódł, jestem bodaj najbardziej różową osobą w tym stanie. Ciężko się do tego nie uśmiechnąć.

Wieczorem wymieniam swój plecak na kiść bananów (portier ciągle ten sam, pracuje po 12 godzin dziennie, ale przez cały czas ma na twarzy najpiękniejszy uśmiech świata) i stukam do drzwi S. Prysznic, komiksy, açai. Mogę użyć twojego płynu po goleniu? Ma ten piękny napis nawilżający...
Spotkanie CS, czyli piekło socjopaty. Możliwie szybko uciekam w deszcz.

Dni się zmieniają, deszcz zostaje. Ulicami płyną dwumetrowe liście, potopione koty. Biuro S. jest zamknięte, więc dzień w łóżku z winem i papają. Kiedy na chwilę wychodzi słońce próbuję wyjść na spacer, ale tam te koty napuchnięte, wstrętny staruszek proponujący mi seks za 20reais (co to za cennik, swoją drogą?), jakby cały syf wypłynął na wierz po tej mikropowodzi. Wracam do łóżka. S. nie protestuje. Turystką będę w Rio, na razie skupmy się na życiu.


2012/11/14

Linhares: w poszukiwaniu małpiatek.

Jestem Żydem. Mój naród był obcy w Egipcie, Europie, tutaj; dlatego ja  zawsze muszę pomagać obcym.

Nie wiem, czy to mój portunhol rozwija się tak ładnie, czy to kierowca tak dużo łapie, ale rozmawiamy juz prawie płynnie. Wspaniale. Jadąc do Linhares zatrzymujemy się na kokosową wodę (nie martw się, podróżnicy nie płacą), zbaczamy trochę z drogi, żeby zahaczyć o Juparanã, drugie największe jezioro w kraju, potem krótka rozmowa z E. i kierowca wiezie mnie prosto do jego dzielnicy. Rozglądając się dookoła upewnia się, czy chcę wysiąść tutaj, czy może wolę do centrum. Gdzieś, gdzie jest bardziej bogato czy chociaż asfaltowo. Nie? Ok. Pamiętaj, zawsze ci pomogę. I ty zawsze pomagaj nieznajomym.

E. nie może się nadziwić, że to tak łatwo zadziałało. Że tak daleko mnie podwiózł, i to całkiem nie w swoim kierunku. Musiałaś trafić na anioła, normalnie nikt zabiera autostopowiczów. Nie bardzo wierzy, kiedy mówię o pozostałych - ten, owszem, był wyjątkowo wspaniały; ale wszyscy są niesamowici. Każdy po trochu, po 4, 40, 400 km sponsoruje mi spełnianie marzeń.

Kręcimy się trochę po jego dzielnicy: większość się gapi, w końcu ktoś podjeżdża na rowerze: hej, skąd jesteście? Czemu nie zwiedzacie centrum? E. tłumaczy, że mieszka tu całe życie, urodził się trzy ulice stąd. Rowerzysta przygląda mu się dłuższą chwilę. No tak. Przepraszam. Nie poznałem, jesteście oboje tacy różowi.


Fakt. Patrząc na E., rozmawiając z nim, zastanawiasz się ciągle, kto w ogóle dał mu brazylisjki paszport. Skórę ma jaśniejszą ode mnie (i trzeba przyznać, że jest to pewien wyczyn), rude włosy w ilości odpowiadającej bardziej chronieniu się przez islandzkimi mrozami, niż tropikalnym upałem, w swoim pięknym angielskim wyraża się jaśniej, niż we własnym języku; patrząc się na niego widzisz raczej tolkienowskiego krasnoluda, irlandzkiego skrzata, ale na pewno nie pewnego siebie Latynosa. Słowo emigracja też pojawia się w rozmowach raczej z europejską, niż tutejszą częstotliwością. Wyjeżdżaj, słońce. Wyjeżdżaj do siebie!


Spędzamy pół dnia czając się na małpiatki w jedynym miejskim parku. Nie martw się - jeśli nie zobaczysz ich tutaj, na pewno włamią się do twojego domu w Rio. Obiecuję. Z braku małp ostatecznie E. jedzie do pracy, a ja zamykam się w ciemnym pokoju z dziką radością rzucając się na zaległe odcinki South Parka - wspaniały moment, kiedy jestem wreszcie sama, nie muszę mówić, nie muszę być interesująca, ach! Cisza, kreskówki i ja.

