Etiquetas

2012/09/20

Śluby i zguby, podsumowania.

Siedząc w koszulce M. oglądam jego zdjęcia ślubne. Siedzę przy tym w domu sama z hiperaktywnym kotem, pomiędzy mapą a Carlem Safiną nucąc piosenkę szopenfeldziarzy. Kot zwisa mi z pleców, młoda para przesuwa się po parkiecie - wreszcie oboje mamy dowody na to, że dobrze wyszliśmy na tym rozstaniu. Ach.

Wczoraj oficjalnie skończyły się wszystkie moje obowiązki. Wszystko*, co mnie trzymało tutaj. Na chwilę przyjechałam nad morze przepakować rzeczy, uporządkować dokumenty, pójść na kilka piw zanim zmienię swoją geografię. Po raz pierwszy od chyba pięciu lat nie rozpaczam po przyjeździe do Trójmiasta. Naprawdę, coś wspaniałego.

Do autobusu dosiada się Pan Śledź, którego śledziłam całe liceum (przynajmniej dwa razy w tygodniu wracaliśmy z wczesnonocnej Gdyni tą samą R-ką). Prawie podskakuję na miejscu ze szczęścia, ale jednocześnie nie mogę sobie przypomnieć, czemu tak naprawdę uwielbiam Śledzia. Nie pamiętam nawet jak śpiewa. Może to, że gdyński śledź to brzmi trochę jak poznańska pyra? Może to, że tak się po ludzku peszy, jak się paradoksalnie nie peszy większość ludzi, kiedy uśmiechniętą mordą przywitać go w autobusie? W każdym razie, kocham Pana Śledzia. Jeden z najprosztszych sposobów na poprawienie mi humoru, to wspomnienie o Śledziu. Serio. Polecam. Polecam też zakochać się w jakiejś przypadkowo, ale w miarę regularnie spotykanej osobie - rewelacja.

Jadę do szkoły, która była kiedyś moją szkołą. Krótka sprawa, potrzebuję pomocy z jedną bzdetą. Dyrektor poznaje mnie po tych kilku latach - ba, mówi do mnie po imieniu. To jest o tyle ciekawe, że miałam z nią kiedyś zajęcia raz jeden jedyny, w dużej grupie. Przepiękny komplement, och-ach.
Po wyjściu plączą mi się kierunki (czy raczej: idąc nie bardzo pamiętam, dokąd właściwie chciałam iść) i tylko dzięki temu wpadam na Madzię. Madzię uwielbiam, ale nie widziałam jej od wyprowadzki, czyli też ładnych parę lat. A widzimy się w samym centrum, na bardzo szybkobieżnej ulicy, gdzie obie jesteśmy właściwie przez przypadek. W dodatku chyba po raz pierwszy od kiedy się znamy ma dla mnie wolny czas. Tralalala.

Do tego podziemny piosenkarz śpiewający, że w drogę, żegnajcie, chłopcy; ekspedientka wybuchająca śmiechem na moje głośne wołanie za turlającym się w dal awokado; dziadka opowieści z Santos, które słyszę po raz przynajmniej tysięczny, ale za którymi zdążyłam się stęsknić; uśmiechnięte zdjęcia Loreny; telefon od Sobowtóra Lynn. Kot zwisa mi z łokcia. Wygrałam życie.





* Kot not included

No hay comentarios:

Publicar un comentario