Etiquetas

2013/04/29

23456 km.

Ciagle senna po wczorajszym swietowaniu, z kotem spiacym na kolanach (kotu zagielo sie uszko) licze przejechane kilometry. Kot siedzi w domu nielegalnie od kiedy wszyscy poza mna wyszli do prac i szkol. Ja siedze na wlasciwym kontynencie dokladnie od szesciu miesiecy.

23456 km. Cos malo wiarygodnie wyglada ta liczba. To licze jeszcze raz, troche przeklamanie, bo googlowe mapy nie siegaja wszedzie, nie przejezdzaja przez Salar de Uyuni, nie wchodza do parkow narodowych, gubia sie glownie w Boliwii. Miedzy zaokragleniami i uproszczonymi trasami tak wlasnie wychodzi: 23456 km na drogach i poboczach.

W paszporcie pieczatki czterech krajow, z tego tylko dwa poznane porzadnie. 7 kg w dol, 5 kg w gore. Ze wschodu na zachod, z zachodu na wschod, na poludnie i znow polnoc, petelkami po mapie. Ksiazki wymieniane, ludzie zgarniani z drogi, gdzies po drodze zostawiani, jakies miasta, jakies lasy, pampy, lodowce i ruiny jakies. Nowe slowa, zapomniane slowa, jakies dziwne akcenty, co nie wiadomo kiedy sie do czlowieka przyklejaja. Ponad polowa podrozy spedzona w Chile. Nie chce wyjezdzac z Chile. W domu M. (w domu, z ktorego zgarnialam go w polowie lutego w droge na samo poludnie kraju, Punta Arenas, stolice czterech wiatrow; w domu, do ktorego wrocilam swietowac to swoje smieszne pol roku) nastawiam nalewki, krece ciasta, smetnie gapie sie na mape, bo zimno, bo juz by trzeba bylo wracac pod zwrotnik, grzac kosci w jakims paragwajskim hamaku... 

Nie chce wyjezdzac z Chile.

Ale przeciez wszystko sie konczy, powrotow nie ma, ja wracac nie umiem. Trzeba sie ruszyc. Ale dokad niby mam sie ruszyc? Chowam sie przed mapa, zawijam w koc i udaje, ze poza Talca nie ma nic.

W plecaku dwa listy od Anny: ten odbierany w sloneczna styczniowa sobote w La Paz, ktory zamarudzil chyba ze dwa miesiace w drodze, po ktory bieglam przez pol miasta, bieglam doslownie, bo trzeba juz bylo wyjezdzac, a przeciez nie wydam tych dwoch zlotych na autobus... Ten, ktory dolecial predko tutaj, ktorego listonosz nie chcial zostawic w domu przyjaciela, bo niby tam jego nazwisko, ale tez jakis dopisek z boku, jakos znaczki dziwnie przyklejone i niewazne, ze przedostal sie przez ocean, najtrudniej bylo przedostac sie z torby listonosza do rak M. Piekne listy.

M. mowi, ze on nigdy nie napisal zadnego listu. Ale w takim razie on tez bedzie do mnie pisal: nie tak jak ona, nie czekajac na moje wskazowki (´´za jakies dwa miesiace powinnam przejezdzac przez wschodnia Argentyne, tu masz adres do kogos w Buenos Aires´´) ale slac list na adresy znalezione przez niego. Tak, zeby te listy planowaly mi trase, zebym musiala dla nich zmieniac kraje i odwiedzac zgubione w lasach wioski. 

I to jest bardzo przepiekny plan. 
Wiec ja wracam pod koc, przed piekarnik i przed zadrukowane kartki, zanim list mi wyznaczy droge. Odespac te pol roku, podtuczyc sie przed wyjazdem, zeby potem znow spokojnie i przez przypadek gubic kilogramy i lapac auta. 
W maju rusze tylek, przysiegam, teraz kot spi i ja udaje, ze mam dom.

2013/04/21

Wracajac do siebie, albo weganin przy drodze.

