Etiquetas

Mostrando entradas con la etiqueta Peru. Mostrar todas las entradas
Mostrando entradas con la etiqueta Peru. Mostrar todas las entradas

2013/04/29

23456 km.

Ciagle senna po wczorajszym swietowaniu, z kotem spiacym na kolanach (kotu zagielo sie uszko) licze przejechane kilometry. Kot siedzi w domu nielegalnie od kiedy wszyscy poza mna wyszli do prac i szkol. Ja siedze na wlasciwym kontynencie dokladnie od szesciu miesiecy.

23456 km. Cos malo wiarygodnie wyglada ta liczba. To licze jeszcze raz, troche przeklamanie, bo googlowe mapy nie siegaja wszedzie, nie przejezdzaja przez Salar de Uyuni, nie wchodza do parkow narodowych, gubia sie glownie w Boliwii. Miedzy zaokragleniami i uproszczonymi trasami tak wlasnie wychodzi: 23456 km na drogach i poboczach.

W paszporcie pieczatki czterech krajow, z tego tylko dwa poznane porzadnie. 7 kg w dol, 5 kg w gore. Ze wschodu na zachod, z zachodu na wschod, na poludnie i znow polnoc, petelkami po mapie. Ksiazki wymieniane, ludzie zgarniani z drogi, gdzies po drodze zostawiani, jakies miasta, jakies lasy, pampy, lodowce i ruiny jakies. Nowe slowa, zapomniane slowa, jakies dziwne akcenty, co nie wiadomo kiedy sie do czlowieka przyklejaja. Ponad polowa podrozy spedzona w Chile. Nie chce wyjezdzac z Chile. W domu M. (w domu, z ktorego zgarnialam go w polowie lutego w droge na samo poludnie kraju, Punta Arenas, stolice czterech wiatrow; w domu, do ktorego wrocilam swietowac to swoje smieszne pol roku) nastawiam nalewki, krece ciasta, smetnie gapie sie na mape, bo zimno, bo juz by trzeba bylo wracac pod zwrotnik, grzac kosci w jakims paragwajskim hamaku... 

Nie chce wyjezdzac z Chile.

Ale przeciez wszystko sie konczy, powrotow nie ma, ja wracac nie umiem. Trzeba sie ruszyc. Ale dokad niby mam sie ruszyc? Chowam sie przed mapa, zawijam w koc i udaje, ze poza Talca nie ma nic.

W plecaku dwa listy od Anny: ten odbierany w sloneczna styczniowa sobote w La Paz, ktory zamarudzil chyba ze dwa miesiace w drodze, po ktory bieglam przez pol miasta, bieglam doslownie, bo trzeba juz bylo wyjezdzac, a przeciez nie wydam tych dwoch zlotych na autobus... Ten, ktory dolecial predko tutaj, ktorego listonosz nie chcial zostawic w domu przyjaciela, bo niby tam jego nazwisko, ale tez jakis dopisek z boku, jakos znaczki dziwnie przyklejone i niewazne, ze przedostal sie przez ocean, najtrudniej bylo przedostac sie z torby listonosza do rak M. Piekne listy.

M. mowi, ze on nigdy nie napisal zadnego listu. Ale w takim razie on tez bedzie do mnie pisal: nie tak jak ona, nie czekajac na moje wskazowki (´´za jakies dwa miesiace powinnam przejezdzac przez wschodnia Argentyne, tu masz adres do kogos w Buenos Aires´´) ale slac list na adresy znalezione przez niego. Tak, zeby te listy planowaly mi trase, zebym musiala dla nich zmieniac kraje i odwiedzac zgubione w lasach wioski. 

I to jest bardzo przepiekny plan. 
Wiec ja wracam pod koc, przed piekarnik i przed zadrukowane kartki, zanim list mi wyznaczy droge. Odespac te pol roku, podtuczyc sie przed wyjazdem, zeby potem znow spokojnie i przez przypadek gubic kilogramy i lapac auta. 
W maju rusze tylek, przysiegam, teraz kot spi i ja udaje, ze mam dom.

