Páginas
Etiquetas
- Polonia (25)
- Espana (19)
- Brasil (17)
- Bolivia (7)
- Chile (7)
- Peru (7)
- Macedonia (5)
- Argentina (4)
- en ingles (4)
- Gibraltar (3)
- Kosovo (3)
- Magyar. (3)
- kot. (3)
- tłumaczenie. (3)
- Hellada (2)
- Hrvatska (2)
- Moldova (2)
- Montenegro (2)
- Norwegia (2)
- Paraguay (2)
- uk (2)
- ważne ważne (2)
- Bulgaria (1)
- Eesti (1)
- Italia (1)
- Latvija (1)
- Lietuva (1)
- Romania (1)
- Slovenija (1)
- Ukraina (1)
- Česká rep. (1)
2012/11/14
Kawa i awokado, czyli deszczowe dni na lewicowej farmie.
Po kilkudniowej przerwie kierowcy jakby starali się nadrobić wszystkie zaległości, pokazać mi pełen przekrój kraju. Więc szaleńczo szybka jazda z trawą i odurzającą muzyką; powolna droga z serdecznym, zasuszonych staruszkiem; eko-działacz obwożący mnie po przetwórni trzciny i plantacjach eukaliptusa; znudzony tirowiec opowiadający o szkole swoich córek; najmilszy na świecie chłopak odwożący mnie prosto pod dom R., żeby upewnić się, czy to przypadkiem nie gwałciciel-morderca (bo jeśli gwałciciel-morderca, to mogę zamieszkać z nim, taka jestem ładna - czytaj: biała).
Buzi-buzi i do ogrodu. Bo R. mieszka na farmie, więc najbliższe dni to wyrzucanie kur z pokoju, bliskie spotkania z długouchymi krówkami i ekstatyczne skakanie od drzewa do drzewa: kawa, kakao, awokado, kokosowe palmy - wszystko, za co dałabym się w plasterki pokroić, dla czego tłukłam się tyle godzin na właściwą stronę Atlantyku - to wszystko rośnie sobie spokojnie tuż za oknem. Wystarczy wyciągnąć rękę. Rzucam się na kokosy i biegniemy zwiedzać plantację. Stolica kawy Conilon, bardziej użyteczna, niż stolica kraju. Notuję w zeszycie nazwy nowych owoców, w myślach układam już jadłospis na najbliższe dziesięciolecia. Weganin w raju.
Gospodarstwo należy tak właściwie do rodziców R., walczących socjalistów. R. kończy tutaj swoją pracę o teorii stun, od czasu do czasu przewijając się przez ogród w poszukiwaniu jedzenia i inspiracji, zawsze z Międzynarodówką na ustach. O to czasem są kłótnie: bo jak to, własny syn, jedyny syn, a komunista. Kręci się po biedniejszych dzielnicach organizując debaty zamiast rozwijać wspólne tereny rolne. Tragedia. Jeśli posłuchasz ich z bliska, nie znajdziesz wielu różnic w przekonaniach. Trochę w działaniach, ale czy to nie jest raczej kwestia wieku, perspektywy? On jeszcze wierzy, że jak się ludziom wytłumaczy wszystko, to będą pracować wspólnie. Oni już wiedzą, że trzeba po prostu pracować wspólnie. O co się kłócą, jeśli nie o etykietkę?
Ale kłócą się rzadko. W międzyczasie raczej tango w kuchni, wspólne pogwizdywanie nad wiadrem ziemniaków, spacery do lasu i nocne picie w zaprzyjaźnionym barze - bo tutaj, jeśli nie zajmiesz się sobą sam, nic innego robić się nie da. Jakkolwiek byś się nie starał, po prostu nie ma innych możliwości. Ostatecznie piję nawet ja (po raz pierwszy od szczepionki i najwięcej w tym roku), a kto ze mną pił ten wie, że to się nie powinno zdarzać. A więc jestem królową baru, właściciel chętnie i szczodrze upija mnie na własny rachunek, potem sam zataczając próbuje tańczyć na moim stole pokazując swoje blizny (podsłuchał, jak chwaliłam się swoimi komuś, kto koniecznie próbował namówić mnie na zmianę planów i wyjazd z nim; lepiej ze mną nie zadzieraj, spojrz, jaka jestem twarda!). Khm. R., smutny, trzeźwy kierowca, troszeczkę mnie nienawidzi, a troszeczkę cieszy się z kolejnej rzeczy, za którą można mnie przedrzeźniać. Więc już nie tylko straszenie skaczących pająków, klaskanie z radości i głośne wyznania miłości do awokado. Ech.
W deszczową noc opróżniamy lodówkę (lodówka jest specjalnie dostosowana do mnie, akompaniuje gospodarzy: zostań dłużej, zostań chociaż tydzień). W deszczowy ranek oglądamy żółwie w tak zwanym centrum edukacyjnym, czyli de facto centrum niewoli. Potężne, wspaniałe zwierzęta. Maleńkie, plastkiowe baseniki. Po jednym, dwa, maksymalnie cztery; jeśli mogą pływać, pływają w kółko próbując wydostać się na zewnątrz. W większości po prostu próbują się wydostać, ale piękne płetwy szybko ześlizgują się po plastiku. R. na początku upewnia się, czy jestem zachwycona - po chwili sam przyznaje, że to nie powinno być tak. Że coś tu jest grubo nie w porządku.
Potem Sao Mateus, ryby i gacie suszące się na fasadach pięknego starego miasta. Brzeg rzeki jak wstęp do dżungli. W maleńkiej knajpie tłumaczę, czego nie jem, zaciekawiona kucharka przygląda się mi jak kosmicie i obiecuje zrobić jakąś maleńką porcję - przez kilka kolejnych dni dojadam potem resztę kilkunastodaniowego obiadu za dziesięć zł. Acha.
Dni nad mrowiskami, mrówkostradami. Poszukiwanie ogórków. Historie z życia fizyki teoretycznej. Na pożegnanie mój pierwszy owoc kakao.
Suscribirse a:
Enviar comentarios (Atom)
No hay comentarios:
Publicar un comentario