Etiquetas

2011/07/31

Jak nie planować podróży:

Chyba nie powinno się odwiedzać chwilowo Kosowa.

To na poczatek. I jeszcze: spotkani ludzie, ktorzy niezaleznie od siebie opowiadaja o tym, jaki ten kraj brzydki, pusty i niebezpieczny; ze Kosowarzy sa agresywni i pyszni, ze wszystko jest brudne i smutne, ze w ogole nie ma mowy.

Wiec oczywiscie - jade, bo tak nie mozna, bo trzeba sprobowac samemu.


Wystarczylo przekroczyc granice. Kilka metrow od Albanii - i juz inny swiat, blisko, a przeciez calkowicie inaczej. Sredni czas oczekiwania na samochod: 30 sekund. Z kierowcami - i ze spotkanymi przypadkowo na ulicach, w kawiarniach ludzmi tez - bez problemu mozna dogadac sie po angielsku, niemiecku, hiszpansku... i dalej ja sie gubie, bo oni znaja wiecej jezykow. Cala otwartosc, przyjaznosc, ciekawosc i cieplo, jakie mozna  sobie wyobrazic, czy nawet - jakich nie mozna bylo wyobrazic sobie wczesniej.

Czolgow nie ma, nie. Ograniczenia predkosci dla czolgow sa. Jezeli na konkretnym przejsciu granicznym sa problemy, to wiadomo, ze najzwyczajniej w swiecie nie ma po co sie tam pchac. Patrole wojskowe przy zabytkach - sa, oczywiscie, ale czy to jest cos strasznego? Saszka musial zostawiac swoj paszport (Kazachstan) na czas wizyty, ja moglam po prostu pokazac polski dowod. Policji duzo i wszedzie, ale glownie w roli ograniczenia predkosci: jest lato, wiec tlumy Kosowarow wracaja na wakacje czy sluby, korki sa absolutnie wszedzie, ruch ogromny, a ludzie jezdza jak wariaci. Bez zbyt wielu wypadkow, mimo wszystko - jak zawsze w miejscach, gdzie nieprzestrzeganie zasad jest tak oczywiste, ze trzeba po prostu duzo bardziej uwazac. Jak z minami - nie wiem, ale tablic ostrzegawczych nie widzialam.

Jesli potrzeba natury: prosze bardzo, nie ma morza, jezior, ani rzeki w calosci, ale gory sa piekne, Kanion Rugovy przy granicy z Czarnogora i monastyry, patriarchat w jego okolicy. Mniejsze miasta - mocno tureckie jak Gjakove, serbsko-cyganskie Rahoveci, przepiekne Prizren z jego festiwalami, kawiarenkami i shisha-barami. Jesli potrzeba czegos bardziej zachodniego - szara, ale przyjazna Pristina jest pelna obcokrajowcow (wolontariusze, ONG, ...), mozliwosci i zapewnia chyba wszystko to, co wieksze zachodnie miasta - ale w wersji latwiejszej, mniej tlocznej, gdzie bardzo latwo byc czescia czegos wartosciowego i poznac kazdego zwiazanego z danym tematem.

Nie wiem, nie mam pojecia, jakie Kosowo odwiedzili ci spotkani po drodze - ja bylam w calkiem innym kraju. Pieknym, pachnacym, serdecznym - fakt, ze zasmieconym i w calkowitym balaganie, ale hej - czego wlasciwie szukalam?

2011/07/22

Vamos, czyli problemy z obca klawiatura.

Kocham inno-niz-polsko-jezyczne klawiatury, no. Naprawde kocham calym sercem. I te wszystkie ciekawe znaczki, ktore pojawiaja sie zamiast wykrzyknikow czy nawiasow. Ach'

Wiec tak:
upaly zeszly. Polska piekna i pastelowa rosnie sobie przez mgle za oknem. Autobus pachnie brzoskwiniami (z biegiem godzin miejsce owocow zajmuje kielbasa, potem ten specyficzny zapach wielu ludzi w transporcie publicznym).

- No i czemus wzial piwo/ Mial nie pic'
- To to jest piwo, co pije/ Patrz, jak oszukali'

Kocham Slask.

W Katowicach autobus 807 do GoŁonoga (do:GoŁonog).