2013/02/05

Bolivia razy dwa, czyli wszystko krótko, bo naraz za dużo.

Na granicę wiezie nas Rodzina: on nie widzi, ale porusza się w tym świecie sprawniej niż ja; on zaczyna niedowidzieć, ale już widział tyle, widzi tyle poza twarzą, słyszy przez słowa. Piękna droga, piękna wizyta na rynku jednego z maleńkich miasteczek, pięknie przy drogach gotowany obiad.

W nocy rozstajemy się pod granicą Peru-Boliwia. Przejście jest jeszcze oficjalnie czynne, ale strażnikom nie chce się już pracować: zamknęli się w środku i na nic walenie w drzwi, na nic tłumaczenie, że nie stać nas na peruwiańskie hotele, że musimy przejść. Jutro. Jutro, wszystko jutro.

Idziemy w stronę bramki. Możemy przejść bez pieczątki? Wrócimy rano, obiecujemy. Nie ma problemu, przecież. Na drugiej bramce tłumaczymy, że pozwolili nam przejść na noc. Ok. Tylko szybciutko. Idziemy, w kieszeni 17 bolivianos albo osiem złotych na nas obie. I trzeba gdzieś spać, bo granica jak to granica, nie jest najlepszym miejscem do koczowania na ulicach.

Ale nigdzie nas nie chcą. Nie możemy dzielić łóżka, nie możemy spać w przedsionku noclegowni, nie ma absolutnie nic tańszego i czemu po prostu nie zapłacimy więcej, skoro to i tak trzy razy taniej, niż tu za bramką. I nikt nie rozumie, że można mieć niebieskie oczy i puste kieszenie, to naraz nie istnieje.

Ktoś odsyła nas w ciemną uliczkę, tam ponoć znajdziemy coś tańszego. Nic tańszego nie znajdujemy, ale znajdujemy kogoś, kto ma garaż - w garażu nic, ale przecież jest dach, są ściany, może nas zaprosić. Zaprasza. Śliczna noc na betonie, rano żegnamy się dając jedną z naszych plecionek, wracamy na przejście.

Strona peruwiańska to podział na wejście i wyjście, kilka okienek w czystym biurze. Boliwijska: nieskończona kolejka do zapadającego się biureczka. Zdaję sobie sprawę, jak proste jest Peru. Jak bardzo tęskniłam za Boliwią. Poza ślimaczącym się wężykiem i marudnym urzędnikiem czas uprzyjemnia pora deszczowa - ale w ten sposób wszystko się przedłuża i znów spotykamy Rodzinę, jedziemy dalej razem. Cudnie!

Jakieś 60km przed La Paz zmieniają trasę, ale zgarnia nas pierwszy samochód. Nie ma problemu z autostopem tutaj jednak, warto tylko wyjaśnić, że nie będziemy płacić - i wszystko działa. Więc znów La Paz, znów otwarty dom J. z jego nieskończoną ilością gości, z sąsiadami nieufnie spoglądającymi przez murek, marudzącymi na przewijających się ludzi. Nasza druga wizyta to ostatnia wizyta w ich domu - sąsiedzi zaczęli odcinać im wodę, trzeba na jakiś czas odpuścić gości. Im też się to przyda - J. nie pracuje, M. wraca z pracy wykończona. I zawsze - zawsze - dom jest pełen.

Pleciemy dużo. Sprzedajemy wszystko. Miasto jakby głodne bransoletek - kupują nawet, kiedy zostajemy już z ostatnią, sprzedajemy trzymając ją w dłoni. Nie chcesz kupić bransoletki? Ty podajesz cenę, dla nas "mało" nie istnieje. W domu więcej pracy, żeby zarobić w kolejnych miastach; ja plotę, w kuchni trzy osoby gotują dla wszystkich, ktoś żongluje, ktoś śpiewa, ktoś robi swoje wisiorki z kwarcu i metalu. Teraz jeden z tych pięknych wisiorków jeździ ze mną, szczęśliwie kołysze się pod szyją.

