Etiquetas

Mostrando entradas con la etiqueta Macedonia. Mostrar todas las entradas
Mostrando entradas con la etiqueta Macedonia. Mostrar todas las entradas

2011/10/03

Warkoczyk.

Siedzieliśmy na rozgrzanej ziemi przed Domem: ktoś plótł bransoletki, ktoś kroił warzywa (ziemsko, cudownie pachniało od warzyw), mężczyźni grali na bębnach i gitarach, czasem flet, czasem szczekanie Johny'ego. Kończyłam związywać warkocze cebuli - wykopywałam ją z grządek przez cały ranek, otrzepywałam z żywej ziemi, teraz na zimę będzie suszyć się w słońcu. W nagrodę wszystko jest nagrodą.

Za moimi plecami kołysała się Raphaela, nucąc, powoli wplatając mi we włosy kolorowe nitki. Włosy raczej długie i warkocz cienki, więc plotło się to, snuło przez wszystkie piosenki i wszystkie cebule, aż obudził mnie zapach palonych włosów, kiedy zapalniczka przejechała po ich końcu. Teraz będziesz podróżować ze mną, zapleciona w ten warkoczyk. Podskakiwać mi będziesz z boku głowy, czerwona, niebieska, złota.

Ciągnęli za ten warkoczyk wszyscy czule. W Domu, gdzie go znali od początku - i dalej, kiedy dołączały do niego inne, zmienne, jednodniowe - ciągnęli za ten kolorowy warkoczyk, wplatali sobie w palce, wiązali mi nim włosy nad karkiem. W Sofii Tim wyciągnął mi go z kudłów, kiedy czekałam pod jakimś hotelem stal-szkło, zanim pobiegliśmy po omacku przez wielki, ciemny park, trzymając się mocno za ręce, żeby w tej ciemności nie ruszyło nas żadne zło. Hey, you little hippie thing, I missed you so long - now enjoy your way!


W tę siestę samotną Wolf zobaczył właśnie warkocze. Bardzo ładne, chcesz się dołączyć? itd. I dalej wiadomo już, jak pięknie - migdały, grajkowie i mleko, przekazanie mnie w ręce Richarda i jego historie, kolejne połączenia; całowanie mnie w te kolorowe nitki, kiedy trochę na brzuchu targałam do mieszkania wielkiego arbuza i nie można mnie było dosięgnąć inaczej, niż z boku. Jego paskudny, pojedynczy dred, z którym jednak był piękny - bez którego wyglądałby jak każdy inny smutny pijak. Tyle może, że w coraz to innym kapeluszu (świetne ma Wolf kapelusze; szkoda, że zazwyczaj puste).

Magoty szarpiące za włosy, gryzące wszystko, co zaplecione. W bramie głaskane, zawsze pomagająca wspólnota poplątanych kłaków. Zwierzęca sierść Pablo; kołtuny Patricka uciekające spod chustki; twoja broda wisząca w dwóch kępach jak moje plątaniny na głowie. Cudowny, rozkołysany warkocz Dunji.

I w Polsce - co ty masz we włosach? Jakieś śmieci się wplątały. Krew ci leci? Coś czerwonego.
Nieprawidłowy ruch szczotką, wyciągnięta nitka, zepsuty warkoczyk. Jeden świst nożyczek.

Szukam nowych rąk, nowych kolorowych sznurków. Niech się powtarza cała niepowtarzalna reszta. Raphaela tymczasem jeździ ze mną obcięta, bezpiecznie schowana w plecaku.

2011/09/12

Burza z makaronem.

Na początku były Słoniowe skały. I krówki, piękne krówki wszędzie - spacerujące między głazami, żujące powoli gdzieś na polu. No i deszcz.

Gdzieś w połowie drogi naprawdę zaczęło lać; próbowałyśmy chować się w krzakach, ale chmury spadały na nas równo, lepiej iść, dalej iść, jak najszybciej dojść: w Treskavec możemy przecież liczyć na suchy pokój i ciepłe jedzenie. Ech, dobre wspomnienia z Mołdawii!, po tamtej trasie ciągle obie oblizujemy się uśmiechnięte na dźwięk słowa "monastyr".