Do czasu.

Konkretnie - do dziesiątej minuty.

Do drzwi puka L., narzeczony siostry E., miniaturka Manu. Gestykulując mocno pyta się, czy jadłam, czy czegoś potrzebuję. Kiedy odpowiadam łamanym portugalskim nagle rozjaśniają mu się oczy - ty mówisz! Ja myślałem, że tylko po angielsku! No, to opowiadaj! Skąd właściwie jedziesz? Byłaś już w mieście? Czemu siedzisz tak sama?
Koślawo tłumaczę, że E. w pracy, ale nie ma problemu, jakoś przeżyję, dzięki piekne, ciao ciao.L. wychodzi. Kolejne dziesięć minut później pojawia się jego dziewczyna. Jesteś zajęta? Nie? A chcesz się zabrać na wycieczkę?

Chwała im za to, że mnie sprzed komputera wyciągneli. Ciemne, aksamitne jeziora. Nocna panorama miasta. Starówka: wymordowaliśmy wszystkich Indian, ale za to mają mały pomniczek w samym centrum. Potężne ryby w miejskiej fontannie. Zawalony most jak ruiny miasta. Znajomi L. wypompowujący benzynę z samochodu jakiejś dziewczyny (jak nie będzie mogła rano odpalić, to ją podwiozę na rowerze). Małpy drą się ze środka parku. Jeszcze grubo po północy grupy dzieciaków biegają po ulicach, włażą na drzewa i chodzą po linie. O ile E. nie jest brazylisjki, to całe miasto, cała jego rodzina bez problemu to nadrabia.


Rodzinna noc nad ryżem i fasolą, rodzinny poranek nad cafezinha. Rano E. odprowadza mnie na wylotówkę - tak na wypadek, jakby nie zadziałało i trzebaby mnie było wsadzić do autobusu. Nie zdążył odejść do przejścia. Trzeci samochód, prosto do Vitóri. So fucking easy! Now I feel like a chump for not being on the road.
But I won't feel like that for long, I assure you.

Kawa i awokado, czyli deszczowe dni na lewicowej farmie.



Po kilkudniowej przerwie kierowcy jakby starali się nadrobić wszystkie zaległości, pokazać mi pełen przekrój kraju. Więc szaleńczo szybka jazda z trawą i odurzającą muzyką; powolna droga z serdecznym, zasuszonych staruszkiem; eko-działacz obwożący mnie po przetwórni trzciny i plantacjach eukaliptusa; znudzony tirowiec opowiadający o szkole swoich córek; najmilszy na świecie chłopak odwożący mnie prosto pod dom R., żeby upewnić się, czy to przypadkiem nie gwałciciel-morderca (bo jeśli gwałciciel-morderca, to mogę zamieszkać z nim, taka jestem ładna - czytaj: biała).

Buzi-buzi i do ogrodu. Bo R. mieszka na farmie, więc najbliższe dni to wyrzucanie kur z pokoju, bliskie spotkania z długouchymi krówkami i ekstatyczne skakanie od drzewa do drzewa: kawa, kakao, awokado, kokosowe palmy - wszystko, za co dałabym się w plasterki pokroić, dla czego tłukłam się tyle godzin na właściwą stronę Atlantyku - to wszystko rośnie sobie spokojnie tuż za oknem. Wystarczy wyciągnąć rękę. Rzucam się na kokosy i biegniemy zwiedzać plantację. Stolica kawy Conilon, bardziej użyteczna, niż stolica kraju. Notuję w zeszycie nazwy nowych owoców, w myślach układam już jadłospis na najbliższe dziesięciolecia. Weganin w raju.

Gospodarstwo należy tak właściwie do rodziców R., walczących socjalistów. R. kończy tutaj swoją pracę o teorii stun, od czasu do czasu przewijając się przez ogród w poszukiwaniu jedzenia i inspiracji, zawsze z Międzynarodówką na ustach. O to czasem są kłótnie: bo jak to, własny syn, jedyny syn, a komunista. Kręci się po biedniejszych dzielnicach organizując debaty zamiast rozwijać wspólne tereny rolne. Tragedia. Jeśli posłuchasz ich z bliska, nie znajdziesz wielu różnic w przekonaniach. Trochę w działaniach, ale czy to nie jest raczej kwestia wieku, perspektywy? On jeszcze wierzy, że jak się ludziom wytłumaczy wszystko, to będą pracować wspólnie. Oni już wiedzą, że trzeba po prostu pracować wspólnie. O co się kłócą, jeśli nie o etykietkę?