Szalona La Paz. Nie ma spokoju w La Paz, nie ma. Jest sobotni poranny bieg, żeby odebrać list Anny, zanim reszta się obudzi i wyjedzie beze mnie. Tyle kilometrów na tych cholernych wysokościach, żeby nie płacić za autobus. Bo nie mogę, bo trzeba oszczędzać na chleb i list do Czech. Bo list do Czech kosztuje 90 boliwijskich chlebów, ale przecież jest od tych chlebów ważniejszy.

Dalej Oruro, przygotowania do karnawału, tańczące ulice, stragany i trąbki i bębny. Juan Carlos otwiera swój dom-jaskinię, dużą, pustą przestrzeń, w której mieszczą się ludzie i plecaki. Oprócz nas dwójka ślicznych studentów, jeden wariat, jeden bardzo poważny medyk; aż się człowiek czuje stary i nieodpowiedzialny, bo te trzy lata (hehe) różnicy, bo to moje zostawienie medycznej i nieużyteczne, ale przecież ciekawe studia potem. Quinoa, karcianki, ganianie pięciolatka i przepychanki-ściskanki, bo za mało mamy krzeseł i to przecież bardzo dobrze.

Kolejne samochody (ciężarówka, osobówka, karetka pogotowia) wiozą nas do Potosi. W samym Potosi nudno i pada. Ojo del Inca, czyli gorące źródła, do których naprawdę nie chcesz wejść ze świeżym tatuażem. Taki odruch odpowiedzialności - rzadko, ale się przytrafia.

W karetce ktoś opowiada mi, że już raz kiedyś spotkał jednego gringo - w ogóle się nie rozumieli, ale został w ich domu na trzy miesiące. Nie nauczył się w międzyczasie języka na tyle, żeby wyjaśnić, kim jest, ale codziennie wychodził w góry zbierać ślimaki. I coś tam notował. Potem wrócił kilka lat później z całą swoją rodziną - i dalej nie rozumieli ani słowa. I też był tak szalenie wysoki i strasznie biały, całkiem jak ja.

2013/02/04

Cuzco, czyli wszystko i nic.

Śniadania: paneton i wino. Kolacje: kakao i awokado. Po pokoju kręci się kot. Po domu kręci się G. i jego znajomi. Ktoś daje mi w prezencie koraliki do moich bransoletek, ktoś robi mi po przyjacielsku nowy tatuaż. Leziemy na Machu Picchu torami, od czasu do czasu uciekając przed mijającymi nas w pociągach turystami z pieniędzmi (żeby dostać się na MaPi płacisz dużo za możliwość przejścia ścieżki trekkingowej, albo jeszcze więcej za pociąg właśnie. Innych dróg nie ma, więc leziemy nielegalnie i darmowo. Jak wszyscy normalni ludzie.) Łazimy po Cuzco w deszczu i bez planu. Wyjeżdżamy z miasta na kolejne góry, kolejne ruiny. To są jakieś dwa tygodnie, Nowy Rok na głównym placu - przytulam wszystkich, wszystkich, a jest tych wszystkich dużo - tyle darmowego alkoholu za mój czerwony nos klauna, tyle darmowego śmiechu i uśmiechu za moje otwarte ramiona. Jeśli przyjrzysz się temu z bliska, nie robimy nic konkretnego. Piękny, piękny czas. I tak ciężko zebrać się do powrotu do Boliwii.

Navidad a'la Lima, albo ucieczka przed Grinch'em.

W wigilię Wigilii przyjeżdżamy do Limy. Od kiedy przekroczyłysmy granicę, dostajemy po 5-10 zaproszeń dziennie od bodaj wszystkich lokalnych dewiantów: i z tej sterty nagich profili wygrzebujemy jedno, jedno jedyne normalne zaproszenie na święta. Wszystko ustalone, Paco odbierze nas z parku w nocy. To czekamy.

