We're in a scooby-doo van, going to Canos de Meca, you're gonna love it, we'll grab you from Tarife!
Ok. Jechałyśmy z Gibraltaru w czwórkę, podzielone na dwa samochody, i tak miałyśmy się tam spotkać - tyle osób nas tam odsyłało, bo pięknie, najpiękniej, i Afryki można już prawie dotknąć! To jedziemy, a skoro ktoś chce nas stamtąd zabrać w jeszcze lepsze miejsce - jedziemy tym bardziej.
Na miejscu - wiatr, straszny wiatr, coś dziwnego na początku i nie do wytrzymania już po chwili. Pięknie, fakt. Ale tak okropnie, okropnie dmucha. Najwięcej jest ponoć w Tarife samobójstw. Nic specjalnie dziwnego.
Na miejscu - Maja i Dunja i ich kierowca. Scooby-Doo van. Przepiękny. Kierowca: Kenny, zgarnął dziewczyny na granicy z Gibraltarem; po chwili okazało się, że naszego półwyspiańskiego hosta zna od dzieciństwa, więc z chęcią, z chęcią zabierze nas w jakieś ciekawsze miejsce. W ogóle zawiezie nas wszędzie, gdzie tylko chcemy. Zresztą, nawet i bez tej znajomości zabrałby nas wszędzie. Kochany człowiek. Excellent, excellent, cheers!
W Tarife co raz wpadamy na jego znajomych. Surfuje, oni tu wszyscy surfują, więc wszyscy się znają. Pali, oni tu wszyscy palą, więc jak mają się nie znać? Cheers, cheers, odkrusz sobie trochę, my jedziemy dalej.
Miałyśmy wybrać miejsce, parę miejsc nam pokazał... Wszystko piękne. Najpiękniejsza sama trasa: ten cudowny samochód, kaktusy przy drodze, floydzi, haszysz i nasza droga na zachód, w stronę zachodzącego słońca. Nasza rozanielona piątka. Wish you were here.
Więc miejsce... z którejś plaży wskoczyliśmy do zimnej wody, wysuszeni resztką słońca i nadmiarem wiatru podjechaliśmy ostatecznie do Canos. Kenny jechał dalej, na ekskluzywną imprezę, na którą się nie nadawałyśmy, więc przebrałyśmy się tylko prędko (chorwackie "prędko"), zostawiłyśmy graty w aucie - gdzieś przepijemy czy prześpimy noc, zobaczymy się rano. Cheers!
Jeden jedyny problem, że pieniędzy mało, w Canos zimno, a śpiworów brak. Pub, jakiś pub... Bardzo wspaniały, z tłumem w środku i wielkim, spokojnym ogrodem pełnym hamaków i materacy. Ktoś pije, ktoś zasypia. Sprawiedliwy podział.
Ale pub kiedyś się zamyka, policja przepędza kiedyś palących (wracają po chwili), trzeba kiedyś położyć się w spokojnym miejscu. W jakimś miejscu, w którym nie rozdepcze nas przypadkowe pijane stadko, gdzie nie będzie nam chuchać na karki ta marudna straż.
Więc zimna, wilgotna noc na plaży. Ktoś opowiada dziewczynom o miejscu, w które możemy się przenieść, jeśli zostajemy tu na dłużej. Jego pies biega dookoła nas. Podniosłam głowę, on mnie pogłaskał, śpij dalej, spokojnie. Dla mnie ta noc polegała na przekręcaniu się w ten sposób, żeby jak najmniejszą powierzchnią dotykać wilgotnego piasku; one głównie zachwycały się Andreą.
Podszedł raz, bo widział, że nie mamy gdzie spać. Kiepski pomysł z tą plażą - jest lasek, trochę za miastem, tam można się rozbić, można spać po prostu na ziemi jeśli wiesz, jak omijać toalety. Nie wieje, jest sporo ludzi i sporo psów. Taki wielki dom bez dachu, większość jest przejazdem, sporo zostaje na dłużej.
On - on nie wie sam. Tak jeździ. Czasem w większych miastach puszcza bańki mydlane - ogromne mydlane bańki ze sznurka, można troszkę na tym zarobić, starcza na jedzenie dla niego i psa. Tak jeździ. Ze zwierzakiem trochę ciężej złapać stopa, ale da się, tu jest dobrze, ludzie są dobrzy dobry klimat, palemki i ciepłe morze. Bardzo jest dobrze.
Pies ma dredy za uszami i chustkę na szyi. Andrea - trochę wszystkiego na głowie, najspokojniejszy, ciepły uśmiech, jakąś pasiastą szmatkę zasłaniającą kawałek pięknego, zdrowego ciała. I bardzo piękne, zdrowe życie, i bardzo ciepłe serce - to on i to pies. Złote stworzenia.