Problem w tym, że wspomnienia są na tyle dobre, że leziemy w te góry gołe i wesołe. Jedzenie się skończyło jeszcze w mieście, ale i pieniędzy nie ma na nową porcję; Sophia ma ze sobą dwie koszulki i za duże spodnie - i tyle, koniec ubrań - ale przecież jest sierpień, okropnie gorąco, po co brać cokolwiek więcej? Damy radę, co to jest - parę kilometrów przez góry?

No, więc trochę to było.
Nie jest ciężka ta droga, i mi nawet w tej ulewie lodowatej szło się całkiem dobrze - bo przecież te krowy, ciągle, wszędzie! Krowy w górach, na stokach; dolina pełna krów; muzyka setek krowich dzwonków w burzowym wietrze. Ale ja mam na sobie coś więcej, jakąś długą szmatkę - mokra, bo mokra, ale jest; Sophia marznie, ale niczym nie mogę się podzielić, bo najzwyczajniej w świecie nic więcej nie mam. Upiera się zresztą, że nie, niczego nie mam szukać, to nie jest daleko, a przemoknie i tak. Chodźmy lepiej.

Grzejemy ręce na skałach. Gorące są te kamienie wielkie. Czy może nasze dłonie są tak zimne?

Burza trzaska dookoła, kiedy po linach włazimy na śliskie stoki. Hej, boisz się? Odwróć się. Proszę, po prostu się teraz odwróć - zobacz, gdzie wlazłyśmy, co jest pod nami. Przestaje padać, Pelagonia w dole jest warta wszystkiego. Dalej przylepiając się do każdego ciepłego kamienia zatrzymujemy się coraz częściej, ze zmęczenia i własnej głupoty wyjąc ze śmiechu. Dwa osły leżące na górze pośrodku niczego, mokre od deszczu i niesłonych łez.
Wspinamy się, sapiemy, gubimy na chwilę drogę - i kiedy znajduje się znów, jest doskonale, całkiem cudownie, sto tysięcy razy lepiej, niż gdybyśmy spokojnie szły przed siebie wiedząc, że jesteśmy na dobrej ścieżce.

Wypatrujemy budynków. Widzisz coś? Już chętnie bym się wysuszyła, strasznie się kleją do mnie te zimne ubrania. Ale Treskavec wyskakuje zza skały nagle, kiedy wcale się go nie spodziewamy - tym lepiej, rzucając sobie zdziwione, zachwycone spojrzenia znów zaczynamy wyć, i idzie się już tak łatwo, dużo, dużo łatwiej. Dach! Dom! Herbata!...

Tak, herbata i klucz na przywitanie. Witajcie.
Ale potem witający znika, zostawiając nad wygłodniałe i znów płaczące ze śmiechu - brawo, dziewczyny, to świetny pomysł pójść w góry zdając się całkowicie na czyjąś gościnę!...
Śmiesznie, śmiesznie; ale Sophia jest słaba, strasznie wymarzła, nie ma całkiem energii. Suszy się, pakuje pod kilka kocy i po chwili trzęsąc się w łóżku mówi, że jest chora, że nie wie, czy da radę się jutro ruszyć. I że mam spadać z aspiryną, niczego nie będzie łykać.

Zostawiam ją w łóżku i przeszukuję kuchnię: znalazłam worek spleśniałych ziemniaków pod zlewem i kawałek martwego pomidora w lodówce. Czyli nic. Kawa... parzę kawę, więcej herbaty, nie ma do nich cukru, żeby trochę wzmocnić Sophię. Ale na podwórzu znów ktoś się kręci - jakaś kobieta - Hej, dzień dobry, czy macie może kawałek chleba, jakieś jabłko, cokolwiek? Przyjaciółka mi tam umiera w pokoju, strasznie jest słaba, ale powinno być lepiej, kiedy coś zje.

Nie mamy jedzenia, straszna szkoda, że jest chora - ale wiesz, to jest święte miejsce, święta panienka na pewno jej pomoże!