Czeka się wspaniale, bo miasto wita nas darmowymi galeriami, darmową świąteczną animacją w parku. Dużo kotów. I się przytulają. I palemki. I w ogóle wspaniale. Ktoś się dosiada, zaprasza na święta do siebie (bo mieszka sam, ale już kupił indyka, wino i czekoladę, więc chętnie się podzieli); parkowy policjant pożycza nam telefon, żeby zawiadomić P., później wraca, żeby pokazać nam jego odpowiedź. No, jednym słowem doskonale.

Więc zgarnia nas w nocy i odwozi do domu. Wigilię zaczynamy bardzo nudnym śniadaniem (to znaczy: bardzo cichym śniadaniem, jakby człowieka zamknęli w klasztorze jakimś ciemnym i głuchym) i poszukiwaniem prezentów dla ciotek P. Borze zielony. Tęsknię za polską wigilią.

I z każdą godziną tęsknię bardziej: nie dzieje się nic. Każdy w swoim pokoju, przy swoim komputerze, nikt nie rozmawia, nikt nie reaguje na próby rozmowy. Pytam J., jak się czuje, czy może to tylko ja histeryzuję, przyzwyczajona do całej rodziny zwalającej się do domu z kolędami i stosami jedzenia. A więc nie, J. też cierpi - przegrzebując CS grupy znajdujemy czyjąś wiadomość: mieszkam sam, więc zapraszam wszystkich bez planów, będą pewnie ze trzy osoby, ale mamy jedzenie i rum. A-cha! Spisujemy adres Ale, wybiegamy z domu i już jest lepiej. Choćbyśmy miały spędzić święta na ulicy - wszystko jest lepsze, niż to więzienie w domu statystyków.

Do kolacji u Ale jeszcze sporo czasu - ale przecież Wigilia, wszystko zamknięte. Znajdujemy pizzerie i rozpaczając nad taką wigilijną kolacją uśmiechamy się tylko do naszej ucieczki, do niedopitych piw zgarniętych ze stolika obok. Powtarzaj sobie: wszystko jest lepsze, niż święta z Grinchem.

Szukając mieszkania A. zgarniamy z ulicy jakąś przypadkową osobę - ktoś nas zaczepia, właściwie nie ma planów na najbliższe dwie godziny, więc idzie z nami (ostatecznie zostaje do następnego dnia; A. nie bardzo się dziwi, że przychodzimy z kimś, wiec nie ma problemu).

Więc tak. Wszyscy bardzo grzecznie kroją swoje porcje kolacji. Cywilizowane gadki o różnicach kulturalnych, bo tacy jesteśmy internacjonalni wszyscy. Ale, przecież. Godziny. Wino, rum, szampan, whisky. Salsa i argentyński rok. I nagle świta, i nagle widzisz, że wszyscy tarzają się po podłodze, znajdujesz kogoś malującego stopami po płótnie, kogoś śpiewającego na balkonie, kogoś śpiącego w łazience. Oczywiście zostajemy na dłużej... po południu toczymy się tylko, żeby odebrać plecaki z domu Grincha, wracamy na sniadanie, czyli paneton i mojitos. Budzi nas zerwany zlew, powódź w kuchni. Coś ratujemy i wracamy na przytulną podłogę. I tak przez nabliższe dni: rum, plaża i pelikany. Hej kolęda, kolęda!

Lew morski. Pisco, Paracas, Islas Ballestas.

Przez pustynie tirami tyramy nad Pacyfik. Osiedla domków z trzciny pośrodku niczego, stragany ze słodkimi ogórkami. W nocy Nazca, nocny po Nazce spacer w poszukiwaniu taniego jedzenia - we wstrętnej budce obsługuje nas kilkuletnia dziewczynka. Okropna jest Nazca. Rano uciekamy.