Budzi mnie szczekanie psow, kogut piejacy za oknem, wrzaski bandurri, czyjas poranna, kuchenna piosenka. Spod koldry usmiecham sie do mgly, rozciagam kosci, cos po hiszpansku mrucze do balaganu, ktory rozsuwam na boki, w ktorego srodku macham rekami, nogami, brzuchem, czym tam jeszcze da sie machac, zeby krew i mysli i wszystkie piekne hormony szczescia wrocily w obieg. Woda, owies z cytryna, miodem i owocami z ogrodu. Tlusta ksiazka dopoki nie obudzi sie reszta. Muy buenos dias!

Inaczej: od dawna nie czulam sie, nie bylam tak zdrowa. Od miesiaca krecilam sie na skraju nieszczescia albo skoku w stare depresje; mimo wszystkich araukarii, usciskow, lisow, usmiechow, ziaren ryzu, cyrkowcow, lodowcow i im niepodobnych, mimo wszystko i nie wiedziec czemu, znowu po skraju ledwo chodzilam. Z przerwami na placz ze szczescia. Z przerwami na pieknosci i niesamowitosci, na ataki milosci, na sloncu grzane kosci, cos sie obluzowalo w glowie, cos mi odbieralo sily, zamykalo oczy, kladlo do spania i nie pozwalalo sie obudzic, zabieralo sily do wspinania sie na gory i schody, cos mi psulo skore i pod ta skora krazylo i nie wiadomo co jeszcze.
To znaczy: nie chcialam czy nie moglam sobie przypomniec co. Nie moglam czy nie chcialam, ale mam to szczescie - mam to niesamowite, niewypowiedziane szczescie, o ktorym za dwa akapity bedzie. 

Bo przeciez tak cieeeezko byc weganinem. Bo przeciez sie nie da. Bo przeciez trzeba kombinowac, zestawiac, szukac, tlumaczyc, bo przeciez kiedy ktos mnie zaprasza, to nie bede wybrzydzac, bo juz przeciez dosyc, ze bez miesa, ze te moje alergie, ze...

I tak tysiac wymowek. Tysiac wymowek, ktore zaczely sie w pare tygodni po przyjezdzie do Brazylii, kiedy wjechalam do Minas Gerais, albo Krainy Serow; ktore troszke pokonalam wjezdzajac do Boliwii, ale ktore znow mnie dopadly na peruwianskich targach, gdzie przeciez bez miecha to maja tylko ryz z jajkiem, wiec jak tu nie zjesc tego jajka, bo przeciez wyjdzie drozej wyjsc z warzywami i gotowac samemu, no bo mi dadza na pewno cene dla gringos, bo... itd. Wracajac do Boliwii, zjezdzajac do Chile juz nawet nie probowalam sie oszukiwac (no, przyjezdzajac do Ameryki bylam weganka), ale wymowki ciagle skutecznie trzymaly sie glowy (ale tutaj sie okazalo, ze to niemozliwe, tzn. oczywiscie, ze jest mozliwe, ale...).

Ale mam to szczescie, albo to podwojne - w tym przypadku - szczescie. Raz, ze nieskonczone poklady autokrytyki, ktore moze i w swojej obfitosci nie sa za bardzo zdrowe, ale dzieki ktorym takie wymowki zbyt dlugo nie moga sie utrzymac na mocnej pozycji.  Dwa, ze przez jakis niesamowity przypadek, przez tysiace niesamowitych przypadkow, trafiam na Ludzi. W sensie: na najlepszych ludzi swiata. Serio. (Tak, tak, najpewniej w tej chwili mozesz sie dumnie poglaskac po glowie czy uscisnac sobie dlon.) W kazdym badz razie: gdzies pomiedzy tymi wszystkimi niemozliwymi ludzmi napatoczyla mi sie jedna calkiem niemozliwa. Tak niemozliwa, ze czasem nie wierze. I w niemozliwy calkiem sposob, ale to tutaj niewazne.

Wrobel, czyli przyjaciel z tych, ktorzy bez ogrodek cie zwyzywaja, wytkna ci twoje wady, twoja hipokryzje, twoje lenistwo; ktorzy zawsze odpowiedza na twoje bezsilne wycie i odpowiedza, swiatu dzieki!, nie czulym juz-juz, ale spokojnym dobrze wiesz,w czym problem. Wrobel, czyli czlowiek z tych, ktorzy nie marudza, ze im tylek rosnie, ale ruszaja ten tylek i ida biegac; ktorzy nie marudza, ze nie moga, chociaz wiedza doskonale, ze wszystko moga, ze wszystko sie da, zawsze; ktorzy czuja, ktorzy nie zgadzaja sie na niesprawiedliwosc i cierpienie i ktorzy nie siedza cicho bo przeciez nie bede sie klocic ze wszystkimi, ktorzy jedza mieso. 
W skrocie: Wrobel, czyli najlepszy przyjaciel weganina w kryzysie.

