Na początku nie wiedziałam nawet, czemu tak bardzo ją lubię. Gość uprzejma i do rzeczy, przyjeżdża z Psem, na wejściu prosi o zabranie pościeli (ma własną), dziękuje za wystawioną kawę (ma własną) i naczynia (ma własne). Mówi szybko i dużo i naprawdę nic specjalnego, ale już od początku ją kocham.
Dobrze się składa, bo akurat rano piekłam i ktoś musi mi pomóc pozbyć się całej blachy ciasta. Więc Gość idzie wysikać Psa, potem bez pośpiechu siadamy w parku: Pies piszczy w ogrodzie, Miecio nieufnie przemyka dookoła, Gość je i opowiada. I zachwycam się coraz bardziej. I dopiero po złożeniu elementów zachwytu orientuję się, że przecież rozmawiam z sobowtórem Lynn*. No, wszystko jasne!
Pamięta mnie doskonale sprzed kilku lat, chociaż wtedy nawet nie rozmawiałyśmy (ja nie kojarzyłam nawet jej twarzy, pamiętałam tylko zdjęcie, które wysłała potem do hotelu). Mówi jasno i konkretnie, z ostrym humorem i ostrym językiem. Podróżuje, pisze, pomaga miejskim futrom (Miecio zatacza coraz mniejsze kółka, wącha Psa po nosie, Pies odsuwa się nieśmiało). Dyskusja o kuwetach, burzach i dzieciakach z Korei. O domowych wiewiórkach, które chodziły do pracy, i myszach, które spały na łóżku. Ten ton, nawet ten ton - sobowtór, przysięgam. Krótkie, pięknie siwe włosy. Ostry nos. Błyszczące oczy. Pewność siebie z całkowitym do siebie dystansem.
Pytam, czy taką kojarzy. Endosymbioza, symbiogeneza. Że ja ją uwielbiam (Lynn) i strasznie mi ją przypomina i w ogóle, o rety. Że to pewnie strasznie głupio brzmi, ale się nią zachwycam (Gościem). Odpowiada, że to dobrze, bo ona sama to się sobą nie zachwyca ani trochę. Że jak się ktoś na ulicy uśmiechnie, to szuka gówna na swojej nogawce.
Księżyc wędruje po niebie, Miecio mruczy na stole. Gość znika po kilku godzinach, więc po cichu podrzucam do jadalni zapas ciasta i przepis. Szkoda, że mam jakąś tam moralność, bo takie piękne historie, że tylko kraść i publikować za grube miliony. Ech.
* jeśli komukolwiek umknęło jakimś sposobem moje uwielbienie dla Lynn - dokończę wreszcie i wrzucę coś o niej. Zaczęłam pisać coś z założeniem do opchnięcia dalej za pieniądze na rocznicę jej śmierci, ale raz, że się czuję jak sęp, dwa - wszystko mi umiera, kiedy na horyzoncie pojawia się choćby najbledsze tylko wyobrażenie pieniędzy. Czeka mnie przyszłość bezdomnego klauna, to jest pewne. W każdym razie: Lynn się pisze.
p.s. http://www.youtube.com/watch?v=jqxENMKaeCU
Páginas
Etiquetas
- Polonia (25)
- Espana (19)
- Brasil (17)
- Bolivia (7)
- Chile (7)
- Peru (7)
- Macedonia (5)
- Argentina (4)
- en ingles (4)
- Gibraltar (3)
- Kosovo (3)
- Magyar. (3)
- kot. (3)
- tłumaczenie. (3)
- Hellada (2)
- Hrvatska (2)
- Moldova (2)
- Montenegro (2)
- Norwegia (2)
- Paraguay (2)
- uk (2)
- ważne ważne (2)
- Bulgaria (1)
- Eesti (1)
- Italia (1)
- Latvija (1)
- Lietuva (1)
- Romania (1)
- Slovenija (1)
- Ukraina (1)
- Česká rep. (1)
Mostrando entradas con la etiqueta kot.. Mostrar todas las entradas
Mostrando entradas con la etiqueta kot.. Mostrar todas las entradas
2012/08/28
2012/01/14
O pięknomyślarstwie i literaturze wewnątrz głowy.
