Etiquetas

2014/04/02

Piosenka do siebie.

Czasem - często - mam wątpliwości. Ogromne, rozsypujące wszystko wątpliwości.
Mam wątpliwości bo czasem - często - za dużo myślę.

Babi łeb, na pełnych obrotach bez wytchnienia.

Ale wystarczy: głęboki oddech:
jest tak:

Początek kwietnia. Słońce. Ptaszkowie braciszkowie śpiewają - ja w tym słońcu i w tym braciszków śpiewie leżę, bujam się, w hamaku. W hamaku na własnych krzywych plecach targanym z targu, z Paragwaju. Gdzie (w Paragwaju, z targu) pomagał mi go targać niejaki D., który dzień wcześniej znalazł mnie osuwającą się z parkowej ławki w gorączce i tak już na czas mojej obecności w okolicach Asunción zaadoptował.

Teraz hamak wisi w Bieszczadach. Na górce, na balkonie z widokiem na Połoniny błękitne, chociaż jak najbardziej z tego świata; na balkonie schroniska, które schroniskiem wcale nie jest, gdzie ja między wieloma się chronię w zielonym i między - ufam - niewieloma w pewnych łapskach. I między psimi uszami i szeleszczącymi kartkami i krążącymi banieczkami także. Więc tam właśnie wisi hamak.

Tuż za hamakiem grzeje się na słońcu właściciel łap i paru przyjaciół. Przyjaciele krążą, przyłażą, wyłażą, ja też mam wyleźć, ale - jak zawsze - cienko to idzie, więc ślę wiadomość do swojej kolejnej bezpłatnej pracy czekajcie proszę, bo lecę z Bieszczadów i no, wiadomo, nie będę na czas; wreszcie któregoś popołudnia odrywam się od hamaka, kominka, psich uszu i sowich (i swoich) pohukiwań, zbiegamy po cudownie nie-ośnieżonym, nie-błotnistym szlaku, kaczeńce w rowach są wielkości moich oczu, łapy łapią stopa gdzieś w strony, gdzie picie wódki ma wyłącznie dobre skutki, ja łapię coś na północ, kilkanaście godzin i kilka przesiadek, nieplanowany nadranek w Siedlcach spędzam uciekając z Warszawy i oto naglę zdaję sobie sprawę, że Warszawa wcale nie jest najbrzydszym miastem Polski - o, zdecydowanie brakowało mi wcześniej wizyty w Siedlcach, jeśli coś takiego byłam w stanie powiedzieć - dalej już w normalne strony, gdzie drewniane chatki, sławny puszczyk mszarny, jakiś mandat, jakaś wylotówka, jakiś na stopa złapany autobus - kierowca autobusu w listopadzie wiózł mnie swoim busikiem własnym i ja mu o tym mówię szczęśliwa, i on odburkuje coś pod nosem i wreszcie krzyczy pani siada, co pani!, i już tylko chwila i proszę bardzo:

oto na chwilkę nie jestem bezdomna i to jest takie kolejne tymczasowe oto bardzo przepiękne.

Na korytarzach zdjęcia Wilczka, na płocie za oknem przyszli leśnicy piją piwo, w Instytucie jest nas raptem parę osób i już widzę, że jest dobrze, a będzie tylko lepiej.

Bo jak może być?

Kładę się na parapecie, zasypiam słuchając braciszków, budzi mnie wołanie na kawę do biblioteki.
I nie myślę. O bzdurach. Nie mam czasu, cały czas mi zajmuje zachwyt.

Bo - przysięgam, kiedy tylko pozwalam zdawać sobie z tego sprawę, z całym błyskiem, z całą jaskrawością spada na mnie:

nie ma dla mnie piękniejszego życia niż życie moje, hej-ho!