Spotkaliśmy się potem w ciągu dnia przez przypadek kilka razy, trochę na chwilę i na zawsze trochę. O niczym, o wszystkim. Razem, każdy osobno, każdy do czegoś się uśmiecha. Z bezsennego powarkiwania płynnie przechodzimy w mruczenie. Obserwacje znad porannego soku: każdy tu ma dreda, choćby jednego, choćby malutkiego. Ładne to. Trochę śmieszne.
Więc parę razy trochę całkiem i trochę wcale się spotkaliśmy; i całkiem nie potrzeba prób opisu, bo jak wszystko, jak nic opisać? Wrócił do nas potem Kenny, excellent!; Kenny, którym tak strasznie cieszyły się dziewczyny, którym cieszyły się troszeczkę, minimalnie mniej po tej nocy. Jednak czegoś brakuje. Wolność a wolność. Cieszyły się może troszkę mniej dlatego, że ich wolność jest bliżej niego, że to nie pies w kudłach i chustce.
Znowu to morze kochane, wesoły van, piękna droga z Kennym i dalej do domu, w Maladze znowu Malaga, po Hiszpanii znowu inna jakaś migracja. Każdy po swojemu, osobno, razem, tak samo, zawsze inaczej. Bardzo wszystko przepięknie, nie zawsze.
Pytałam Maji o imię tego Włocha całkiem niedawno. ANDREA, it's Andrea, ej chica, I'll always remember that!
Páginas
Etiquetas
- Polonia (25)
- Espana (19)
- Brasil (17)
- Bolivia (7)
- Chile (7)
- Peru (7)
- Macedonia (5)
- Argentina (4)
- en ingles (4)
- Gibraltar (3)
- Kosovo (3)
- Magyar. (3)
- kot. (3)
- tłumaczenie. (3)
- Hellada (2)
- Hrvatska (2)
- Moldova (2)
- Montenegro (2)
- Norwegia (2)
- Paraguay (2)
- uk (2)
- ważne ważne (2)
- Bulgaria (1)
- Eesti (1)
- Italia (1)
- Latvija (1)
- Lietuva (1)
- Romania (1)
- Slovenija (1)
- Ukraina (1)
- Česká rep. (1)
Mostrando entradas con la etiqueta Gibraltar. Mostrar todas las entradas
Mostrando entradas con la etiqueta Gibraltar. Mostrar todas las entradas
2011/12/04
2011/10/03
Warkoczyk.
Siedzieliśmy na rozgrzanej ziemi przed Domem: ktoś plótł bransoletki, ktoś kroił warzywa (ziemsko, cudownie pachniało od warzyw), mężczyźni grali na bębnach i gitarach, czasem flet, czasem szczekanie Johny'ego. Kończyłam związywać warkocze cebuli - wykopywałam ją z grządek przez cały ranek, otrzepywałam z żywej ziemi, teraz na zimę będzie suszyć się w słońcu. W nagrodę wszystko jest nagrodą.
Za moimi plecami kołysała się Raphaela, nucąc, powoli wplatając mi we włosy kolorowe nitki. Włosy raczej długie i warkocz cienki, więc plotło się to, snuło przez wszystkie piosenki i wszystkie cebule, aż obudził mnie zapach palonych włosów, kiedy zapalniczka przejechała po ich końcu. Teraz będziesz podróżować ze mną, zapleciona w ten warkoczyk. Podskakiwać mi będziesz z boku głowy, czerwona, niebieska, złota.
Ciągnęli za ten warkoczyk wszyscy czule. W Domu, gdzie go znali od początku - i dalej, kiedy dołączały do niego inne, zmienne, jednodniowe - ciągnęli za ten kolorowy warkoczyk, wplatali sobie w palce, wiązali mi nim włosy nad karkiem. W Sofii Tim wyciągnął mi go z kudłów, kiedy czekałam pod jakimś hotelem stal-szkło, zanim pobiegliśmy po omacku przez wielki, ciemny park, trzymając się mocno za ręce, żeby w tej ciemności nie ruszyło nas żadne zło. Hey, you little hippie thing, I missed you so long - now enjoy your way!
W tę siestę samotną Wolf zobaczył właśnie warkocze. Bardzo ładne, chcesz się dołączyć? itd. I dalej wiadomo już, jak pięknie - migdały, grajkowie i mleko, przekazanie mnie w ręce Richarda i jego historie, kolejne połączenia; całowanie mnie w te kolorowe nitki, kiedy trochę na brzuchu targałam do mieszkania wielkiego arbuza i nie można mnie było dosięgnąć inaczej, niż z boku. Jego paskudny, pojedynczy dred, z którym jednak był piękny - bez którego wyglądałby jak każdy inny smutny pijak. Tyle może, że w coraz to innym kapeluszu (świetne ma Wolf kapelusze; szkoda, że zazwyczaj puste).
