Nie
wiem, gdzie zmieniają się te kolory. Jestem prawie pewna błękitu
nieba – ale widzę tę szarość, tę biel, nie wiem już, nie
potrafię i nie wiem dlaczego i jak wyznaczać granice.
Zbyt
wiele zresztą w nas i wokół nas granic.
Białe
plamki kwiatów jak konfetti czy podarte listy, przecież nawet one
łączą się roztańczonymi odwłokami zapylaczy, fruwającym
pyłkiem, nawet one roznoszą się w zapachu, zlewają z zapachem
mokrej ziemi, krwawiących brzóz, z tą sinobłękitną tęczą
górskiego horyzontu. Jeśli wydaje ci się, że cokolwiek z tego
istnieje osobno – spójrz jeszcze raz.
Pomiędzy
tym wszystkim umieram ze szczęścia. Do niczego nie tęsknię. To
jest bardzo piękna, niesamowicie rzadka sprawa, wiesz – nie
tęsknić. W jednej chwili, miejscu, nie pragnąć innych. W jednej
podróży nie planować kolejnej. To nie jest wcale takie oczywiste,
to jest właśnie ta chwilka, w której stronę nie da się iść, a
do której przecież nieustannie się dąży:
goniąc
za wszystkim i chcąc wszystkiego zdać sobie nagle sprawę, że
niczego więcej nie potrzeba, niż właśnie ta obecna, wcale nie
spektakularna chwilka.
Ta
chwilka, która tak nudzi innych, o której nie da się dobrze
opowiedzieć. Nie goni mnie Wielka Stopa. Nie przebijam się przez
andyjskie zarośla. Nie czołgam się przez śnieżną zamieć w
stronę ostatniej stanicy. Ta chwilka, o której nikt nie chce
słuchać.
Ten
spokój, w którym wszystko niby ma swoje własne, niezwiązane z
niczym pochodzenie, znaczenie czy inne bycia wytłumaczenie, a ty
jesteś środkiem świata i w tobie cały ten pozornie podzielony
bajzel łączy się w najbardziej spójną całość.
Więc
jako rozbujany w hamaku środek świata myślę sobie bezmyślnie o
wszystkich bujających się ze mną nitkach połączeń. Wszystkie
piękne światy ze sobą kołyszę.