Nie bardzo mogłam pisać z Paragwaju, bo wisiałam w hamaku albo ganiałam za krówkami i - chwała światu! - nie otaczały mnie internety.
Nie bardzo mogłam pisać z Patagonii, bo rozbijałam mój zielony namiot przy drodze albo ganiałam za krówkami i jw.
Nie bardzo mogłam pisać z Bieszczadów, bo jw. i jak jeszcze wyżej.
To znaczy mogłabym, ale to by wymagało chociaż tymczasowego zerwania z przeżywaniem na rzecz zapisania. A teraz, ech, teraz jestem czasowo domna, co noc mam przez brzuch przerzuconą łapę ludzką albo na brzuchu leżącego Kota; Pies ogłosił szalone zakochanie we mnie i nic beze mnie nie chce robić; piorę komuś skarpy, wyczytuję literki z bibliotecznych książek (i to jest wspaniałe, bo ja uwielbiam biblioteki, a tę moją tutejszą - borze zielony, gdyby tak oświadczyć się bibliotece!...), coś tam gotuję, coś tam udaję bieganie, coś tam bardzo przewspaniale Żyję. I jest cholernie przepięknie.
I mogę pisać, no, mogę pisać mimo tego, że wiszę w hamaku i ganiam za krówkami i czasem rozbijam namiot, bo internety są, są w dużych ilościach.
Więc jakby to kogoś interesowało, to proszę bardzo.
Więc no. Jedzcie i wąchajcie letnie pomidory, chodźcie na długie spacery i uśmiechajcie się do roślin i śmiejcie się do tęczy i mówcie chmurom, że są absolutnie niespotykanie przepiękne.
Ja, w każdym bądź razie, tak robię.
:)
No hay comentarios:
Publicar un comentario