Mandela pisze: In African culture, the sons and daugthers of one's aunts and uncles are considered brotheres and sisters, not cousins. We do not make the same distincions among relations practised by whites. We have no half-brothers or half-sisters. My mother's sister is my mother: my uncle's son is my brother: my brother's child is my son, my daughter.
 Pasuje mi taka forma/definicja rodziny, o tak: jeszcze - z zaznaczeniem, ze rodzina wlasciwa to czesto niekoniecznie to proste pokrewienstwo krwi: jesli to sie laczy, to swietnie, ale przeciez - najblizsza rodzina sa przyjaciele. Tego sie trzymac bede. Ile to jeszcze daje czlowiekowi poczucia bezpieczenstwa, kiedy przez siec polaczen juz niemal absolutnie wszedzie jest sie w domu - i to rodzinnym'


Wiec znow: Nowy Targ, Handzia, czyli uosobienie polskiej (czy raczej: podhalanskiej, bo o polska mozna sie klocic) goscinnosci. Nocne laziki. W salonie instalacja ze swietych obrazow na piec metrow wysokosci sciany: nawet korona cierniowa jest. Cos na ksztalt oltarza w salonie. Handzia tymczasowo pracuje w barze rodzicow, wiec poza kazda jedna osoba ok. 20rz pozdrawiaja nas wszyscy lokalni wielbiciele alkoholu. Roznica jest zreszta niewielka.

Rano cztery samochody i jestem na granicy. Kocham Podhale. Dalej: piec godzin przez Slowacje (znajomosc wegierskiego na poziomie: szia, autopaya, tej pomaga, bo kazdego jednego Wegra rozbraja i podwozi mnie dalej, niz by mu to bylo po drodze, zawsze), po drodze tradycyjny stereotypowy turecki kierowca ciezarowki i po chwili laduje w Veroce. Kocham Wegry.

Powietrze rowna sie woda. Cos pieknego. Wspinam sie przez wioske nad rzeka do domu Zsuzsy - i jestem u siebie. Jej jeszcze nie ma, za to wszedzie sa karteczki w dwoch jezykach: to jest sypialnia Anki, to jest lazienka Anki, to jest lodowka - hutoszekeny', to jest wybor wegierskich czekolad, do zobaczenia.
No i: kot (czarny): nieobronna Daisy o lbie wiekszym, niz moj: fortepian: bluszcz pnacy sie po scianach salono-kuchni, tropikalne rosliny wystrzeliwuja z kazdego mozliwego miejsca: kanap, foteli, krzesel, siedzisk i zwyczajnie przestrzeni tyle, ze dla kazdego rodzaju literatury mozna przeznaczyc osobne miejsce: ksiazek jest to zreszta tyle, ile miejsca do ich czytania - i w trzech z kilku moich ulubionych jezykow. Que bien. Weneckie okna na ogromny, piekny ogrod pelen owocow, czyli miejsce, w ktorym czlowiek po raz kolejny wierzy, ze jego przeznaczeniem jest bycie wedrownym tlumaczem z otwartym na gosci domem poza swiatem, do ktorego czasem sie jednak wraca: i ze ten kontener na przetrzymywanie zgromadzonych gratow to jednak nie jest najlepsza z mozliwosci.

Ale to jest przeciez jedna z dziesieciu miliardow mozliwosci (powiedzialam ostatnio: z tysiaca, co strasznie oburzylo Handzie - jak to: z tysiaca/' Z miliona, miliarda' Da sie/ Da sie'), i to jest w tym miejscu najpiekniejsze.

Wiec dobrze. Pijemy, biegamy, gadamy w pieknej mieszance jezykow. Daisy przez sen merda ogonem, i gdybym tylko mogla - merdalabym z nia.

2011/07/18

gotowane pestki pomidora.

Upał cudowny nad zimnym Bobrem. Prąd tak silny, że nawet, kiedy płynę w górę rzeki, spływam razem z nią. Nie ma się co upierać: siadam pół w palącym słońcu, pół w płynnym lodzie. Płaskie kamyki skaczą po wodzie.

Skakuny i polne koniki grzeją się na białych kartkach - chwilkę; ja nad nimi - długo. Wychłodzony, wygrzany brzuch domaga się - proszę  bardzo: perłowe pomidory, gotowane pestki, miód z zaprzyjaźnionej pasieki.