Ale uciekając - uciekając wszystko się ratuje. Zgarnia nas dwójka braci, właściwie to nie planowali wyjeżdżać z miasta, ale autostopowiczom zawsze trzeba pomóc. Obwożą nas po bliskich okolicach, fundują śniadanie z tortilli, soków i lodów, napychają nam plecaki jedzeniem na drogę i odwożą na wieżę, z której widać część linii (tych linii Nazca, co to są bardzo historyczne, histerycznie wręcz historyczne, co to za oglądanie ich z samolotu płaci się Dużo, więc my widzimy tylko to, co z tej zardzewiałej wieży). Dalej już ciężarówki, droga do Pisco. Wybrzeże tańczy i śpiewa.

Bo brzeg oceanu zawsze chyba jest taki, że automatycznie zmieniasz buty na japonki, spodnie na kolorowe kiecki i kwieciste shorty, że zaraz pijesz zimne piwo i drinki z palemką, zaraz rybackie łódki, wycieczki na wyspy, salsa, surferzy i dużo śmiechu. Zrzucamy plecaki w tymczasowym domu i lecimy na bożonarodzeniową imprezę w przetwórni krabów. Pisco, pisco, pisco, juka i kukurydza. I nawet ja tańczę. A to znaczy wiele, bo ja nie tańczę nigdy.

Dalej lwy morskie. Pingwiny. Islas Ballestas - Galapagos dla ubogich, czyli dla nas. Prezent dla siebie nad Boże Narodzenie: jest 23 grudnia, w słońcu łapiemy stopa w górę Panamericany.

2013/01/07

El Peru. Koniec swiata.

Latwo jest byc patriota w Peru. Latwo sie w tym kraju zakochac wlasciwie zaraz po przekroczeniu granicy - zwlaszcza ze strony boliwijskiej.

Wszystko jakies takie czyste, jakies takie zorganizowane i zrozumiale (w porownaniu). Co chcesz - jest. Morze, pustynie, dzungla, gory? Salsa, Inkowie, argentynscy wloczedzy? Na zyczenie. Zostajac wewnatrz kraju mozesz ruszac sie swobodnie od lata do zimy w jeden dzien. Bardzo wygodny kraj.

Pierwszy przystanek: Arequipa. Biale miasto pelne szczesliwych turystow. Piekna zmiana dla mnie: mroz znak Titikaki zamieniam na tutejsze slonce. Wlaze na dach, grzeje zmeczone pluca i krzyzuje palce, ze cytryny i juka wyciagna mnie z poczatkow grypy.

Nie wyciagnely. Po dziennej bieganinie po miescie (spotykamy sie z E. i E., sfrustrowanym mechanikiem i szalonym wagabunda; malenkie bary na poddaszach, na blacie ktos rysuje mape kanionu Colca - tedy mozna wejsc za darmo, omijajac straznikow, tutaj mieszka moj dziadek, powiedz, ze mnie znasz, to cie przenocuje i nakarmi) pluca probuja sie wynicowac, leb pelen szlamu. Po mieszkaniu biega dwojka wariatow z Meksyku - w wielkich sombrerach, koco-plaszczach i z butlami tequili w garsci. Z zelkami z tequili. Z ciastkami z tequila. No, z tequila w kazdej postaci. Zapewniaja, ze pomoze - a jak nie pomoze, to przynajmniej sie upije, wiec i tak dobrze. M. - nasz domowy lekarz - potakuje. Pij.

To pije. Rzeczywiscie pomaga: kiegy kolo 1 w nocy wsiadamy w autobus w strone kanionu, moge spokojnie spac, kiedy ktos wali mnie w glowe swoja torba czy swoim dzieckiem przyczepionym do plecow, kiedy ktos spiewa, kiedy ktos chrupie, krzyczy, ze kukurydza z serem i kupujcie, amigos. Cudownie.

Przyjezdzamy na miejsce zaraz po wschodzie slonca, szczesliwe wyskakujac na ziemie bez kontrolerow... Kontrolerzy wyskakuja z naszego autobusu zaraz za nami. A-cha. Wiec trzeba sie bylo sluchac dobrych rad oszustow i lezc te kilka godzin na przelaj. Wstep do kanionu jest bardzo tani dla Peruwianczykow - przeceniony dla krajow Mercosuru - i niesprawiedliwie drogi dla ´´innych´´. J. probuje przekonac kontrolera, ze nie mamy pieniedzy, okradli nas po drodze, tak w ogole to jestesmy z Limy, a ja - ja jestem niemowa. Migam co potrafie, reszte zmyslam, J. marudzi ile moze - wreszcie wchodzimy za cene studenta krajowego. Na jednym bilecie.

