Follow the yellow brick road
More freakin evil...and has been hanging around you whole life and you didn,t even know it...Thanks for bringing the story to light
Wypełzam spod cudzych notatek, z ciągle śpiącą głową upycham szmaty do plecaka. To miasto będzie wspaniałe - mówię do J. - Naprawdę mam przeczucie, że będę mogła tam już zostać. J. tłumaczy, że zdjęcia nie wyglądały zachęcająco, że nikomu się nie podoba: beton i wieżowce między górami w środku kraju. Ale jak chcesz, i tak mamy przeczekać kilka dni. Zobaczymy.
Kierowca zostawia nas na ogromnym wlocie do miasta. Przytłaczający ruch. Zatłoczonym autobusem dobijamy się do centrum, stamtąd kolejnym na przedmieścia z drugiej strony. Zrzucam plecak, wchodzę na dach: tak, podoba mi się ten betonowy potwór. Nie mogę się doczekać, kiedy naprawdę go poznam.
Zatrzymujemy się w domu pełnym biologów, za dnia wpadamy na kolejnych środowiskowców, więc już od początku jest dobrze. Brakuje mi tego często - tej specjalnej estetyki, tego specyficznego humoru, tego końskiego śmiechu i zachwytu nad żabą, liściem i wódką. Za dnia krążymi po parkach, potem w najtańszej knajpie kłócimy się o wyższość naszej grupy: płazy! ssaki! owady! chuj się znasz, ptaki są najlepsze!
Stęskniłam się.
Więc kręcimy się tak po mieście w jednym z dwóch zestawów: dużo biologów/jeden biolog plus socjolog. Kręcimy się i nie możemy przestać się zachwycać. Bo jasne, samochodów dużo i czemu ludzie nie siedzicie na rowerze; bo jasne, miasto planowane i dużo budynków nowych; ale tyle tu zieleni, inicjatyw, małp, owoców, galerii, że wszystkie niedoskonałości sprawiają tyle, że czuję się bardziej w domu. Że gdyby udało się znaleźć tutaj kąt i kota, to już wiadomo mniej więcej, z czym trzeba spokojnie walczyć, a w co się z radością rzucać. Stare i kolorowe budynki są, a to nowe nie jest takie znowu straszne. To nie jest Rio, ale tak naprawdę - ile czasu można wytrzymać w Rio i nie zwariować, nie zbankrutować? Nie ma tu oceanu, super-atrakcji ani nieskazitelnie pięknych Bahijczyków, ale jest dobrze. Tak jest.
Marmozety skaczą po palmach. Kiedy wyciągam dłoń - na dłoni ciastko - jedna z nich podbiega popiskując. Przygląda się, podchodzi bliżej. Ok, raczej nie będę gryźć. Obejmuje łapką mój palec, w drugą łapie ciastko i patrząc mi się prosto w oczy gryzie sucharka. Smaczny? Smaczny. Mi też smakuje. Co jakiś czas któraś z nich przybiega, bierze kolejny kawałek, odskakuje na drzewo, spada mi na głowę. Jestem bodaj najszczęśliwszym człowiekiem w tym mieście.
Wychodząc z kolejnej otwartej wystawy zgarniam wreszcie swojego pierwszego dżakfruta. J. przygląda się uśmiechniętej mordzie, miastu, wreszcie odwraca się do mnie. Miałaś rację. Mogłabym tu mieszkać. I nawet ten pomysł - mały pokój z hamakiem, dorywcza praca i Brazylijski kochanek - no, to nie jest najgorszy pomysł świata.
No hay comentarios:
Publicar un comentario