Etiquetas

2012/07/25

Klanza kolejowa.

Wstaję nad ranem, chłodny bieg na zmarznięty dworzec. Miasteczko jeszcze śpi, ulicami sennie przesuwa się przez nie kilka pojedynczych samochodów. Na stacji stoimy w cichą, obcą czwórkę.

Szepczę do konduktora, studencki do Jeleniej. Studencki. Przepraszam, jeszcze się nie dobudziłam. Śpiący konduktor odmrukuje uprzejmie. Pociąg ma dwa wagony i kształt pocisku, ale przesuwa się cichutko, powoli, z jego okien możesz spokojnie oglądać każdą trawkę, zatrzymywać wzrok na prawie nieruchomych widokach. Pola są zimne i mokre, poszarzałe rosą, przez zboże przelatują bure skowronki. Zatrzymujemy się na kilku nieistniejących stacjach - w ich budynkach ktoś mieszka, krótkie rozkłady wiszą na czyimś płocie albo tuż pod oknem, wychodząc z pociągu potykasz się o grządki i dziecięce zabawki, przechodzisz przez czyjś gładko wygolony trawnik. Pociąg lekko odsapuje i przesuwa się dalej, ostrożnie stąpa po rdzewiejącym moście. Pod mostem jezioro, zalane pod zaporę lasy. Z tego podwodnego lasu siwa czapla wyciąga potężną rybę, spokojnie przebija się przez niską chmurę, nadwodne mgły.

Przecieramy oczy na wjeździe do miasta - już trzeba zeskoczyć z wysokiego progu, przebiec po schodach, przyspieszyć kroku na budzących się ulicach. Do pracy, do przodu, dokądś. Słabo znam to miasto, ale tym razem drogi posłusznie odzwierciedlają mapę, nie patrząc na tablice skręcam w kolejne uliczki. Witam się z chwiejną parkingową, palaczami spod onkologii, po schodkach w lewo i już stacja. Zawsze jest tak samo, niezależnie od miejsca - w pobliżu igły przestawiamy się na jakiś przyjaźniejszy tryb, bardziej otwarty, bardziej uśmiechnięty, życzliwe poczucie przynależności. W poczekalni dwójka chłopaków, jeden z nich waha się nad donacją, ostatecznie przełamuje się i wypełnia formularz. Potem będzie najsz(cz)erzej uśmiechniętą osobą w stołówce.

Ręce lekarza drżą ze starości czy z przepicia, śliczne ma pani liczby: 166, 55. Szkoda, że ciśnienie też nie takie podwójne, ładnie by ten wynik wyglądał, prawda? Przelejemy trochę kwi. Co można zrobić, żeby ją jakoś zachęcić, tę krew? Może mnie pani trochę poobrażać, np.: ale ma pani duży nos! Proszę bardzo. Ale ma pani małe żyłki! A co to za rozczochrane włosy? Nie wstyd tak pani się pokazywać w szpitalu bez makijażu? O popatrz, podziałało. To innych też będziemy obrażać, z zaskoczenia nawet lepiej.

Na korytarzu drugi z chłopaków opowiada o swojej emigracji, że to już, nareszcie - rano leci, dzisiaj wyjeżdża z Jeleniej. Przestraszony byk koło pięćdziesiątki upewnia się, czy to można przeżyć. Pani też oddaje? Taka malutka? No, to w porządku!

W nagrodę wegańskie czekolady i pół kilo orzechów. Spod szpitala odbierają mnie klauni - nie rozpoznaję jeszcze ich samochodu, ale już z daleka widzę kolorowe peruki kołyszące się za przednią szybą. Czerwone światła służą do malowania się w kwiatki, spirale, serduszka.

Po dziewiątej dojeżdżamy do tamtej wioski. Witają nas już od bramy ośrodka, więc jednak nie mogę się przebrać, naciągam tylko kolorową bluzkę: dobrze, że na co dzień noszę wzorzyste łachy. Grupa jest spora, ponad trzydzieści osób, wszyscy razem, każdy inny. Są dzieciaki, nastoletni chłopcy, dorośli mężczyźni, kilku staruszków. Noski, noski, czerwone noski! Kto chce noski? Popatrz, jak pięknie wyglądasz - jak prawdziwy klaun! Malujemy buźki, łapki, i tylko czasem coś drgnie w środku na spojrzenie, na tę pomalowaną łapkę próbującą powędrować pod bluzkę. Najpierw narysuj mi coś na baloniku, a potem zaśpiewam ci piosenkę i pójdziemy do łóżka.

