Etiquetas

2013/11/19

Ćwir, ćwir.

(to jest wpis ze ścieżką dźwiękową. dźwięczna wdzięczna ścieżka tutaj)

Pierniczki zaczynają się piec, paragwajski hamak zaczyna pakować się do plecaka, głóg i jarzębina z coraz większym zacięciem zagryzają się na nalewkę. W kalendarzu zakreślam za bardzo odległą datę ich wywozu w las (tyle czasu do grudnia!), odliczam kolejne lekcje (ile jeszcze zdążę na wyjazd zarobić?), po raz kolejny maluję na datach kolorowe kółka (jakby istniała w ogóle szansa, że się zagapię i tę właśnie datę przegapię).

Mam w zeszycie wiele wyjazdowych notatek, po cztery dni w większości tygodni, czasem dłużej. Poznań, Londyn, Białowieża. Sadzenie drzewek na zachodzie, góry tuż po świętach, gotowanie obiadu przepracowanej Gośce gdzieś w centrum kraju - wszystko pięknie zaplanowane czy wykonane. Ale żadna data, żadna, nie jest tak cudownie i histerycznie pomazana, pokreślona, przy żadnej wielkie znaki zapytania nie są tak kolorowo zagryzdane ogromnymi wykrzyknikami, jak dwa dni w autobusach, trzy dni dźwigania pod zaśnieżoną górkę wody ze studni, cztery noce leżenia w zimnej chacie przy gorącym kominku.

Trzeba przyznać, że nic nie wychodzi mi tak chujowo jak niezakochiwanie się.
No, trudno.

Ściskam w mojej nadmorskiej łapie powrotny bilet w bieszczadzkie leśne łapy. Jest rozmemłanie, jest wesoło, jest tragicznie i jeszcze bezczelnie i ślepo próbuję sobie wmawiać, że zachowuję się racjonalnie.

I tak sobie myślę, że z jakiegokolwiek powodu pęka serce - to dobrze, bo przecież to tylko znaczy, że to serce jeszcze jest.

Ćwir, ćwir, ćwir.

No hay comentarios:

Publicar un comentario