Etiquetas

Mostrando entradas con la etiqueta Argentina. Mostrar todas las entradas
Mostrando entradas con la etiqueta Argentina. Mostrar todas las entradas

2013/08/04

Pocztowka ze srodka.

Noc, autostrada na wjezdzie do Rosario. Zegnam sie z kierowca, zeskakuje z tira, zbiegam po nasypie na stacje benzynowa. Jest ponoc niebezpiecznie, wiec kolo stacji mam czekac na M., ktorego poznalam jakies pol roku temu i calkiem przez przypadek gdzies w centrum Boliwii. 

No to czekam. W miedzyczasie: jablko w karmelu od wagabundy myjacego szyby na swiatlach, cztery zaproszenia na piwo i jedna propozycja pracy, po ktorej nastepuje ciag polsko-hiszpanskich bluzgow, ja groznie (tak sobie mowie) wymachuje w powietrzu karmelizowanym jablkiem, kretyn odjezdza krzyczac jeszcze przez okno, glupia dziwka!, ja gratuluje sobie rozwoju slownictwa i tylko ten polski nie wiadomo skad, tyle czasu nie klnelam na glos po polsku. Hm.

W domu koty bardziej podobne do malowanych pum, matka M. wygladajaca mlodziej niz ja (kiedy on uczy sie farmakologii, ona polszeptem opowiada mi seks-historie z podrozy do Rzymu, polszeptem bo przeciez to syn jej ta podroz zorganizowal; no i - myslisz, ze Wlosi sa upierdliwi? Opowiedziec ci cos o Argentynie?), piekne krzaki konopii gdziekolwiek nie wejdziesz, w nocy koszmary, nagle budze sie w Europie, krzycze, probuje wracac, ale zamknieto Atlantyk, nie mozna przedostac sie na druga strone; bardzo dlugi poranek nad yerba, jeden z tych porankow, kiedy jestem prawie pewna, ze bycie glodnym brudem jest piekne, ale moze piekniejsze byloby bycie czystym dzialkowcem.

Moze. A moze (i to, wydaje mi sie, jest wlasnie prawda) jedno i drugie i wszystkie inne trzecie i kolejne - jest absolutnie tak samo wspaniale. 
W kazdym razie - uwielbiam taplac sie w mozliwosciach.

2013/07/31

Co sie z toba dzieje?

Czerwone bloto warstwami przyczepia sie do porozrywanych, przeciekajacych butow, tropikalna ulewa, dwa stopnie (tak, zima, dwa stopnie) i wiatr i trzesiesz sie brnac w strone (masz nadzieje) jakiejs stacji benzynowej. Zalosna kupka przemoczonych szmat i watlych miesni, ktora wreszcie ktos zgarnia na przyczepe, ktora potem pol-noca lezie przez las, przez nic, w srodku niczego podbiega do jakiegos zaparkowanego auta, hej, wiem, ze jestes pijany i zatrzymales sie tylko odlac, ale tak z 20km moze moglbys mi pomoc, tuku-tuku, 20km dalej jest dom kogos, kto ma kominek i psy i wino; mokre szmaty sie susza, wino sie grzeje, ty sie suszysz i grzejesz i w ogole, wreszcie, nawet bloto mozna zdrapac z butow, nawet w jakies smiesznie male, suche latynoskie butki mozna pol stopy wcisnac.

Sa dni, kiedy nie ma nic lepszego, niz jakies gorace warzywo i swiety spokoj pod dachem.

Dawca dachu rozumie doskonale; w Cuzco probowal opchnac ci jakas niepotrzebna wycieczke na Machu Picchu, w Sucre probowalas mu opchnac jakas niepotrzebna bransoletke, w Uyuni tanczyliscie na zalanym solnisku, zawsze na skraju glodu i biedy. Na skraju, czyli szalenie bogaci, bo jakies soles, jakies brzeczace bolivianos z tych wlasnie bransoletek, wycieczek, kanapek, kelnerzen, sprzatan, w czym sie tam nie pracowalo, zawsze te grosze oplacaly talerz ryzu czy juki czy kilo przejrzalych bananow. Rozumie doskonale, bo przy takim bogactwie i takiej ulewie pierwsze, co robisz, to przylepiasz sie do jakiejs opuszczonej przez dzieciaki mamy = cieplego zarcia i darmowego domu bez presji na bycie super viajero. A skoro ta opuszczona mama jest stara hipiska, przyklejasz sie na jakis czas.