Theatrum Mundi ma zaszczyt zaprosić na wywiad siebie, żeby się paru rzeczy wywiedzieć.
Z Lwem Stanisława rozmawia Lew Stanisława.
Jak to jest, że stała się pani szeroko publikowaną autorką mimo tego, że nie napisała pani nigdy żadnego tekstu?
Rzecz w tym, że nie potrafię nic skończyć. To wymaga skrupulatności, skupienia się, pracy. Ale mam bardzo piękne myśli, chyba przyzna mi pani rację. Przez to przyznaję sobie prawo do ekshibicjonizmu.
Co sprawia, że brak pani czasu na pisanie?
Życie. Wciąż jestem zajęta życiem. Nawet teraz, kiedy rozmawiamy, na moim brzuchu leży kot. Widzi pani? I muszę tego kota głaskać. Przywitaj, się Mieciu.
Jednak ma pani chyba jakiś czas wolny od kota? Czy nie mogłaby pani wtedy pisać?
Niestety, kiedy nie ma blisko mnie Miecia, oznacza to inne, choć może rzeczywiście nie tak poważne zobowiązania: podróże, wódka, pływanie. Sama pani rozumie, że w takiej sytuacji nie mogę zajmować się wymarzoną w dzieciństwie dróżką. Jednak w każdej chwili mam w głowie wiele myśli i pomysłów, czasem nawet ukończone zdania. Rozwijam swoje myśli, jednak aby ich nie stłamsić – wypuszczam wolno. To cały sekret pięknomyślarstwa.
Czy stara się pani kształtować swoje myśli?
Nie, to byłoby oszustwo. Moje myśli pojawiają się same. Można spróbować podać im temat, np. przez lekturę czy wyjście do teatru, jednak one same zdecydują, czy będą chciały go wykorzystać. Tak więc w operze możemy uprawiać myślarstwo kuchenne, w kuchni myślarstwo sportowe, pływając – myślarstwo polityczne. Nie da się przewidzieć tematu myśli.
W pani myślach często widzimy odniesienia do symboli, kultur, wydarzeń; często przewijają się w nich konkretni twórcy i badacze. Jednak mimo wszystko udaje się pani zachować oryginalność myśli.
Cóż, jak już mówiłam – one tworzą się same, są niezależnymi tworami tak, jak niezależnym tworem będzie każdy liść czy biedronka.
Więc porównuje je pani do biedronek?
Czasem to straszne robactwo.
Używa pani słowa "robactwo" ze swoim wykształceniem?
Nie skończyłam przecież studiów. Czy możemy wrócić do tematu?
Oczywiście. Więc myśli pani pozostają niezależnymi tworami... co jednak z myślami takimi jak ta: jestem stachura. Czy to nie jest jednak cudza myśl?
Ta myśl jest moja. Jestem stachura.
Co powie pani o tej: Anna, Anna, ty sama Marco Polo i Columbus!
To nie jest myśl mojego autorstwa, jednak muszę przyznać, że często spotykam ją we własnej głowie. Swojego czasu dostałam od autora zezwolenie na jej dalsze wykorzystanie; powiem więcej: ta myśl została stworzona dla mnie i mi wręczona.
W wielu z pani myśli wykorzystuje pani fragmenty piosenek, filmów i obrazów innych autorów...
Obrazy często wykorzystuję jako tło swoich myśli, często też czerpię z nich wizualne postacie. Co do muzyki – cóż, wielokrotnie próbowałam tworzyć własne podkłady, jednak istniejące już utwory albo ich mieszanki zazwyczaj sprawdzają się dużo lepiej, znacznie zwiększają też prędkość myślenia. Z gotową ścieżką myśl bardzo szybko się ładuje i wtedy można ją wypełnić większą ilością elementów, niż byłoby to możliwe przy jednoczesnym myśleniu muzyki na żywo. Problem może pojawić się jedynie wtedy, kiedy zapominam słów czy muzyki, jednak i to zazwyczaj nie ma większego znaczenia.