Acha. Bardzo fajnie. Obawiam się, że może być z tym raczej kiepsko, dopóki święta panienka nie objawi się w postaci obiadu.
Więc szukam dalej, co kilka minut sprawdzając, czy Sophia pije chociaż herbatę (nie pije, marudzi. Więc ja też wracam raz po raz i marudzę. Pij, pij, pij, cholera!). Gdzieś w plecaku znajduje się maleńki słoiczek poziomek w alkoholu - prezent od Oli; dwie, trzy łyżeczki dzielone na dwie osoby - ale zawsze coś. Ty leż, ja poszukam drzew owocowych, albo spróbuję włamać się im do ogrodu - bo przecież mają ogród!
Ale nie muszę kraść - tym razem na podwórzu spotykam mnicha; Witaj, skąd jesteście? Nie jesteście głodne?

Cebula, trzy pomidory, paczka makaronu - nie mogło być lepiej! Sophia broni się przez jedzeniem, ale kiedy wracam po chwili, talerz jest pusty, a ona uśmiechnięta siedzi na łóżku. Wiesz, chyba już czuję się lepiej. No i daj mi koniecznie ten przepis!

Suszymy swoje łachy na słońcu, w cerkiewnych freskach i rzeźbionych drzwiach znajdujemy centaury, opalających się męczenników i pogan, przez których można (należy) przeciągnąć metalowy pręt. W nocy zza ściany dobiega nas polski, jak wszędzie, jak zawsze, ech. Narzekam na Polaków, jak to nie da się uciec - wszędzie wlezą!, jakbym sama była jakkolwiek inna,  i dopiero rano robi mi się przykro, kiedy pod ich pokojem widzę przemoczone trampki. Biedaki, mam nadzieję, że dalej szło się sucho i bezpiecznie.

Zwijamy się, słonecznym rankiem idziemy dalej. Wychodząc wpadamy znów na kobietę, która nie chciała podzielić się chlebem: Czujesz się już dobrze? To świetnie! Mówiłam: święta panienka zawsze pomaga!...

2011/08/22

Urodziny.

Z Marbelli do Malagi zabiera nas Pico; po ktoryms telefonie odebranym w drodze dziwi sie, ilu ludzi jednak pamieta o jego urodzinach, mimo, ze na codzien nie ma nikogo. On sam nie pamietal, nie pamieta od kilku lat.

No, to spiewamy - Tilia niemieckie, ja polskie urodzinowe bzdury; i chociaz 'spiew' to jest slowo mocno przesadzone - Pico prawie placze. A wiec jestesmy pierwszymi od kilku lat osobami, ktore mu spiewaly. Bardzo przepieknie w takim razie, zesmy sie spotkali!

Po dwa buziaki w policzek, i pytanie - co ja robie, kiedy sie sama oficjalnie starzeje?


Wiec np. budze sie w parku kolo Filippe spotkanego dzien wczesniej na granicy Macedonia-Grecja; F. mamrocze Happy birthday, i ze komary strasznie gryza i swita, wiec musimy sie zwijac i zegnac. Dojadam resztki wczorajszego ryzu w polsnie niedaleko portu zanim statek przywiezie do Salonikow Sofie (ktora ostatni raz widzialam dokladnie rok temu w Cluj, kiedy z Romi przyszykowaly mi tort ze wszystkiego, co dalo sie kupic za dwa euro w nocnym, z pojedyncza swieczka o przypadkowym numerze). S. wyciaga z plecaka dwie butelki - jedna oprozniamy zastanawiajac sie, co ze soba zrobic (jest osma rano, wiec w sam raz, zeby dojechac do Bitoli; kazdy kolejny kierowca mowi o narkotykach - bo ma poletko haszyszu w Indiach, bo wraca z odwyku heroinowego, bo sa bardzo zle i musimy o tym pamietac), zanim znow znajdziemy przytulne miejsce w jakims parku. Sto lat, sto lat!

Wic np. jade do strasznej Ustki na kilka godzin, zeby sie pozegnac, bo jednak przelozylam termin wyjazdu, bo jednak kiedys jeszcze myslalam, ze to tak sie da (i ze tak sie da teraz wlasnie) - byc z kims, caly czas, wlasnie tak. I cierpie w tej Ustce, i naprawia sie dopiero, kiedy pociag zabiera mnie w strone Ukrainy. Mala zapowiedz zycia.