W miejskiej bibliotece godzinne pełzanie między regałami; nie robią tutaj czystek jak w większych miastach, książek jest i tak za mało; więc można wygrzebać cudeńka. I zawsze ta frajda - jestem pierwszym od dwudziestu, czterdziestu lat czytelnikiem!

Słońce schodzi w dół, więc ja wspinam się na górę: na Tarczynie kilka domów na krzyż, ukochana sołtysowa i jej ukochane podwórko. Nieobronne psy tulą głowy do gościa, umorusany Tomasz uczy się mówić; gramy w piłkę: Tomasz, psy i ja. Boso po oborze. Salut, krówki, kocham was bardzo!

Ciepłe krową mleko, pachnie krową, smakuje krową. Ja krową pachnę; czy smakuję jak mleko? Sezon na bezbucie. Czarne jagody. Złote życie.


Tak jest, tak może być. W zapomnianym, zaniedbanym miasteczku, które ma do zaoferowania tyle, że zmarszczki się robią ze szczęścia. Wiele tutaj brakuje - racja, nie ma co zaprzeczać; ale na pewno nie brakuje między przedwojennymi domkami nowoczesnego osiedla, betonu na łąkach - nie brakuje. O co można się kłócić jednak z władzami mniej lub bardziej lokalnymi, bo co z tego, że obszary chronione, że stok i tak już zerodowanej góry, że przyrost naturalny ujemny, zresztą masa pięknych domów niszczeje zostawiona sama sobie - piękny, zielony kawał Wlenia chce się zamurować pod osiedle; niezgodnie zresztą z prawem, bo plan zagospodarowania łamie wszystkie możliwe przepisy o ochronie przyrody i zabytków.
Poczytać można tu i tu, sprawa niestety jest ciągle bardzo aktualna. Wszelkie wsparcie mile widziane.

2011/07/16

wszyscy jesteśmy wariatami,

ale niektórzy sprawdzają się w tej roli lepiej.

Czyli historia nie moja, ale ciesząca mnie od wczoraj nieprzerwanie - Marta i Oscar, pacjenci zakładu psychiatrycznego w La Plata (tam zresztą się poznali), po jedenastu latach związku i siedmiu walki z urzędami - wzięli ślub, pełnoprawny i z pełną pompą. Piękna sprawa, bo łatwo nie jest. Z tego, co wiem - w Polsce niemożliwe, można ukrywać papierki przed Urzędem Cywilnym i liczyć na to, że nikt ślubu później nie unieważni ani nie zabierze dzieci, ale czy o to chodzi?

Tymczasem - Felicidades!


Una historia de amor que da cuenta que, aún desde la mayor de las adversidades, es posible construir un proyecto de vida. 
Artykuł po hiszpańsku tutaj , w razie zainteresowania służę tłumaczeniem.
 
 
 
La Colifata - swoją drogą. Radio pacjentów (tym razem Buenos Aires) i sporo ciekawej pracy, jak chociażby świetne płyty.

2011/07/13

cudze listy, czyli czytanie siebie.

Walka ze śmiercią nie polega na tym, żeby nie umrzeć tak, jak się to wielu wydaje. Umrzeć jest bardzo łatwo. I żyć dalej tym umarłym życiem też nie jest tak trudno, jak się niektórym wydaje. To jest być może sprawa zwanego temperamentu.
Walka ze śmiercią polega na tym, żeby umrzeć i zmartwych-powstać. Żeby umierać i za każdym razem zmartwychwstawać. Walka ze śmiercią polega na tym, żeby straciwszy wszystko - wszystko wszystko - zaczynać od nowa, od zera, a nawet jeszcze trochę przed zerem, powiedziałbym tym, którzy wiedzą o czym mówię.

I to jest oczywiście Sted. Z zeszytu, z Łodzi, z '72.

Doskonale w moment otworzyłam cudze notatki, jak wiele razy w moment otwiera się książki, listy, blogi - czyjeś, do kogo innego. A przecież swoje, dla siebie.

I za każdym razem rewelacja, odkrycie - jacy to jesteśmy przepięknie powtarzalni! Jak się znaleźć można, przeczytać czyjś list jak swój. Nawet we własnym języku często, we własnej powtarzalnej gramatyce. Ktoś wiek wcześniej napisał kartkę z naszego dziennika, i chwała mu za to. Bardziej się człowiek czuje zdrowy, kiedy wie, że innych szurnęło identycznie.