Jaka jest zresztą granica? Niefortunny gen, zbędny chromosom, pijąca w ciąży matka. Nagle cała twoja przyszłość kochanka, prawnika, klauna bierze w cholerę, siedzisz w tym ośrodku. Dodatkowy niefart, że rodzice nie żyją, bo jesteś właściwie zdrowy, ale w miejscowości nie ma domu dziecka. Jakoś dasz radę tutaj.

Piłka, taniec, kolorowa chusta. Aniu-aniu-aniu! Kochasz mnie? Oczywiście, że cię kocham. Aniu, bardzo? Bardzo. Bardzo was wszystkich kocham. Paniu, aniu, bojem siem. Nie bój się, przecież nie ma się czego bać. Widzisz? - jest dobrze. Wszystko dobrze.

Różnice są ogromne. Jak ten facet budowy owada, prawie zwinięty w kulkę, mruczący coś pod nosem, ale z którym jednak można spokojnie porozmawiać, postarać się zatańczyć. Jak ten chłopak, który wspaniale chodzi na rękach, nie orientujesz się, że coś jest nie w porządku zanim nie zauważysz, że tak naprawdę go nie ma, czy raczej ciebie nie ma dla niego, mówi do ciebie, ale zapomina o tobie, nie przyjmuje niczego z zewnątrz, istnieje sam w sobie. Komuś podobają się tylko kolorowe balony. Komuś podoba się tylko przekłuwanie kolorowych balonów paznokciami.

Kilku z opiekunek nie potrafię odróżnić od reszty. Nie mają płci, nie mają wyrazu twarzy, mówią dziwnie i raczej głupkowato. Dopiero, kiedy ktoś na mnie krzyczy - musisz z nimi tańczyć, oni uwielbiają tańczyć, wstydzą się z kolegami, a przecież nie ma tu kobiet - widzę, że to im się płaci za pobyt. Pojedynczy opiekun, całkiem jedyny: jedyny mężczyzna, jedyny młody, jedyny uśmiechnięty, jedyny kopiący piłkę, chwytający za klanzę. Całą drogę powrotną będziemy się nim zachwycać.

Piątka na pożegnanie i nagle dziwny przeskok do samochodowej rozmowy, gdzie pełne zdania i codzienne, szybkie tempo są znowu na miejscu. Na stacji wysiadam jeszcze w stroju klauna. Kwiaty na spodniach, kwiaty na zmęczonej twarzy. Ktoś uśmiecha się do mnie szeroko, ktoś syczy: błazen. Tak jest, błazen - bardzo mi miło!

Pociąg zawraca ogrzaną już drogą. W cieple przytorza rozebrały się już z szarych kurtek, wyciągają się do słońca zielono i żółto, głaszczą okna pochyloną nawłocią, miękkimi klonami. Na rzece pod mostem stoi rozebrana staruszka, długo do nas macha, idzie kilka kroków jakby za pociągiem.

Paniu, aniu - nie ma się czego bać, prawda?

2012/07/05

O jedzeniu chwastów, czyli za czym w Polsce można tęsknić.

Chabry zebrałyśmy na śródleśnym polu nad jeziorem; dziurawiec na podleśnej łące. Wrzątek, czas, napar.

Do tego sałatka z mlecza. Z tego mlecza, który siedział mi w kącie oka, kiedy czytałam w ogrodzie; kiedy już nie mogłam czytać naprawdę, bo komar na nosie, chłodna wilgoć, zachód słońca, z balkonu obserwuje mnie kocur.

Znad sałatki opowiadam Brysi bajki. Brysia ma miesiąc i ostre ząbki, strasznie piszczy, kiedy całować ją w brzuszek, ale zasypia przepięknie, kiedy mówić do niej o krainach pluszowych myszek.

Miecio zasypia, kiedy wieczorem słuchamy Akademii Pana Kleksa, ja czytam o terapii bajką i próbuję spisywać własne. Obudzona Brysia ssie mój łokieć.

Poranki zimne i mokre, długie, późne śniadania przy radiowej trójce. Między kończeniem hiszpańskich studiów (dosyłanie ostatnich prac), a rozpakowywaniem walizki z minionej połowy roku (muszle, rysunki, teatralna lornetka Morgana) euforia. Sumaryczne sześć kilo kotów skacze mi po głowie, nocą poluje na ćmy startując z klawiatury pianina, wciska się między książki, miski i ręce.

Kilka powodów, żeby nie umrzeć od razu po przyjeździe nad Bałtyk.





P.S. wegańskie ciasto cytrynowo-rozmarynowe na oliwie, o tutaj.