Ale kłócą się rzadko. W międzyczasie raczej tango w kuchni, wspólne pogwizdywanie nad wiadrem ziemniaków, spacery do lasu i nocne picie w zaprzyjaźnionym barze - bo tutaj, jeśli nie zajmiesz się sobą sam, nic innego robić się nie da. Jakkolwiek byś się nie starał, po prostu nie ma innych możliwości. Ostatecznie piję nawet ja (po raz pierwszy od szczepionki i najwięcej w tym roku), a kto ze mną pił ten wie, że to się nie powinno zdarzać. A więc jestem królową baru, właściciel chętnie i szczodrze upija mnie na własny rachunek, potem sam zataczając próbuje tańczyć na moim stole pokazując swoje blizny (podsłuchał, jak chwaliłam się swoimi komuś, kto koniecznie próbował namówić mnie na zmianę planów i wyjazd z nim; lepiej ze mną nie zadzieraj, spojrz, jaka jestem twarda!). Khm. R., smutny, trzeźwy kierowca, troszeczkę mnie nienawidzi, a troszeczkę cieszy się z kolejnej rzeczy, za którą można mnie przedrzeźniać. Więc już nie tylko straszenie skaczących pająków, klaskanie z radości i głośne wyznania miłości do awokado. Ech.

W deszczową noc opróżniamy lodówkę (lodówka jest specjalnie dostosowana do mnie, akompaniuje gospodarzy: zostań dłużej, zostań chociaż tydzień). W deszczowy ranek oglądamy żółwie w tak zwanym centrum edukacyjnym, czyli de facto centrum niewoli. Potężne, wspaniałe zwierzęta. Maleńkie, plastkiowe baseniki. Po jednym, dwa, maksymalnie cztery; jeśli mogą pływać, pływają w kółko próbując wydostać się na zewnątrz. W większości po prostu próbują się wydostać, ale piękne płetwy szybko ześlizgują się po plastiku. R. na początku upewnia się, czy jestem zachwycona - po chwili sam przyznaje, że to nie powinno być tak. Że coś tu jest grubo nie w porządku.

Potem Sao Mateus, ryby i gacie suszące się na fasadach pięknego starego miasta. Brzeg rzeki jak wstęp do dżungli. W maleńkiej knajpie tłumaczę, czego nie jem, zaciekawiona kucharka przygląda się mi jak kosmicie i obiecuje zrobić jakąś maleńką porcję - przez kilka kolejnych dni dojadam potem resztę kilkunastodaniowego obiadu za dziesięć zł. Acha.

Dni nad mrowiskami, mrówkostradami. Poszukiwanie ogórków. Historie z życia fizyki teoretycznej. Na pożegnanie mój pierwszy owoc kakao.


Denga i capoeira, czyli warto żyć.

Kiedy piszę do G. z pytaniem o nocleg, ona upewnia się, czy wiem, gdzie mieszka. Zdajesz sobie sprawę, jak to daleko? Że nie ma tu żadnych atrakcji? Że upał, choroby i bieda? Jeśli tak, przyjeżdżaj, możesz zostać ile chcesz!

Droga zajęła mi ostatecznie prawie trzy dni. Kiedy wreszcie przyjechałam, byłam już wydarzeniem: jest! Idzie! Tutaj! I taka różowa! Jedyna gringa w promieniu wielu kilometrów, prawie podwojona plecakiem, w kurzu i słońcu lezie przez ich miasto pośrodku niczego, daleko poza zasięgiem asfaltu. Więc trzeba zaczepić, zatrzymać na ulicy, spróbować znaleźć parę wspólnych słów, no bo jak to, ty zmieniłaś kontynent i jesteś tutaj? Nie w Rio? I naprawdę nie przez przypadek? Trochę niespodziewanej dumy - moje miejsce odwiedzają europejscy turyści!