Dzien po urodzinach Pico polnoc lapie nas pijacych mojitos przed centrum kultury homoseksualnej. Dunja niechetnie przyznaje sie do wlasnych urodzin - po co wlasciwie mielismy o tym wiedziec: wszystko jest, wszystko jest przez przypadek; ten nasz maly tlumek zlozony ze zbiegow okolicznosci i wszyscy okoliczni popaprancy dolaczajacy sie do piosenki, nawet prezent, ktory wyciaga z torby - Малиот Принц, ktorego wiozlam jej ze Skopje droga bardzo okrezna, nie wiedzac o okazji, ale dzielac milosc do Saint-Exupery i slowianskich jezykow. I to sa wszystko bardzo przepiekne starzenia, starzenia tylko oficjalne, na papierze zaznaczony kolejny rok w trasie przez wszystko.



Wiec pijemy i jedziemy i spiewamy i placzemy i sciskamy ludzi bardzo waznych i calkiem przypadkowych; i kierowcy podwoza nas dalej, kiedy w braku wspolnego jezyka podtyka sie im pod nos swoj dowod, nad Budapesztem zachodzi slonce, w Amsterdamie tancza stragany, teatry graja i wszystko jest calkowicie codzienne, ale w jakis sliczny sposob pomnozone - moze przez to, ze nic nie jest oficjalne czy zorganizowane, kazdy z tysiaca prezentow trafia do nas przez przypadek. I dalej te prezenty dostajemy - przez caly rok, caly czas. Dzieki, Mundo pequenito!


2011/08/17

Najpiekniejsze przypadki swiata.

Zimny, pazdziernikowy dzien. Do mojego pol pokoju w Poznaniu przyjezdza na dwa dni gosc - przemeczona autostopowiczka w mokrej drodze przez Polske. Nie znamy sie, nie poznamy sie - ale wszystko jest w porzadku, ona ma gdzie odpoczac, umyc sie i napic grogu, ja swoja uczelniania robote. Polrozmowki znad wlasnych zadan i nie potrzeba wiecej.

Widzimy sie kilka dni pozniej we Wroclawiu, bo przypadkowo jestesmy tam obie. Poszukiwanie pewnego specjalnego krasnala, krotki spacer - tyle.

Ale przeciez po drodze jeszcze sie okaze, ze zadna z nas nie byla w Moldawii. Wiec jedziemy. Jedziemy i nagle - jest przepieknie, jest wlasnie tak, jak nigdy nie bylo, jest wszystko to, czego zawsze brakowalo - dlaczego zazwyczaj jezdzi sie samemu. I dokladnie wszystko jest naturalne: to, ze widzimy sie po ponad pol roku nagle w goracym parku w Bukareszcie, ze prze trzy tygodnie zywimy sie z drzew, smietnikow i monastyrow, razem chorujemy, pijemy i kapiemy sie pod wodospadami czy w swietych zrodelkach, a ktoregos ranka kazda znow jedzie zwyczajnie w swoja strone.

I ze przez rok wlasciwie nie mamy kontaktu, a potem wystarczy powiedziec Czesc, bede w okolicy, moze spotkamy sie w Salonikach? i chwile pozniej odbieram Sofie ze statku, placzac ze szczescia. Nie ma pomyslu na zwiedzanie miasta? Tym lepiej, pojedzmy do Macedonii! Wiec jedziemy. Jedziemy i znow - jest dokladnie tak, jak byc powinno, ze wszystkimi glodowkami, burzami w gorach i polsennym pozegnaniem w przygranicznej komunie. Do zobaczenia, tyle wiemy - bedzie dobrze znow, kiedys, gdzies, bez wlazenia sobie w zycia w miedzyczasie.


Do Poznania wprowadzka na szybko, do pierwszego mieszkania, w ktorym jeszcze jest dla mnie miejsce. W pokoju juz mieszka Aga - Aga ma Artura, i tak powoli zaczynamy sie dzielic: pokojem, czasem, czlowiekiem. Kiedy znika mieszkanie i wspollokatorka, nie znika wszystko; nagle przez przypadek zagniezdza sie czlowiek w zyciu nowy; ciezki i inny - i ja jestem beznadziejna; i nie widzimy sie czesto, poza krotkim czasem, kiedy dzielimy dom albo krotka droge; ale tyle mozemy sobie wzajemnie uswiadomic, pomoc i napsuc przez przypadek, ze tylko czasem dociera, jak bardzo cholernie to jest przepiekne.