Przyczepiasz sie do niej, przytulasz sie do niej, przysluchujesz sie jej i kiedy tylko wraca slonce, cieplo, bloto zaczyna schnac, leziesz dalej. Zepsutym butem, ciezarowka trzciny cukrowej, pelnym dymu domem na kolkach, gdzie na wejsciu wreczaja ci psa, piwo, salatke owocowa i zaproszenie do Buenos Aires. Na pare dni wracasz do Paragwaju, bo jak nie wiadomo dokad, to najlepiej nad Parane; troche darowanych resztek z restauracji, troche zumby w butach trekingowych, troche krzywego polskiego w rozmowach z jedna szalona o najpiekniejszych lokach swiata, za ktorej posrednictwem rzad USA wrecza ci trzy paczki kondomow o smaku czekolady i myslisz, borze zielony, Gringolandia naprawde rowna sie konsumpcji.

Twoj tirowiec zasypia po drodze, wiec wlasnymi nogami, innymi kolami, wszystkimi silami itd. w dol rzeki, wracajac do troche znanych miejsc, siorbac mate i pisac bajki.
Ktos wyciaga gitare, ktos wyciaga z ubran nitki, ktos wyciaga z kitki witki, z jezyka piosenki, z miodu pszczele nozki, woda jest zimna, ale wlazisz do rzeki, ratownik gwizdze, nie-nie, dalej leziesz w rzeke, ratownik marudzi i krzyczy, ty marudzisz i wracasz na brzeg i dalej juz nieufnie zerkacie w swoje dwie niezgodne strony. Nacpana adwokat krzyczy, ze weganizm nie ma przyszlosci, ze Argentyna uber alles i ze takie przeceny na buty, ty podciagasz kolana pod brode i rety, jak dobrze byc toba, z twoim slodkim jablkiem w twoich cichych ustach i z twoja stopa lewa i prawa bezczelnie bosa.

Piekni ludzie pieknie wracaja na twoja piekna droge. Kot spi na sloncu, spiewa maszyna do szycia, na cieplym piasku nogi wyciagasz niesmiertelnie.



2013/06/01

Psy.

Budze sie nad ranem na plazy, wyczolguje z oszronionego namiotu, zwijam graty, zeby zaczac droge jak najszybciej. Cisza, piekna cisza, cala wioska spi. Cala wioska - poza psami.

Na poczatku przybiegaja dwa. Trzy, cztery, rzucam jakis patyk (okropnie rzucam, strasznie blisko), piec, drapie wszystkich za uszami, szesc, siedem, podnosze plecak i zaczynamy isc w strone wyjscia. Przez kladki (Caleta Tortel, nie ma tutaj ulic, drog, sa tylko drewniane pomosty), przez mola idziemy do wyjscia. Osiem, dziewiec, dziesiec. Zanim zgarnia mnie pierwszy samochod, czeka juz ze mna dwadziescia jeden psow. One jada z toba? Jednego psa mozemy zabrac, ale to... wszystkie sa twoje? 

Zaden nie jest moj. Co to zreszta znaczy, moj pies. Swoje sa. Albo: tak moje jak i ja ich, na chwile, na spacer, na dzielony chleb czy ciastka. I zawsze jest tak samo: gdzies kolo swoich krokow nagle slysze psi tupot, gdzies mokry nos wciska mi sie w plecak w poszukiwaniu jedzenia, gdzies ciezka lapa szturcha moj namiot, moj grzbiet zwiniety na lawce w parku. I zawsze jest dobrze, bo oboje potrzebujemy towarzystwa.

Dochodzi druga, pusta ulica wracam z poznej kolacji. Doczepia sie jakis chudzielec, mam akurat ciastka w plecaku, mam akurat reke do drapania po glowie, wiec juz dalej idziemy razem: on pare metrow za mna, czasem dobiegajac po nowa porcje zarcia albo pieszczot. Pol godziny pozniej ktos zaczepia mnie na ulicy, ha, wiec jednak La Rioja to jest zona roja. Taka piekna i sama chodzi po nocy, nonono, ej kurwo, kim myslisz ze jestes, ze nie odpowiadasz, wracaj tutaj. Dwojka ich jest i nie bardzo dokad i jak uciekac. Wolam chudzielca. Pies u boku, wiec idioci traca nagle cala odwage, spokojnie idziemy dalej. Odprowadza mnie do drzwi, zjada ostatnie ciastka i idzie dalej w swoja strone.