Europejska turystka sztuk jeden przyjechała niestety nie dla miejsca, bo skąd niby miałaby znać to miejsce. Wypatrzyłam G. szukając tymczasowych domów między Salvadorem a Rio - i od razu postanowiłam zboczyć z drogi, jakkolwiek daleko by to nie było, byle tylko ją poznać. Wyjeżdząjąc kilka dni później rozpaczałam, że umówiłam się z kimś nad ciepłym oceanem, że muszę jechać do najpiękniejszego miasta świata, że nie mogę zostać z nimi. Wszystkim nam, wydaje mi się, przydała się ta wizyta.

Więc od początku. G. to jedna z tych wspaniałych hipisek starej generacji, z papierosem zawsze w ustach, z manifestem zawsze na nich. Wyjechała z Belgii koło dwudziestki, żeby w Indonezji, a potem Korei rodzić dzieci i przekonywać się, że strajki to nie zawsze zajęcie ulic z gitarami, ale też czołgi, więzienia i śmierć. Dwadzieścia lat później znalazła się nagle w zimnej Europie, ze stałą pracą i podejrzeniem nowotworu, więc szybko zostawiła kontrakt, męża i kontynent - od tego czasu mieszka tutaj, w mieście, które jeszcze niedawno (a w dużej części wciąż) mogłoby być ilustracją nędzy.

Pojawiła się tu trochę przez przypadek, kiedy favele były zbudowane w całości z opon, kartonów i co większych śmieci, środkiem błotnistych ścieżek płynęły ścieki z całego miasta, odpady ze szpitala, tak, że pod nogami przesuwały się zużyte strzykawki, gnijące bandaże, robaki ciągle wijące się w żywym rynsztoku. Przy każdym deszczu to wszystko rozlewało się szerzej, podnosiło, zalewało prowizoryczne domy. Dzielice były zamknięte, niepotrzebne, całkowicie ignorowane. Jednocześnie lokalne władze miały się (jak zresztą mają się do tej pory) tłusto i znakomicie.

Razem z jednym z mieszkańców - tym, dzięki któremu trafiła na to miejsce między spalonymi słońcem górami - zaczęli pisać projekty, zbierać pieniądze. Festiwale w Belgii, jarmarki, większe rozrywkowe spędy: ktoś rzucił 3 euro, ktoś czek na dziesiec tysięcy. Budowa centrum Vale Viver - Warto żyć - sprzęt, warsztaty, nauka zawodów, języków, wynajęcie nauczyciela capoeiry, codzienna stołówka dla potrzebujących, zatrudnienie możliwie wielu kobiet z dzielnicy: minimum pracy w stołówce za miesięczny kosz z żywnościa. Poszukiwania sponsorów i programów pomocy. Dostęp do lekarstw, zaganianie chorych i rodziców chorujacych dzieci do szczepień, odrobaczeń, zgłaszania się po podstawową pomoc. Mało skuteczna promocja świadomego rodzicielstwa. Przede wszystkim: ciągła walka ze skorumpowanym, złodziejskim lokalnym rządem. Po miesiącach odwoływań się do wyższych instytucji nagle odnajdują się setki tysięcy reais przeznaczone na budowę dróg i kanalizacji w miejscowych favelach. Robaki powoli znikają z ulic.

Teraz projekt budowy dróg jest już prawie na ukończeniu. W Vale Viver G. poznaje mnie z pracownikami i dzieciakami; właściwie każde z nich ma za sobą jedną z tych historii, do których już całkiem przywykliśmy przez banery humanitarnych akcji, które drażnią nas w kinach i przerwach na reklamy, a które z bliska są nagle całkiem prawdziwe i przerażające jak nigdy.Widzisz tę dziewczynkę? 16 lat, troje dzieci, dwójkę poroniła, wszystkie ze swoim ojcem. Ojciec tej drugiej siedział za próby gwałtu na córkach, ale ich matka zmarła i małe są znów pod jego opieką. Ten ciemny chłopiec to jedno z naszych pierwszych dzieci, nie wierzyłam, że damy radę go uratować, wykańczała go robaczyca i niedożywienie. Ale widzisz, jesteśmy. Czasem się udaję. Czasem płaczę. Ale nie płaczę już tyle, co dziesięć lat temu.