Czekamy na kondory, ale kondory najwidoczniej za nami nie przepadaja. Niewazne. Piekny jest kanion, wspaniale gory i taka dziura, taka potezna dziura, ze rzeka w dole wydaje sie w ogole nie plynac, senna niteczka. Najwieksze kolibry swiata, wiskacze i okragla tecza. Cos pieknego.

Kiedy czekamy na samochod, ktory zabierze nas znow do Arequipy, poranny kontroler przynosi nam kubki goracej kawy. Ok, wiec kim jestescie naprawde? Skad jestescie naprawde? Spokojnie, rozumiem, ze nie macie pieniedzy. Siada z nami, gadamy pieknie przez jakis czas; tak, zna E., przyjazni sie z jego dziadkiem, jesli potrzebujemy pomocy w tych okolicach to to jest jego adres, jesli znamy turystow z pieniedzmi i otwarta glowa, on organizuje wypady w kanion, noclegi - jesli chcemy wyswiadczyc mu przysluge i powiedziec o nim ludziom. *

Wracamy do miasta, ale w mieszkaniu nie ma nikogo. Wykonczone i chore chowamy sie przed deszczem w piekarni naprzeciwko domu wygladajac swiatla w oknie czy czlowieka przy drzwiach. Wszyscy wracaja, wiec wracamy do pisco i cytryny. Swiecace okienko komputera przynosi niespodziewane wiadomosci z Polski i Argentyny, zmiany planow dla nas obu. Dla J. wszystko jest juz jasne i wspaniale zorganizowane. Dla mnie to cudowne zamieszanie i calkowity brak pomyslu, jak oplacic rodzinne obowiazki.

Tymczasem: sloneczne dni w Arequipie. D. zawozi nas za miasto, karmi za historie. Zawsze chcial podrozowac, jezdzi troche, ale nigdy nie spotkal autostopowiczow. Jak to dziala? Gdzie spicie, ile pieniedzy potrzebujecie? Jestesmy calkowicie inni i niesamowite jest widziec, jak otwiera sie przed nim calkiem nowy swiat. Nieznana perspektywa. Przez spedzone razem godziny decyduje sie zmienic swoj plan podrozy po Europie: juz nie 20 miast w 40 dni, raczej spokojna jazda, zeby poznac kilka krajow. Cos pieknego.

 W oficjalny koniec swiata budzimy sie pod aktywnym wulkanem. Zyjemy? Zyjemy. Wiec ok. D. zawozi nas jeszcze przed praca na poranny spacer, potem zostawia na wylotowce - z niedowierzaniem patrzy, jak zgarnia nas jeden z pierwszych samochodow. Spokojnie i pieknie jedziemy nad Pacyfik.


* Przysluga:
noclegi, wynajem koni, rowerow, camping, trekking Hualcahualca, wynajem sprzetu wysokogorskiego, trekking AmpatoPorteo, wycieczki miejskie, turystyka kulturowa, trekking Kanion Colca
Hospedaje El Refugio del Geyser
Sacarias Oxa Mamani, Erick Oxa Cardenas
Calle Melgar s/n a espaldas del Municipio de Pinchollo
Cel. 959007441-958870316
e-mail aeth_emoc@hotmail.com

2012/12/31

Droga smierci, albo autostopem przez Andy.

Do Limy przyjechalysmy przez Panamericana, dlugie, piekne godziny: ocean i pustynia. Ale ile mozna. Na mapie jest jeszcze inna droga na wschod kraju, wiec wesolo ignorujac ostrzezenia jedziemy w strone Huancayo.

Kurwa.