A wiec. Przed powrotem do Boliwii wiedzialam, ze nie jestem calkowicie, do konca szczesliwa, bo zra mnie zasluzone wyrzuty sumienia - potem ta swiadomosc schowalam w kieszen. Cos tam mnie podzeralo od srodka, jakis wyrzut-robak dosyc skutecznie ignorowany. Dosyc, bo tylko do tego stopnia, zeby wyprzec go ze swiadomosci, ale nie na tyle, zeby zneutralizowac jego dzialanie.
Wiec chodzilam i jeczalam. I piszczalam. Ze jak to tak, ze przeciez jestem taka szczesliwa, ze przeciez wszystko doskonale - wiec czemu, do kurwy nedzy, czemu mi w srodku tego wszystkiego zle? Ze przeciez jestem w drodze, w przepieknej drodze, wiec czemu mi w srodku tego wszystkiego slabo? Moze dlatego, ze przyszla jesien, dlatego, ze szesc miesiecy w trasie, dlatego, ze plecak ciezki i chmurka dymu nad wulkanem?
Wiec chodzilam i jeczalam, a Wrobel sluchala, cwiczyla i jadla warzywka. I nie podsuwala mi zadnych rozwiazan. Ale ogolnej fejsbukowej publicznosci podsuwala troche (duzo) pieknej weganskiej propagandy. 

Az ktoregos dnia, lezac bezsilna w pieknym domu pieknych ludzi, nad brzegiem pieknego Pacyfiku, nie majac pojecia o co do cholery chodzi mojemu cielsku, w jakis podsuniety link kliknelam. W jeden z takich, ktore z dziesiec lat juz ignorowalam - jeden z tych krwawych dokumentow, ktore pokazuja ci jak jest, czyli rzeczywistosc zwierzat hodowlanych; jeden z tych dokumentow, ktorych jako dzieciak, jako swiezo upieczony wegetarianin naogladalam sie tyle, ze juz nigdy, myslalam, do niczego poza przywolywaniem stanow depresyjnych nie moglyby mi sie przydac. 
I po raz pierwszy od tych ponad dziesieciu lat plakalam z bezsilnosci (z tej bezsilnosci, oczywiscie). I po raz pierwszy od tych ponad dziesieciu lat jasno zdalam sobie sprawe, ze wcale nie jestem bezsilna. Ze skoro nie chce - nie musze byc czescia problemu. Ze przeciez jestem czescia rozwiazania. Ze to nie jest - nawet w najmniejszym stopniu - tak, ze nie chce krzywdzic, ale przeciez potrzebuje, przeciez jest trudno, przeciez tak bardzo mam ochote itd. Nie. Nie chce, nie potrzebuje, nie musze, nie krzywdze.

I ta swiadomosc (zwlaszcza, albo mimo tego, ze przeciez jaja i nabial to byl malenki, mikroskopijny, ale jednak element mojej diety w ostatnich miesiacach) dala mi sile, zeby wstac i zabrac sie do roboty. Czytac znow wiecej, wyciagnac wszystkie zapomniane argumenty, owszem zaczynac temat i tlumaczyc o co chodzi i czemu to jest wazne. Zabrac sie za swoje cialo i trzezwo spojrzec na bezzasadne przeciez jestem w podrozy, wiec sie ruszam, dzwigam tyle, tyle chodze - i na ciezarowki sie wspinam!, codziennie po trochu pracowac nad tymi szczatkowymi miesniami, zeby nie byly takie szczatkowe, zeby dluzej dzwigaly, szybciej sie wspinaly, szczesliwiej wstawaly z lozka i ciagle, przepieknie szczerzyly do swiata szczesliwe - nie glodne - zeby.