Czym tłumaczy pani sukces, jaki odniosły pani myśli?
Sukces? Wolałabym nie używać tego słowa. Mimo wszystko pozostaję jednak myślarką raczej niszową; cieszę się jednak, że moje myśli niektórym wpadają do głowy. Cieszę się też, że dzięki nim afrykańskie dzieci nie są zagrożone malarią od kiedy umarła polityka.
Co uważa pani za swoje największe dokonanie w tej dziedzinie?
Nie jestem pewna, czy możemy oceniać myśli na zasadzie „lepsze/gorsze”, nadawać im miano dokonań... Kilka z moich ulubionych myśli to nieskończony poemat dziecięcy, nieokreślona piosenka w wielu nieznanych mi językach oraz jakie piękne te sikorki!...
Z Lwem Stanisława rozmawia Lew Stanisława.
Jak to jest, że stała się pani szeroko publikowaną autorką mimo tego, że nie napisała pani nigdy żadnego tekstu?
Rzecz w tym, że nie potrafię nic skończyć. To wymaga skrupulatności, skupienia się, pracy. Ale mam bardzo piękne myśli, chyba przyzna mi pani rację. Przez to przyznaję sobie prawo do ekshibicjonizmu.
Co sprawia, że brak pani czasu na pisanie?
Życie. Wciąż jestem zajęta życiem. Nawet teraz, kiedy rozmawiamy, na moim brzuchu leży kot. Widzi pani? I muszę tego kota głaskać. Przywitaj, się Mieciu.
Jednak ma pani chyba jakiś czas wolny od kota? Czy nie mogłaby pani wtedy pisać?
Niestety, kiedy nie ma blisko mnie Miecia, oznacza to inne, choć może rzeczywiście nie tak poważne zobowiązania: podróże, wódka, pływanie. Sama pani rozumie, że w takiej sytuacji nie mogę zajmować się wymarzoną w dzieciństwie dróżką. Jednak w każdej chwili mam w głowie wiele myśli i pomysłów, czasem nawet ukończone zdania. Rozwijam swoje myśli, jednak aby ich nie stłamsić – wypuszczam wolno. To cały sekret pięknomyślarstwa.
Czy stara się pani kształtować swoje myśli?
Nie, to byłoby oszustwo. Moje myśli pojawiają się same. Można spróbować podać im temat, np. przez lekturę czy wyjście do teatru, jednak one same zdecydują, czy będą chciały go wykorzystać. Tak więc w operze możemy uprawiać myślarstwo kuchenne, w kuchni myślarstwo sportowe, pływając – myślarstwo polityczne. Nie da się przewidzieć tematu myśli.
W pani myślach często widzimy odniesienia do symboli, kultur, wydarzeń; często przewijają się w nich konkretni twórcy i badacze. Jednak mimo wszystko udaje się pani zachować oryginalność myśli.
Cóż, jak już mówiłam – one tworzą się same, są niezależnymi tworami tak, jak niezależnym tworem będzie każdy liść czy biedronka.
Więc porównuje je pani do biedronek?
Czasem to straszne robactwo.
Używa pani słowa "robactwo" ze swoim wykształceniem?
Nie skończyłam przecież studiów. Czy możemy wrócić do tematu?
Oczywiście. Więc myśli pani pozostają niezależnymi tworami... co jednak z myślami takimi jak ta: jestem stachura. Czy to nie jest jednak cudza myśl?
Ta myśl jest moja. Jestem stachura.
Co powie pani o tej: Anna, Anna, ty sama Marco Polo i Columbus!
