23456 km. Cos malo wiarygodnie wyglada ta liczba. To licze jeszcze raz, troche przeklamanie, bo googlowe mapy nie siegaja wszedzie, nie przejezdzaja przez Salar de Uyuni, nie wchodza do parkow narodowych, gubia sie glownie w Boliwii. Miedzy zaokragleniami i uproszczonymi trasami tak wlasnie wychodzi: 23456 km na drogach i poboczach.
W paszporcie pieczatki czterech krajow, z tego tylko dwa poznane porzadnie. 7 kg w dol, 5 kg w gore. Ze wschodu na zachod, z zachodu na wschod, na poludnie i znow polnoc, petelkami po mapie. Ksiazki wymieniane, ludzie zgarniani z drogi, gdzies po drodze zostawiani, jakies miasta, jakies lasy, pampy, lodowce i ruiny jakies. Nowe slowa, zapomniane slowa, jakies dziwne akcenty, co nie wiadomo kiedy sie do czlowieka przyklejaja. Ponad polowa podrozy spedzona w Chile. Nie chce wyjezdzac z Chile. W domu M. (w domu, z ktorego zgarnialam go w polowie lutego w droge na samo poludnie kraju, Punta Arenas, stolice czterech wiatrow; w domu, do ktorego wrocilam swietowac to swoje smieszne pol roku) nastawiam nalewki, krece ciasta, smetnie gapie sie na mape, bo zimno, bo juz by trzeba bylo wracac pod zwrotnik, grzac kosci w jakims paragwajskim hamaku...
Nie chce wyjezdzac z Chile.
Ale przeciez wszystko sie konczy, powrotow nie ma, ja wracac nie umiem. Trzeba sie ruszyc. Ale dokad niby mam sie ruszyc? Chowam sie przed mapa, zawijam w koc i udaje, ze poza Talca nie ma nic.
W plecaku dwa listy od Anny: ten odbierany w sloneczna styczniowa sobote w La Paz, ktory zamarudzil chyba ze dwa miesiace w drodze, po ktory bieglam przez pol miasta, bieglam doslownie, bo trzeba juz bylo wyjezdzac, a przeciez nie wydam tych dwoch zlotych na autobus... Ten, ktory dolecial predko tutaj, ktorego listonosz nie chcial zostawic w domu przyjaciela, bo niby tam jego nazwisko, ale tez jakis dopisek z boku, jakos znaczki dziwnie przyklejone i niewazne, ze przedostal sie przez ocean, najtrudniej bylo przedostac sie z torby listonosza do rak M. Piekne listy.
M. mowi, ze on nigdy nie napisal zadnego listu. Ale w takim razie on tez bedzie do mnie pisal: nie tak jak ona, nie czekajac na moje wskazowki (´´za jakies dwa miesiace powinnam przejezdzac przez wschodnia Argentyne, tu masz adres do kogos w Buenos Aires´´) ale slac list na adresy znalezione przez niego. Tak, zeby te listy planowaly mi trase, zebym musiala dla nich zmieniac kraje i odwiedzac zgubione w lasach wioski.
I to jest bardzo przepiekny plan.
Wiec ja wracam pod koc, przed piekarnik i przed zadrukowane kartki, zanim list mi wyznaczy droge. Odespac te pol roku, podtuczyc sie przed wyjazdem, zeby potem znow spokojnie i przez przypadek gubic kilogramy i lapac auta.
W maju rusze tylek, przysiegam, teraz kot spi i ja udaje, ze mam dom.
No hay comentarios:
Publicar un comentario