Kiedy G. wraca do domu, zostaję jeszcze w faveli na trening capoeiry. Ćwiczą raz w tygodniu, wielka grupa, dołączyć może kto chce, bo wszystko jest darmowe. Wychodzi im lepiej lub gorzej, ale wszystkim na dobre. Poza samą nauką, poza pozbyciem się złej energii - jeśli ćpasz, wylatujesz z grupy. Proste. Na pierwszym treningu nauczyciel robi każdemu krzywdę: to możesz zrobić komuś, jeśli go nie szanujesz. To samo może ci zrobić kto inny. Bądź dobry. Uważaj.
Kilkoro z nich jest lub może być lepsze od salvadorskich profesjonalistów. W nocy jeden z nich - ten niesamowicie giętki chłopak, patrząc na którego zastanawiasz się, czemu to nie on jest nauczycielem - łapie mnie na ulicy, dziękuje za wizytę, nawet nie wiem, ile to dla nich znaczy (przecież oni nawet nie mają pojęcia, ile to dla mnie znaczy), obiecuje nauczyć się hiszpańskiego, jeśli wrócę. Prędko. Łamiąc trzy jezyki mówię, że powinien być profesjonalistą, że naprawdę może, że nie mogłam oderwać oczu; on miesza się gdzieś pomiędzy dumą a zawstydzeniem, przerzucamy się koślawymi zachwytami; G. ciągnie mnie do domu. Anka, jutro wyjeżdzasz - zaprzyjaźniaj się z nim, ale nie tak!

Pijany, ale wspaniały facet G. kręci się po domu w jej satynowym szlafroku. Owijamy się moskitierami, na dobranoc opowieści o moskitach plujących dengą, niekompetencji lekarzy, przypadkowych śmierciach i systematycznych egzekucjach, papużkach na drzewie mango. Kocham was, kochamy cię. Rano wypijesz kawę i pojedziesz na południe, ale pamiętaj, że zawsze możesz tutaj zamieszkać. Mamy problemy, dużo pracy i jeszcze więcej miłości.

2012/11/02

Więc co słyszałeś o favelach?

To, co widzisz z góry, wydaje się niemożliwe, potężne miasto nie może się przecież składać wyłącznie z faveli. Lądujesz, przyglądasz mu się z bliska, od środka: tak właśnie jest. Dzielnice biedy z rzadka przetkane wieżowcami, apartamentowce wyrastające znad ruin. Witaj w Salvadorze!

Iara zgarnia mnie z lotniska i wiezie prosto do jednej z nich. Wyobraź sobie mój wyraz twarzy, kiedy orientuję się, co się dzieje, kiedy w głowie mam ciągle to, czego się nasłuchałam w Europie: wchodzisz i umierasz, nikt nie wiem, ilu ludzi tam żyje, nikogo to nie interesuje, wszystko to tylko przemoc i syf.
Więc jedziemy prosto do jej mieszkania w środku faveli w Cabula i nie mogę być bardziej zaskoczona.

Jasne, że leźć tam samemu to nie jest najlepszy pomysł świata; że ze swoim drogim aparatem i białą skórą lepiej, żebyś trzymał się dzielnicy bogaczy (tej obleganej przez Europejczyków; tej, gdzie brytyjski cmentarz ma najlepszy widok w mieście); że te opowieście pewnie nie biorą się z niczego i czemuś może służą. Warto tylko pamiętać, że przestępczość przestępczością, ale wszyscy jesteśmy ludźmi, a podziały między nami i tak są już zbyt wyraźne.

Ona mieszka tutaj,od kiedy dostała pracę w lokalnej szkole. Na ulicach mijamy jej uczniów ze sztucznymi (?) diamentami w uszach, w markowych ciuchach często kradzionych na ulicy prosto z nosiciela (fajna bluzka; zdejmij i oddaj, teraz). Przez całą noc i cały dzień każdy dom i samochód ryczą muzyką. Wielkie głośniki w oknach i bagażnikach. Nawet, jeśli muzyka gdzieś nie gra, ulica i tak tańczy, wszystkie potrzebne dźwieki ma już w sobie.

To jest pewnie specyfika miasta - praktycznie nie da się nie być w faveli - ale naprawdę czuję się bezpiecznie (pominąwszy może drobny incydent w drodze na wylotówkę, kiedy postanawiam, że z tego miasta lepiej wyjadę autobusem). Turyści w Pelourinho sa jak wycięci z szablony, aż sama mam ochotę ich okraść: niesamowicie spasione, niesamowicie blade kreatury w strojach afrykańskich pionierów, z aparatami odbijającymi się od brzuchów i portfelami wystającymi (do czasu) z tylnych kieszeni, robią sobie zdjęcia z makietką tradycyjnych strojów,biorą od sprzedawców koralików kolejne szmury i dziwią się, kiedy ktos żąda zapłaty. W sklepikach w historycznym centrum manekiny są białe i otyle. Aż się prosi.