To nie jest myśl mojego autorstwa, jednak muszę przyznać, że często spotykam ją we własnej głowie. Swojego czasu dostałam od autora zezwolenie na jej dalsze wykorzystanie; powiem więcej: ta myśl została stworzona dla mnie i mi wręczona.
W wielu z pani myśli wykorzystuje pani fragmenty piosenek, filmów i obrazów innych autorów...
Obrazy często wykorzystuję jako tło swoich myśli, często też czerpię z nich wizualne postacie. Co do muzyki – cóż, wielokrotnie próbowałam tworzyć własne podkłady, jednak istniejące już utwory albo ich mieszanki zazwyczaj sprawdzają się dużo lepiej, znacznie zwiększają też prędkość myślenia. Z gotową ścieżką myśl bardzo szybko się ładuje i wtedy można ją wypełnić większą ilością elementów, niż byłoby to możliwe przy jednoczesnym myśleniu muzyki na żywo. Problem może pojawić się jedynie wtedy, kiedy zapominam słów czy muzyki, jednak i to zazwyczaj nie ma większego znaczenia.
Czym tłumaczy pani sukces, jaki odniosły pani myśli?
Sukces? Wolałabym nie używać tego słowa. Mimo wszystko pozostaję jednak myślarką raczej niszową; cieszę się jednak, że moje myśli niektórym wpadają do głowy. Cieszę się też, że dzięki nim afrykańskie dzieci nie są zagrożone malarią od kiedy umarła polityka.
Co uważa pani za swoje największe dokonanie w tej dziedzinie?
Nie jestem pewna, czy możemy oceniać myśli na zasadzie „lepsze/gorsze”, nadawać im miano dokonań... Kilka z moich ulubionych myśli to nieskończony poemat dziecięcy, nieokreślona piosenka w wielu nieznanych mi językach oraz jakie piękne te sikorki!...
2011/10/27
Mietka podróże po Poznaniu.
Wszyscy w tramwaju są zachwyceni kotem. Tak sobie kotek tramwajem jedzie! Taki dzielny kotek! Wszyscy są zachwyceni, poza kotem i mną tego kota trzymającą.
Obce palce pchają się przez kraty transportera - co to za pomysł w ogóle? Patrz, jaki śliczny! Może też sobie sprawimy kotka?; albo nie, albo najpierw kup mi te buty - i tak dalej, i tak dalej. Więc jedziemy i trochę cierpimy - on przerażony, nie wie, o co chodzi - po co w ogóle wyszliśmy z mieszkania? - ja zdenerwowana, widzę, że się męczy, a nie do końca znam nawet adres lecznicy. Damy radę.
Na przystanku ktoś zauważył błędne nasze oczy. Do kliniki? To tędy, po schódkach do góry i tam-tam. Jak się masz, kotku?
Zasapani i dzielni przybywamy. Nielaboratoryjny test na grzybicę to jest oglądanie kota w ciemności z latarką UV. Jakby był grzyb, świeciłby się kot na zielono. Jak nicienie w ściółce, jak się taką lampą poświeci. Nie wiem, czy to jest ciekawe, ale ja jestem zachwycona. No i też tym, że się mój kot osobisty nie świecił. Ziemski, prawie zdrowy kot. Nie fluorescencyjny - czarny, na szczęście.
Z drugiej strony szkoda trochę. Poprosić może trzeba było lekarza, żeby dał cynk, jak kiedy zagrzybiony kto przyjdzie. Popatrzyłabym na świecącego kota.
Więc tak - nie świeci, ale za to będziemy go faszerować sterydami. Jakoś się nauczę robić zastrzyki, może po kilku nawet manipulować nim jakoś tak (głowa przyciśnięta łokciem, łapy unieruchomione kolanem?), że dam radę sama? Dzielna bestia. Prawie nie boi się lekarza, chociaż lekarz wyciąga z klatki, gapi się w zęby, wbija igły i termometr, gdzie nie trzeba. Dzielna, kochana bestia.