Weganizm w podrozy - da sie, wiec nie marudz. Nie wymyslaj. Da sie doskonale i bez problemow, bez oszukiwania wlasnego sumienia. I cwiczyc sie da, leniu. Jesli mozesz codziennie zmieniac miejsce, skakac przez setki kilometrow, jesli mozesz wsciubiac nos w jakies zapomniane przez swiat zakatki - mozesz sie porozciagac, powzmacniac, nos do kostek przytulic.  I nawodnionym jak trzeba - da sie byc, bo jesli mozesz slimaczyc sie z calym swoim domem, calym swoim dobytkiem na plecach - mozesz do niego doczepic ze dwa kilo wody, albo miedzy prosba o podwozke a dyskusja o dyktaturze Pinocheta poprosic gdzies o napelnienie butelki.
Mozesz byc w podrozy zdrowy i uczciwy - i jak kazdy zdrowy i uczciwy niesamowicie szczesliwy. I naprawde nie ma zadnego - ale to absolutnie zadnego powodu, zeby probowac usprawiedliwic cokolwiek innego.

Zakwasy wesolo podspiewuja w miesniach, swiezo zebrana fasola bulgocze w garnku, odkladam ksiazke, zeby wyslac Wroblowi jakas maslana* wiadomosc o tym, jak bardzo ja kocham (jakas wiadomosc, na ktora odpowie mi pewnie czulym przeklenstwem). Od dawna nie czulam sie, nie bylam taka zdrowa. Taka silna. Taka ladna. Taka usmiechnieta. Taka szczesliwa. 



*Wrobel mowi: chyba sojowa!

2013/04/11

Chile, czyli jak i po co wyjechac z kraju?

Mowili mi tak: ze ten kraj jest do niczego, ze ludzie straszni materialisci, ze natura wycieta i wytluczona, ze juz lepiej wracac do Europy, niz wjezdzac do Chile, ze jak juz musze wjezdzac, to i tak po dwoch tygodniach uciekne.
Tak mi mowili - i nie wiem, skad wyciagneli te historie.

Nie moge sie wydostac z kraju, nie moge sie wydostac przepieknie. Kraj zaczal sie pustynia, litrami wina w zawsze pelnym domu posrodku tej pustyni, wielkimi ciezarowkami wiozacymi mnie przez burze piaskowe, zatrzymujacymi sie na schowanych plazach, zaczal sie trabami powietrznymi, lwami morskimi, drgajacymi plytami tektonicznymi.

I tak sie pieknie rozlal w upalne, puste latem Santiago. W nasza mala Kolumbie, mowienie gitara, mowienie do roslin, mowienie roslinami.  W domy z kolorowej blachy, w pachnace sola, pijane i brudne Valparaiso. W ucieczke na poludnie - na prawdziwe poludnie, cofajace sie, lamiace sie lodowce - nie ma nic smutniejszego, niz dzwiek lamiacego sie lodowca - w las deszczowy u czola lodowca, w siedem kilo straconych na pustych drogach, do ktorych szczesliwie nie siega asfalt, ale siega nalca, siegaja wodospady i wilgotne psie pyski.

Jade niby sama, ale przeciez nigdy sama. Ktos mnie podwozi, ktos mnie zaprasza, z czyjegos domu przez tydzien nie chce sie wynosic, z czyjegos domu wypedza mnie tylko lodowaty wiatr, ktory juz swiszczy, juz straszy odcieciem drog, zamarznietym namiotem. Ktos mnie karmi, ktos mi spiewa, mowi, ktos pisze, ktos sie przez przypadek spotyka w kogo innym domu, na srodku ulicy, lasu, parku, plazy.

Jade niby na polnoc, ale ta polnoc sie przeciaga i odklada, sie zamienia w jeszcze kawalek poludnia, w jeszcze troche czasu w centrum, w moze jednak zostane tutaj. Zrywam jakies owoce z jakiegos krzaka, w jakims miescie jakies bransoletki sprzedaje za ryz i herbate, co jakis czas cos mowie o pracy jakiejs. Ale skacza delfiny, lodzie zabieraja mnie na stopa na mgliste wysepki, w waldiwijskiej dzungli kwitna copihue i alerce, wszystko zatrzymuje i wszystko troszke popycha do przodu.

Nie moge sie wydostac, nie moge sie zatrzymac - i naprawde ciezko, zeby bylo jeszcze lepiej.