Magoty szarpiące za włosy, gryzące wszystko, co zaplecione. W bramie głaskane, zawsze pomagająca wspólnota poplątanych kłaków. Zwierzęca sierść Pablo; kołtuny Patricka uciekające spod chustki; twoja broda wisząca w dwóch kępach jak moje plątaniny na głowie. Cudowny, rozkołysany warkocz Dunji.
I w Polsce - co ty masz we włosach? Jakieś śmieci się wplątały. Krew ci leci? Coś czerwonego.
Nieprawidłowy ruch szczotką, wyciągnięta nitka, zepsuty warkoczyk. Jeden świst nożyczek.
Szukam nowych rąk, nowych kolorowych sznurków. Niech się powtarza cała niepowtarzalna reszta. Raphaela tymczasem jeździ ze mną obcięta, bezpiecznie schowana w plecaku.
Za moimi plecami kołysała się Raphaela, nucąc, powoli wplatając mi we włosy kolorowe nitki. Włosy raczej długie i warkocz cienki, więc plotło się to, snuło przez wszystkie piosenki i wszystkie cebule, aż obudził mnie zapach palonych włosów, kiedy zapalniczka przejechała po ich końcu. Teraz będziesz podróżować ze mną, zapleciona w ten warkoczyk. Podskakiwać mi będziesz z boku głowy, czerwona, niebieska, złota.
Ciągnęli za ten warkoczyk wszyscy czule. W Domu, gdzie go znali od początku - i dalej, kiedy dołączały do niego inne, zmienne, jednodniowe - ciągnęli za ten kolorowy warkoczyk, wplatali sobie w palce, wiązali mi nim włosy nad karkiem. W Sofii Tim wyciągnął mi go z kudłów, kiedy czekałam pod jakimś hotelem stal-szkło, zanim pobiegliśmy po omacku przez wielki, ciemny park, trzymając się mocno za ręce, żeby w tej ciemności nie ruszyło nas żadne zło. Hey, you little hippie thing, I missed you so long - now enjoy your way!
W tę siestę samotną Wolf zobaczył właśnie warkocze. Bardzo ładne, chcesz się dołączyć? itd. I dalej wiadomo już, jak pięknie - migdały, grajkowie i mleko, przekazanie mnie w ręce Richarda i jego historie, kolejne połączenia; całowanie mnie w te kolorowe nitki, kiedy trochę na brzuchu targałam do mieszkania wielkiego arbuza i nie można mnie było dosięgnąć inaczej, niż z boku. Jego paskudny, pojedynczy dred, z którym jednak był piękny - bez którego wyglądałby jak każdy inny smutny pijak. Tyle może, że w coraz to innym kapeluszu (świetne ma Wolf kapelusze; szkoda, że zazwyczaj puste).
Magoty szarpiące za włosy, gryzące wszystko, co zaplecione. W bramie głaskane, zawsze pomagająca wspólnota poplątanych kłaków. Zwierzęca sierść Pablo; kołtuny Patricka uciekające spod chustki; twoja broda wisząca w dwóch kępach jak moje plątaniny na głowie. Cudowny, rozkołysany warkocz Dunji.
I w Polsce - co ty masz we włosach? Jakieś śmieci się wplątały. Krew ci leci? Coś czerwonego.
Nieprawidłowy ruch szczotką, wyciągnięta nitka, zepsuty warkoczyk. Jeden świst nożyczek.
Szukam nowych rąk, nowych kolorowych sznurków. Niech się powtarza cała niepowtarzalna reszta. Raphaela tymczasem jeździ ze mną obcięta, bezpiecznie schowana w plecaku.
2011/08/25
Malpa na glowie.
Na Gibraltar dojezdzam pierwszym w zyciu kadilakiem (czy mozna to tak spolszczyc?), z mala zapowiedzia tutejszego wiatru rozdmuchujaca mi wlosy. Spiewamy mijanym palmom z akcentem londynskim czy polskim - co to wlasciwie za roznica?
Wystarczy przejsc granice, zeby nie moc sie odnalezc.
Oto nagle jestes na lotnisku, leziesz przez pas startowy zajmujacy cala przestrzen od wody do wody, od Hiszpanii do Wielkiej Brytanii. I wszystko mowi w jezyku calkowicie niezgodnym z miejscem na ziemi, czasem z domieszka zlego hiszpanskiego, przedziwny Spanglish. Czerwone budki telefoniczne, budki fish & chips ze sprzedawcami o rozowych twarzach, wyprostowani policjanci przechadzajacy sie pod palmami - cos jest nie w porzadku, przeskok jest za duzy, bez zadnej zapowiedzi, strefy przejsciowej.