To znaczy: bardzo pieknie. Glebokie Peru, tyle folkloru ile sobie zazyczysz; droga nad kanionem rwacej rzeki, z drugiej strony obsypujaca sie skala. Asfalt konczy sie po 30km, wiec dalej suniemy trzymetrowa blotnista drozka nad przepascia. Na drozce bawia sie dzieci, tarzaja swinie - i jest ruch. I jest wyprzedzanie. I szybka jazda i setki krzyzy za zmarlych na trasie i co tylko zechcesz.

Pierwsze 240km to 24 godziny. Duzo malych rzek przejechalismy. Jedna duza, niosaca glazy z wyzszej partii gor. TIRa nie tak latwo zmyc z drogi.

W Ayacucho jest juz asfalt, wiec zadowolone przesiadamy sie do kolejnej ciezarowki. Asfalt? Nie, nie, konczy sie zaraz za miastem (prawda). Ciezarowka zostawia nas w wiosce posrodku niczego: J. tlumaczy policjantowi jak najlepiej podrozowac po Wenezuelii, ja ganiam kury, mijaja nas moze ze trzy samochody - dwa z nich jada na budowe 3km dalej, trzeci to platny busik. Czekamy.

Razem z nami czeka jeden z budowniczych. Ostatecznie: on placi za swoj przejazd, nas kolejny busik zgarnia za darmo. Kierowca busika wyglada jak latino wersja mojego szwagra plus litr wodki - moze dlatego. Karma karma. Pedzac nad urwiskiem jedziemy po kawalku, po kawalku. Przed siebie. Ktos podrzuca nam chleb, ktos pyta co wlasciwie robimy i ze niby jak to dziala: stoisz przy drodze i ktos cie zgarnia! Na pewno nie dziala! Chwile pozniej znow lecimy do przodu.

Trzy dni w drodze. Trzeciego wieczoru kolektywna taksowka podrzuca nas na wylotowke - ale nasza prosba jest dziwna, zaczyna wypytywac, co bedziemy tam robic... Na stopa? Bez pieniedzy? I co niby jemy? Od trzech dni stary chleb i darowane gotowane ziemniaki? I gdzie bedziemy spac? Nie, nie, tutaj jest niebezpiecznie, poza tym tak nie mozna jesc - funduje nam gorace mleko z kukurydza (potem darmowe dolewki za historyjki z drogi od wlascicielki stoiska), jedziemy do jego domu. Jeden pokoj z gliny i slomy, na zewnatrz dziura w ziemi i prysznic z deszczowki. W pokoju jedna wtyczka, telewizor i hollywodzka szmira. Cudowna goscinnosc.

Rano zostawia nas na drodze. Darmowy bus do kolejnej wioski. Darmowe taxi do centrum niczego kilka kilometrow dalej (taksowkach jedzie na swoje pole). Nie ma samochodow, wiec wyciagamy sznurki, pleciemy bransoletki. Zatrzymuje sie mala ciezarowka z otwarta buda, na budzie zasmarkane dzieciaki, mlodziutkie dziewczyny ze swoimi dzieciakami, senna owca i piosenki w Quechua. Lodowaty wiatr trzepie po twarzach, chronimy sie przed deszczem pod plastikowa plachta, zaplatamy nasze krzywe bransoletki na rekach dzieciakow. Duzo szczescia. Piekna jazda.

Oni skrecaja na swoje pole, my na pustej drodze czekamy na kolejne auto zujac stare ziemniaki. Ktos nam pomaga, 8 osob w aucie, swiateczne ciasto w prezencie. Potem autobus prosto do Cuzco - nie mamy pieniedzy, zabierzesz nas? Za polowe nie, nie mamy nic. Ok? Cudownie.

Kamienie leca na droge, radio ostrzega przed przejazdem przez Andy. Lawiny i osuwiska, 3 martwych w tym tygodniu. W 4 dni przejezdzamy to, co googlowe mapy oceniaja na 15 godzin. Najgorsza albo najlepsza decyzja naszej trasy.

Cudownie i jasno lecimy przed siebie.