Etiquetas

2013/03/05

Patagonia. Szukam domu.

Nad ranem budza mnie dzwonki owiec, cieply pysk Amerigo i C. stukajacy szklankami w kuchni. Wygrzebuje sie z ciepla, herbata i miod i poranna ksiazka; powoli opada mgla, on wychodzi do pracy, w pokoju obok przewraca sie ciagle we snie szalony rowerzysta.

Potem slonce. Deszcz. Chmury spadaja z lodowcow, plyna z dalszych gor. Cos sie sprzata, czegos sie szuka w lodowce, planuje sie kolacje i ciasta - jak oswoic ten piekarnik? - sie wymienia ksiazke w centrum kultury, sie kradnie internet i pozdrawia spotykanych po raz kolejnych autostopowiczow, czy raczej: te smutna grupe, ktora od samego poludnia swiata probuje lapac stopa, ale nikt ich nie zabiera, co raz widze ich zmeczonych przy drodze, potem wsiadaja, wysiadaja do i z autobusow i promow, probuja dalej.

Zjechalam tam, gdzie konczy sie droga; tam, gdzie miasteczko siedzi na drewnianych slupkach; gdzie w gorach chowaja sie pumy, kondory lataja nad zachwycona glowa. I znow tutaj. Niby koniec swiata, ale przeciez czasem jest gaz, zazwyczaj jest prad, zawsze sa ptaki, szczesliwe psie mordy i wielkie cielsko do przytulenia, kiedy juz wroci wykonczone z pracy czy kiedy w czasie wpadne na nie w miasteczku.

To, co nie jest ekstremalne i fascynujace; to, na co kreca nosem szukajacy egzotycznych przygod w dzikiej Ameryce. Zycie, piekne, spokojne zycie, ze sliwkowymi powidlami na ogniu i praniem suszacym sie nad rzeka.
Czyli sie zakochalam, w miejscu, nie w miejscu, i jak to zrobic, zeby juz tu zostac?