Więc może to jest kwestia tego, że to miasto jest specjalne, ale w większej części czuję się tak, jak pod gdańskimi falowcami czy na poznańskich Rybakach. Nie jestem stąd i prawa mam mniejsze, ale jest ok. Jeśli gdzieś gringos padają trupem po przekroczeniu granicy, to musi to być raczej daleko ode mnie.

Uważaj na plecak. W ogóle to najlepiej nic ze sobą nie bierz. Co jakiś czas oglądaj się za siebie. I nie bój się - wszystko jest w porządku.

2012/11/01

Chagas i sępy, czyli autostop w Brazyli.

Deszcz leje się przez otwarte okno hotelu; leżę krzyżem gapiąc się na wiatrak i nie mogę uwierzyć w to czyste łóżko, czyste nogi, ściany rozkosznie chroniące przed potencjalnym słońcem.

Zaczęło się upewnieniem, że Brazylia jest w sumie bardzo podobna do Bałkanów; miałam się bać, miałam się czuć dziwnie, a spokojnie wyciągam łapę i wymyślanym naprędce portugalskim tłumaczę kierowcom, dokąd jedziemy i czemu nie siedzę w Polsce: po staremu, tylko strona oceanu lepsza. Lepsza o tyle, że pędzę szybciej niż autobus i raz-dwa docieram do Carlos Chagas. A-cha, w tym miejscu powinni zajęknąć wszyscy podszkoleni biologicznie. Miłośnicy krówek powinni zajęknąć z rozpaczy.

Nie wiem właściwie, skąd pomysł pchać się w miasteczko dzielące patrona ze wstrętnym choróbskiem. Ale się pcham. Odór już na wjeździe tłumaczy setki krów przed miastem: to jest jedna potężna ubojnia. Powietrze przesiąknięte smrodem ciał. Na ulicach wygłodniałe psy, nad ulicami wygłodniałe sępy. Nikt się nie zatrzymuje, spod sklepów i drzew patrzą na mnie wylegujący się na ziemi starcy w wielkich kapeluszach. Ustępuje drogi kowbojowi o całkiem indiańskiej twarzy. Taki mały Meksyk.

W miasteczku jest obrzydliwie gorąco, ale jest też wspaniale zielono. Wreszcie ktoś zgadza się podrzucić mnie parę kilometrów dalej, na drogę do mojej docelowej wioski. Po chwili ląduje sama na środku spalonej słońcem drogi. Ani śladu cienia, przy drodze kilka ścierw rozrywanych przez sępy. Przełykam ślinę i idę do przodu.
Idę może z 200m. Nie jestem w stanie - i nie ma sensu. Przede mną 70km górskich ścieżek, słońce będzie coraz mocniejsze. Próbuję cofnąć się do miasteczka, ląduje w miejskiej chłodziarni mięsa. Strażnik mówi, że ostatni autobus odjechał godzinę temu, uśmiecha się smutno i już bez słowa przynosi mi kawę i chleb. Za kasą chłodni stoi ubabrana krwią stara Indianka. Umrzesz. Słucham? Nie rozumiem. Rozumiesz. Umrzesz. Słońce cię zabije. 

Nie mogę już nawet przełknąć śliny. Nie ważne, ile piję, wszystko ucieka do słońca, czekam już tylko na udarowe drgawki. Nie ważne, jak bardzo bym chciała, żeby było inaczej, moje zdanie pokrywa się z jej słowami. Skoro tak... Dziękuję za kawę i biorę plecak. Najwyżej sępy się najedzą.


Nie najadły się, nie dziś, nie mną. Nagle kierowca: z miejscem w samochodzie i butelką wody. Odwozi mnie w cień. Kilka godzin później autobus odwozi mnie do pierwszego miasta, które nie nazywa się jak śmierć. Serce już działa normalnie i oddycham bez problemów. Pluję sobie w mordę - i oczywiście jutro jadę dalej.