Przed wschodem slonca wylaze z domu, chce zobaczyc, jak ta kulka ciepla przebija sie przez mgly. Moje kroki budza bodaj najpiekniejszego psa w Hornopiren, cos tam do mnie szczeka i juz dalej idziemy razem. On kradnie malze ludziom zbierajacym je po przyplywie, ja wspinam sie na jakies drzewo (wspinam sie nisko, ale gratuluje sobie wysoko), siadamy razem na jakims slonecznym glazie i witamy dzien bardzo dobry.

Nie wiem skad, czemu nagle dogadujemy sie tak dobrze po latach wzajemnego na siebie warczenia. Moze dzielona bezdomnosc, glod dzielony i samotnosc robia swoje. Na trawnikach i plazach wtulamy sie w swoje futra. Nie wiem czemu, ale dziala. I przepieknie jest, w szesc albo wiecej lap, chociaz troche razem.

2013/04/29

23456 km.

Ciagle senna po wczorajszym swietowaniu, z kotem spiacym na kolanach (kotu zagielo sie uszko) licze przejechane kilometry. Kot siedzi w domu nielegalnie od kiedy wszyscy poza mna wyszli do prac i szkol. Ja siedze na wlasciwym kontynencie dokladnie od szesciu miesiecy.

23456 km. Cos malo wiarygodnie wyglada ta liczba. To licze jeszcze raz, troche przeklamanie, bo googlowe mapy nie siegaja wszedzie, nie przejezdzaja przez Salar de Uyuni, nie wchodza do parkow narodowych, gubia sie glownie w Boliwii. Miedzy zaokragleniami i uproszczonymi trasami tak wlasnie wychodzi: 23456 km na drogach i poboczach.

W paszporcie pieczatki czterech krajow, z tego tylko dwa poznane porzadnie. 7 kg w dol, 5 kg w gore. Ze wschodu na zachod, z zachodu na wschod, na poludnie i znow polnoc, petelkami po mapie. Ksiazki wymieniane, ludzie zgarniani z drogi, gdzies po drodze zostawiani, jakies miasta, jakies lasy, pampy, lodowce i ruiny jakies. Nowe slowa, zapomniane slowa, jakies dziwne akcenty, co nie wiadomo kiedy sie do czlowieka przyklejaja. Ponad polowa podrozy spedzona w Chile. Nie chce wyjezdzac z Chile. W domu M. (w domu, z ktorego zgarnialam go w polowie lutego w droge na samo poludnie kraju, Punta Arenas, stolice czterech wiatrow; w domu, do ktorego wrocilam swietowac to swoje smieszne pol roku) nastawiam nalewki, krece ciasta, smetnie gapie sie na mape, bo zimno, bo juz by trzeba bylo wracac pod zwrotnik, grzac kosci w jakims paragwajskim hamaku... 

Nie chce wyjezdzac z Chile.

Ale przeciez wszystko sie konczy, powrotow nie ma, ja wracac nie umiem. Trzeba sie ruszyc. Ale dokad niby mam sie ruszyc? Chowam sie przed mapa, zawijam w koc i udaje, ze poza Talca nie ma nic.

W plecaku dwa listy od Anny: ten odbierany w sloneczna styczniowa sobote w La Paz, ktory zamarudzil chyba ze dwa miesiace w drodze, po ktory bieglam przez pol miasta, bieglam doslownie, bo trzeba juz bylo wyjezdzac, a przeciez nie wydam tych dwoch zlotych na autobus... Ten, ktory dolecial predko tutaj, ktorego listonosz nie chcial zostawic w domu przyjaciela, bo niby tam jego nazwisko, ale tez jakis dopisek z boku, jakos znaczki dziwnie przyklejone i niewazne, ze przedostal sie przez ocean, najtrudniej bylo przedostac sie z torby listonosza do rak M. Piekne listy.

M. mowi, ze on nigdy nie napisal zadnego listu. Ale w takim razie on tez bedzie do mnie pisal: nie tak jak ona, nie czekajac na moje wskazowki (´´za jakies dwa miesiace powinnam przejezdzac przez wschodnia Argentyne, tu masz adres do kogos w Buenos Aires´´) ale slac list na adresy znalezione przez niego. Tak, zeby te listy planowaly mi trase, zebym musiala dla nich zmieniac kraje i odwiedzac zgubione w lasach wioski. 

I to jest bardzo przepiekny plan. 
Wiec ja wracam pod koc, przed piekarnik i przed zadrukowane kartki, zanim list mi wyznaczy droge. Odespac te pol roku, podtuczyc sie przed wyjazdem, zeby potem znow spokojnie i przez przypadek gubic kilogramy i lapac auta. 
W maju rusze tylek, przysiegam, teraz kot spi i ja udaje, ze mam dom.