Więc do Lwówka - bo stacja krwiodawstwa i rynek z jagodami. W pociągu jedzie nas może z dziesięć osób. Są znaki, jakieś odchodzące od słupów nalepki z uśmiechniętą krwinką, więc wiadomo, w którą stronę iść. Na wejściu do szpitala wielki napis, regionalne centrum itd., więc wbiegamy, rozglądamy się - nic, nie ma na planie; może to jest tak oczywiste, że już w środku nie ma żadnego napisu na drzwiach? No nie. "Krwio-co? Nie, nie. Nie ma. Autobusy przyjeżdżają, to pani sobie sprawdzi tu na plakacie, wszystko napisane kiedy będzie." Plakat jest, terminy są, lato 2009. Innym razem.
To chociaż te jagody - bo jagód w naszym lesie nie da się zbierać, miejscowi mają swoje stałe rewiry i one są zawsze dokładnie wyskubane zanim się człowiek zwlecze z łóżka. Więc mimo tego, że mieszkamy parku krajobrazowym, wszystko zielone itd. - po jagody jeździ się do Lwówka albo Jeleniej, większego wyboru nie ma, bo tylko tam są większe ryneczki. Nawet dobrze, mamy pretekst do wycieczek. Pakuję do plecaka owoce i zieleninę, łażę szukając kawy (godzina nieludzka, bo przecież ta nieudana próba oddania krwi). Poniedziałek po Agatowym lecie, miasto składa sceny i stragany, zamyka na jesień. Na zimowy sen. Trochę się dziwi, że teraz nagle zachciało ci się przyjeżdżać.
Do pociągu powrotnego jest może z godzina. W tym czasie można zrobić kilka kółek, parokrotnie spotkać na ulicy współpasażerów, którzy też już załatwili wszystkie swoje sprawy i teraz kręcą się zabijając czas, wypić wreszcie tę upragnioną kawę i zostać wyrzuconym z kawiarni za natrętne przesiadywanie. W przydworcowym komisie antyki, które w większych miastach kupiłbyś kilka, czasem z dziesięć razy drożej. Między poniemieckimi komodami i ceramiką używane swetry, rozczłapane buty. Cudowności.
Wiesz, kto wysiądzie na której stacji. Która babcia wyskoczy, na którą pociąg chwilkę poczeka. Na swojej stacji miniesz się z ludźmi, których nigdy właściwie nie poznałeś, ale przecież znasz, często z imienia, adresu albo psa, którego wyprowadzają na wałach. Wszystkie twoje domowe sprawy są przez to trochę śmieszne, trochę wspaniale prawdziwsze, wszystko sprowadzone do swojego prawdziwego wymiaru: słanie podań i pocztówek do Serbii, Rosji, Argentyny; drążenie dyni, bo u sąsiada urodzaj; codzienne rozmowy z Anglią i Rumunią, kiedy siedzisz w tym najmniejszym mieście kraju o topografii serca. Rano zbierasz maliny, wieczorem przerywasz dyskusję o studiach w USA, żeby wyrzucić z domu kolejnego kreta przyniesionego przez kota. Jedno nie byłoby realne bez drugiego. Nie ma Polski bez Bałkanów. Nie ma Rio bez Wlenia.
No hay comentarios:
Publicar un comentario