Ljubljana wczesna wiosna, noc zaraz po koncercie. Janez nie ma fajek, nie ma trawy, nie ma juz dla mnie cierpliwosci - wiec hej, moze poznamy te dziewczyny z butelka wina? I ta butelka przechodzi w jedna z piekniejszych nocy (z rodziny tych pieknych godzin, kiedy trzeba sie troche postarac, zdziebko tylko wychylic poza sztuczne ograniczenia, a swiat sie juz dalej dzieje niewyobrazalnie dobrze). No i tyle, wiemy, jak sie znalezc, ale tez wiemy, ze nie ma specjalnie do tego powodow, bo po co narazac dobre wspomnienie, konfrontowac z codziennoscia; kazdy jedzie do siebie, znow, dobrze jest.

Ale w lipcu przecinam Chorwacje, nie mam gdzie spac - dziewczyny akurat odwiedzaja swoje rodziny. Wiec dobra, czemu nie, moge wpasc na dzien czy dwa.
I te dwa dni nie krzywdza pamieci, bynajmniej. Bez specjalnych staran jest znow zwyczajnie dobrze. Wiec moze sie do nich wprowadze?

No to sie wprowadzilam. Miesiac jeszcze potem w trasie - i nagle Malaga, zamiast spiworu w krzakach - wlasny pokoj w centrum centrum, zamiast smiania sie do wlasnych mysli przy drodze - podtopienie ze smiechu w czasie wspolnej proby doplyniecia do statku.
Najzwyczajniejsze, najlepiej dzielone zycie - i najtrudniejsza, najwazniejsza sprawa: wpasc nawet nie na siebie samego, ale na ludzi, z ktorymi dzielic sie soba mozna wzajemnie i dobrze dla wszystkich.

2011/08/05

Skopje. Jedzenie.

Odpycham malych Romow pchajacych rece do moich kieszeni i przyspieszam kroku. Hej maly, w tej chwili jestem tak biedna, jak ty!

Gdyby kierowca (tirowiec, ktory zgarnal mnie z Prisztiny) nie zafundowal mi obiadu, nie bylabym w stanie sie ruszyc. Pieniedzy nie ma, chleb wieziony jeszcze z Bosni w koncu sie skonczyl, po smietnikach nie ma tu co grzebac - nawet, gdyby ktos wyrzucilby cos dobrego, nie ma szans, zeby przetrwalo w tych temperaturach. Ale jest dobrze - piate przez dziesiate mozemy dogadac sie w mieszance slowianskich jezykow, wiec po chwili zostaje okrzyknieta czlowiekiem-tranzytem - a tranzytowych ludzi sie karmi. Zatrzymujemy sie w restauracji niedaleko kosowsko-macedonskiej granicy, wszyscy goscie i kelnerzy musza uslyszec moja historie. Po chwili przede mna laduje podwojna porcja cudnej salatki (bede ja dojadac jeszcze do konca dnia) na koszt firmy - co z tego, ze kierowca chcial placic, restauracja tez postanowila mnie ugoscic.

Pozniej - troche latwiej, upaly sa takie, ze woda moze spokojnie zastapic jedzenie. Przez jakis czas. Drugiego dnia jednak padam - to nie jest nawet glodowka, ale ciezko wytrzymac. Z upalu i glodu peka leb, zoladek podchodzi do gardla; i teraz juz zadne tabletki nie pomoga - jak boli, to boli. Mozna to przespac, ale kiedy zamykam oczy, robi sie gorzej. Mozna to zajesc, ale juz chyba po czasie.

Wiec czekam, az wszyscy wyjda z domu - klade sie w korytarzu i jecze w glos. Troche lepiej. Przenosze sie na inny kawalek podlogi i jecze dalej - i tak w kolko, w przeroznych miejscach w domu. Technika dziwna, a skuteczna - na pozar w glowie fizyczny i psychiczny, zawsze sie sprawdza.

Wieczorem dom powoli sie zapelnia - mieszkancami, nie- i przypadkowymi goscmi. Mozna cos ugotowac, bo kazdy cos ma - i wreszcie oplaca sie szykowac pelne jedzenie. Hej, znowu sie udalo, przez chwile nie trzeba przetrzepywac kieszeni - jutro znow postaram sie kupic chleb, zebrac owoce; nie myslac o zoladku spokojnie mozna isc dalej.