Tyle - nie pojeżdżę sobie w najbliższe wolne, nie powłażę na góry. Może lepiej - będziemy się z chorowitym wylegiwać pod kocami, on między moimi oczami a tekstami Pawlikowskiego, ja czasem zwieję udając, że jestem święcie obrażona i że wcale mnie ta jego skóra nie obchodzi, potem przybiegnę z jakimś kawałkiem martwej krowy czy królika, jakby koty jadły w naturze koty czy króliki. Może bardzo dobrze.
Tymczasem jeździmy sobie tramwajami bez trzymanki, bo niby czym mam się złapać uchwytu? Ktoś półobcy rozpoznaje i wspiera uśmiechem. Ktoś obcy całkiem chwyta mnie mocno za ramię - odwracam się ze znakiem zapytania i już tylko śmiech - my, półobca, ta część tramwaju. Tak sobie ze wsparciem poradzić można. Może dlatego da się żyć w Poznaniu? Ma coś do tych kotów Poznań, ma coś z kota. Pewnie dlatego da się żyć w Poznaniu.
Obce palce pchają się przez kraty transportera - co to za pomysł w ogóle? Patrz, jaki śliczny! Może też sobie sprawimy kotka?; albo nie, albo najpierw kup mi te buty - i tak dalej, i tak dalej. Więc jedziemy i trochę cierpimy - on przerażony, nie wie, o co chodzi - po co w ogóle wyszliśmy z mieszkania? - ja zdenerwowana, widzę, że się męczy, a nie do końca znam nawet adres lecznicy. Damy radę.
Na przystanku ktoś zauważył błędne nasze oczy. Do kliniki? To tędy, po schódkach do góry i tam-tam. Jak się masz, kotku?
Zasapani i dzielni przybywamy. Nielaboratoryjny test na grzybicę to jest oglądanie kota w ciemności z latarką UV. Jakby był grzyb, świeciłby się kot na zielono. Jak nicienie w ściółce, jak się taką lampą poświeci. Nie wiem, czy to jest ciekawe, ale ja jestem zachwycona. No i też tym, że się mój kot osobisty nie świecił. Ziemski, prawie zdrowy kot. Nie fluorescencyjny - czarny, na szczęście.
Z drugiej strony szkoda trochę. Poprosić może trzeba było lekarza, żeby dał cynk, jak kiedy zagrzybiony kto przyjdzie. Popatrzyłabym na świecącego kota.
Więc tak - nie świeci, ale za to będziemy go faszerować sterydami. Jakoś się nauczę robić zastrzyki, może po kilku nawet manipulować nim jakoś tak (głowa przyciśnięta łokciem, łapy unieruchomione kolanem?), że dam radę sama? Dzielna bestia. Prawie nie boi się lekarza, chociaż lekarz wyciąga z klatki, gapi się w zęby, wbija igły i termometr, gdzie nie trzeba. Dzielna, kochana bestia.
Tyle - nie pojeżdżę sobie w najbliższe wolne, nie powłażę na góry. Może lepiej - będziemy się z chorowitym wylegiwać pod kocami, on między moimi oczami a tekstami Pawlikowskiego, ja czasem zwieję udając, że jestem święcie obrażona i że wcale mnie ta jego skóra nie obchodzi, potem przybiegnę z jakimś kawałkiem martwej krowy czy królika, jakby koty jadły w naturze koty czy króliki. Może bardzo dobrze.
Tymczasem jeździmy sobie tramwajami bez trzymanki, bo niby czym mam się złapać uchwytu? Ktoś półobcy rozpoznaje i wspiera uśmiechem. Ktoś obcy całkiem chwyta mnie mocno za ramię - odwracam się ze znakiem zapytania i już tylko śmiech - my, półobca, ta część tramwaju. Tak sobie ze wsparciem poradzić można. Może dlatego da się żyć w Poznaniu? Ma coś do tych kotów Poznań, ma coś z kota. Pewnie dlatego da się żyć w Poznaniu.
Suscribirse a:
Entradas (Atom)