A właśnie mnie szura. Głupstwa jakieś łeb własny robi. Więc skoro tak, trzeba go zabrać na wycieczkę. A skoro na wycieczkę, to jest wymówka na słówka.
Jakby się miały przydać materiały do serbskiego: http://chomikuj.pl/roaddonkey  Tam jeszcze na samym dole wkleiłam ten link, bo też i czasem może coś do podzielenia się znajdzie. I dla mnie wygodniej, skoro własnego dysku nie mam.
Przy okazji też tam: artykuł Mary Conran They really love me!: Intimacy in Volunteer Tourism. Voluntourism, o którym ja wiem tyle, ile słyszałam przy okazji, więc sama się mądrzyć nie próbuję.

Na dobry początek: kierunek Reda. W Redzie najlepiej na świecie planuje się podróże.

2011/07/07

o deszczu, domach i podróży w miejscu.

Każda chmura ma swoje imię. Czasem ktoś patrząc w niebo to imię odgadnie, wypowie na głos, i wtedy taka chmura opada na ziemię. Jako jezioro, jako deszcz. Przynajmniej na Litwie, przynajmniej według Ivaškevičiusa.

Naciągam kaptur jak najbardziej przemakalnej bluzy, wciskam ręce w kieszenie, wybiegam w deszcz. Czy raczej: w urwanie chmury, w chmurę właśnie. Cholernie domyślni są ostatnio Dolnoślązacy, albo może -tajemny najazd Litwinów? Nie wiem. Wiem tyle, że leje, leje przecudnie, a w tej ulewie zielony groszek (jestem głodna) i biblioteka za rzeką (skończyłam właśnie ostatnią książkę).

Więc proszę: obrabowuję grządkę, przeskakując przez ślimaki pędzę do miasteczka, wciskam książkę pod bluzkę gdzieś w okolicy mokrego groszku, i znów pozdrawiając wszystkie winniczki wracam nawet szybciej - papier mimo wszystko przemaka. Zwycięstwo, dom, zasapany uśmiech półtopielicy.


Wszystko: niby nic nowego. Ile razy lało. Ale to wszystko jest świeże, krew szybko krąży, głowa całkiem inna, całkiem taka sama. Wszystko jest nowe, jeśli jest przeżyte.
Nie jestem w podróży, ale właśnie tak się czuję: bez żadnych tam górnolotnych metafor, fizyczna aż radość z ruchu i mocniejsze odbieranie. I przede wszystkim: przekonanie, że niezależnie od tego, co się dzieje, jakkolwiek źle by nie było - wszystko się uda.

A właśnie przed chwilą było źle, zwyczajnie, z własną głową. W trasę właśnie wtedy ruszyć trzeba, koniecznie, pilnie. Nie zawsze i niekoniecznie fizycznie. Własne ukochane, ale jednak uzależnienie od bycia w drodze niech zostanie ze mną, tego reklamować nie wolno.

Viva el viaje interno!, podróż wewnętrzna tania i piękna, najważniejsza. Ciągłe wracanie do siebie.

2011/07/04

na początek.

A więc mam bloga. Malutką gazetę pisaną przeze mnie o mnie samej. Tylko po co?
Ciągle nie mogę się nadziwić, jak ciężko jest mi spotkać ludzi o moim podejściu do życia - więc może będę w stanie opowiedzieć coś wartego uwagi? Zobaczymy.

Pomysł założenia bloga kręcił się po mojej głowie od dłuższego czasu, a skoro nie potrafiłam odpowiedzieć na pozornie proste pytanie Po co tworzyć kolejnego bloga o czyjejś własnej bieganinie? - stwierdziłam, że lepiej nie marnować już więcej czasu zastanawiając się, czy pisać - ale po prostu zacząć pisać. Jak wyjdzie chłam, to się wyrzuci.

No to jestem, cześć, dzień dobry, postaram się opowiedzieć wszystko.

to start.

Wow, so I have a blog. A tiny newspaper written by me about myself. What for?
It still surprises me how difficult it is to find people who share my view on this life and spend it in a similar manner. So let's see if I have something worthy to tell and show you.

As it was taking too much of my time to answer the Why create yet another blog on someones very personal views, paths or interests? question, and the idea of giving myself some blog-space did not escape - why waste any more time? Even if this writing proves to be pointless in the end, it will still be worth more than just thinking about writing.


So here I am, buenos dias, viaja conmigo y te digo todo!