Etiquetas

2012/12/01

Miesiąc.

28.11, miesiąc w Brazylii. Za mną ponad 4 000 kilometrów, nade mną moje pierwsze ary - zielone! - mój pierwszy tukan - jak kawka z papają w pysku! - za mną raj, zostawiam ukochany stan, ukochaną wioskę i ukochane miasto dla ciężarówek, stolicy i słońca - czyli drogi do Boliwii.

Kierowca wyrzuca nas nocą w najbardziej niebezpiecznym mieście kraju (jej!) zapewniając, że to już Brasilia. A gdzie tam. Idziemy na stację. Nie zabierze nas osobówka jadąca do centrum, bo się boją. Bo na pewno jesteśmy bandyci. Zabiera nas kochana, rozklekotana ciężaróweczka (bo nawet nie ciężarówka, takie maleństwo, że trzeba się ściskać w kabinie). Zmienia trasę, wiezie nas do centrum, z centrum już do domu razem z F. przeskakującym przez barierki, gubiącym przystanki i śmiejącym się tak głośno, że kierowca z początku tylko patrzy podejrzliwie - a potem już śmieje się razem z nami.

Brzydkie miasto. Na jeden dzień - może na pół. Miasto 60-letnie, na planie samolotu, gdzie ulice zamiast nazw mają numerkowe kody. Miasto-stan, najbogatsze, najwyżej w rankingach. Średnie zarobki trzy razy wyższe od reszty kraju - co nie likwiduje jednak nędzy, w przejściach podziemnych, na dworcach i głównych placach uważaj pod nogi, żeby komuś nie nadepnąć na głowę. Czyli co? Czyli skupisko polityków, a reszta to nie ważne. Jest to świństwo pewnie ciekawe dla architektów - niech będzie. Ja przyznam rację wszystkim kierowcom, którzy krzywili się po drodze, Brasilia? Ale po co? Już rano będziecie próbowały uciec, naprawdę.

Pomylili się może tylko w czasie: rano było w porządku, wieczorem znałyśmy już wszystkie cegły i można było spokojnie skupić się na niespokojnych ludziach. Pięknych ludziach. Czas z aktorami - z aktorami ruchu, tańca, czyli ze skupionym, czystym człowieczeństwem. Nie: nieskazitelnym. Czystym, czyli intensywnym, krzyczącym, gorącym, pachnącym cachacą i wodą rożaną. Samba. Wyjeżdżam z miasta czując się trochę winna własnej nieintensywności, własnego nietańca.

Kolejnego ranka uciekamy. Gdyby można było wyciągnąć tych ludzi, wyjąć ich z miasta-potwora, wywieźć wszystkich nad jakiś piękny wodospad... Ale nie można. Opuszczamy kolejny spektakl, pakujemy graty i kolejny dzień to znów: droga, droga, droga, 1000 km, bo znalazła się ciężarówka jadąca na drugi koniec kraju, w stronę naszej granicy. Wsiadamy ok. 15, wysiadamy ok. 12; po drodze kolacja - poza zmęczoną prostytutką jesteśmy jedynymi kobietami między setką tirowców, szybko pojawiają się gitary i cachaca, więc z naszym spokojnym kierowcą uciekamy na nocny postój - trzy osoby i dwa plecaki w kabinie - polecam.

W ten sposób jesteśmy dalej, niż planowałyśmy. Ktoś kiedyś zgodził się przenocować nas w Rondonopolis, jeśli trafimy tutaj w koniec tygodnia: ale nie mamy jego telefonu, nie mamy wody ani siły. W przydrożnym hotelu żebrzemy o internet i klimatyzację (możecie zostać, ale czy na pewno nie jesteście hipisami?...) ; godzinę-dwie później pojawia się jego znajomy, zawozi nas do miasta, mimo protestów płaci za nasz hotel (lepiej: szuka hotelu o wyższym standardzie, żeby na pewno nie było gorąco, żeby była darmowa woda, śniadanie i własna łazienka) i znika.

Mydło, woda. Groszek z puszki za 1,50 zł. Miasto jest obrzydliwie nudne, ale ludzi ma niesamowitych. Czyścimy plecaki, napełniamy butelki. Rano wracamy na południe, potem już można mówić we własnym języku.




No hay comentarios:

Publicar un comentario