Etiquetas

2012/12/31

Droga smierci, albo autostopem przez Andy.

Do Limy przyjechalysmy przez Panamericana, dlugie, piekne godziny: ocean i pustynia. Ale ile mozna. Na mapie jest jeszcze inna droga na wschod kraju, wiec wesolo ignorujac ostrzezenia jedziemy w strone Huancayo.

Kurwa.

To znaczy: bardzo pieknie. Glebokie Peru, tyle folkloru ile sobie zazyczysz; droga nad kanionem rwacej rzeki, z drugiej strony obsypujaca sie skala. Asfalt konczy sie po 30km, wiec dalej suniemy trzymetrowa blotnista drozka nad przepascia. Na drozce bawia sie dzieci, tarzaja swinie - i jest ruch. I jest wyprzedzanie. I szybka jazda i setki krzyzy za zmarlych na trasie i co tylko zechcesz.

Pierwsze 240km to 24 godziny. Duzo malych rzek przejechalismy. Jedna duza, niosaca glazy z wyzszej partii gor. TIRa nie tak latwo zmyc z drogi.

W Ayacucho jest juz asfalt, wiec zadowolone przesiadamy sie do kolejnej ciezarowki. Asfalt? Nie, nie, konczy sie zaraz za miastem (prawda). Ciezarowka zostawia nas w wiosce posrodku niczego: J. tlumaczy policjantowi jak najlepiej podrozowac po Wenezuelii, ja ganiam kury, mijaja nas moze ze trzy samochody - dwa z nich jada na budowe 3km dalej, trzeci to platny busik. Czekamy.

Razem z nami czeka jeden z budowniczych. Ostatecznie: on placi za swoj przejazd, nas kolejny busik zgarnia za darmo. Kierowca busika wyglada jak latino wersja mojego szwagra plus litr wodki - moze dlatego. Karma karma. Pedzac nad urwiskiem jedziemy po kawalku, po kawalku. Przed siebie. Ktos podrzuca nam chleb, ktos pyta co wlasciwie robimy i ze niby jak to dziala: stoisz przy drodze i ktos cie zgarnia! Na pewno nie dziala! Chwile pozniej znow lecimy do przodu.

Trzy dni w drodze. Trzeciego wieczoru kolektywna taksowka podrzuca nas na wylotowke - ale nasza prosba jest dziwna, zaczyna wypytywac, co bedziemy tam robic... Na stopa? Bez pieniedzy? I co niby jemy? Od trzech dni stary chleb i darowane gotowane ziemniaki? I gdzie bedziemy spac? Nie, nie, tutaj jest niebezpiecznie, poza tym tak nie mozna jesc - funduje nam gorace mleko z kukurydza (potem darmowe dolewki za historyjki z drogi od wlascicielki stoiska), jedziemy do jego domu. Jeden pokoj z gliny i slomy, na zewnatrz dziura w ziemi i prysznic z deszczowki. W pokoju jedna wtyczka, telewizor i hollywodzka szmira. Cudowna goscinnosc.

Rano zostawia nas na drodze. Darmowy bus do kolejnej wioski. Darmowe taxi do centrum niczego kilka kilometrow dalej (taksowkach jedzie na swoje pole). Nie ma samochodow, wiec wyciagamy sznurki, pleciemy bransoletki. Zatrzymuje sie mala ciezarowka z otwarta buda, na budzie zasmarkane dzieciaki, mlodziutkie dziewczyny ze swoimi dzieciakami, senna owca i piosenki w Quechua. Lodowaty wiatr trzepie po twarzach, chronimy sie przed deszczem pod plastikowa plachta, zaplatamy nasze krzywe bransoletki na rekach dzieciakow. Duzo szczescia. Piekna jazda.

Oni skrecaja na swoje pole, my na pustej drodze czekamy na kolejne auto zujac stare ziemniaki. Ktos nam pomaga, 8 osob w aucie, swiateczne ciasto w prezencie. Potem autobus prosto do Cuzco - nie mamy pieniedzy, zabierzesz nas? Za polowe nie, nie mamy nic. Ok? Cudownie.

Kamienie leca na droge, radio ostrzega przed przejazdem przez Andy. Lawiny i osuwiska, 3 martwych w tym tygodniu. W 4 dni przejezdzamy to, co googlowe mapy oceniaja na 15 godzin. Najgorsza albo najlepsza decyzja naszej trasy.

Cudownie i jasno lecimy przed siebie.

No hay comentarios:

Publicar un comentario