Do tego wieje tak, ze spodziewam sie masowych pogrzebow wisielcow; mozna oszalec od tego wiatru: wszedzie, zawsze, mocno. Noc spedzona na tarasie przy muzyce rozbijajacych sie okiennic i wedrownych butelek obijajacych sie o cos na ulicy. Niedaleko, w Tarifie, wieje jeszcze bardziej - wskaznik samobojstw jest tam ponoc najwyzszy w Europie. Nie ma sie czemu dziwic.
Uciec ciezko, pieniedzy chce kazdy, za wszystko (tylko ekstatyczni wyznawcy Jezuska czasem calkiem darmowo krzycza, ze mnie kocha; dzieki, swietnie!). Funt gibraltarski o wartosci brytyjskiego, niby ten sam, ale poza tym miastem malenkim nieuzyteczny. I ceny calkowitego braku konkurencji i calkowitego importu; nikt przeciez nie musi sie klocic o klienta w miescie-panstwie. Gdybym mogla zyc na fajkach i whisky, wyszloby bardzo tanio - zeby zaplacic za chelb i pomidory wyrzymam sakiewke.
Za darmo - za darmo mozna sie schowac w domu Nicky'ego. Wiec chowamy sie: ja, grupa jego przyjaciol pojawiajaca sie i znikajaca o roznych porach dnia i nocy, i osemka couchsurferow. N. jest spalony od rana do rana, wiec wiekszosci z nas nawet nie pamieta. Ktorejs nocy przychodzi na taras nas policzyc, przywitac sie i zapytac, kiedy, skad przyjechalismy. Zewszad, bracie, dwa dni temu, spedzamy z toba wiekszosc czasu - pamietasz? Ach, tak. Byc moze. Racja.
Wychodze na spacer i na glowe wskakuje mi malpa. Jedna, druga, dziesiata. Malpia reka grzebie mi w torbie, malpi ciezar sciaga mi chuste z wlosow, malpie zeby nie zaluja mnie, kiedy na moich ramionach odbywa sie malpia bojka.
Zgarniam fasowolego burgera z 'indyjskiego' take-away - i siebie biore away. Wystarczy przejsc przez granice, zeby znowu byc w domu.
Wystarczy przejsc granice, zeby nie moc sie odnalezc.
Oto nagle jestes na lotnisku, leziesz przez pas startowy zajmujacy cala przestrzen od wody do wody, od Hiszpanii do Wielkiej Brytanii. I wszystko mowi w jezyku calkowicie niezgodnym z miejscem na ziemi, czasem z domieszka zlego hiszpanskiego, przedziwny Spanglish. Czerwone budki telefoniczne, budki fish & chips ze sprzedawcami o rozowych twarzach, wyprostowani policjanci przechadzajacy sie pod palmami - cos jest nie w porzadku, przeskok jest za duzy, bez zadnej zapowiedzi, strefy przejsciowej.
Do tego wieje tak, ze spodziewam sie masowych pogrzebow wisielcow; mozna oszalec od tego wiatru: wszedzie, zawsze, mocno. Noc spedzona na tarasie przy muzyce rozbijajacych sie okiennic i wedrownych butelek obijajacych sie o cos na ulicy. Niedaleko, w Tarifie, wieje jeszcze bardziej - wskaznik samobojstw jest tam ponoc najwyzszy w Europie. Nie ma sie czemu dziwic.
Uciec ciezko, pieniedzy chce kazdy, za wszystko (tylko ekstatyczni wyznawcy Jezuska czasem calkiem darmowo krzycza, ze mnie kocha; dzieki, swietnie!). Funt gibraltarski o wartosci brytyjskiego, niby ten sam, ale poza tym miastem malenkim nieuzyteczny. I ceny calkowitego braku konkurencji i calkowitego importu; nikt przeciez nie musi sie klocic o klienta w miescie-panstwie. Gdybym mogla zyc na fajkach i whisky, wyszloby bardzo tanio - zeby zaplacic za chelb i pomidory wyrzymam sakiewke.
Za darmo - za darmo mozna sie schowac w domu Nicky'ego. Wiec chowamy sie: ja, grupa jego przyjaciol pojawiajaca sie i znikajaca o roznych porach dnia i nocy, i osemka couchsurferow. N. jest spalony od rana do rana, wiec wiekszosci z nas nawet nie pamieta. Ktorejs nocy przychodzi na taras nas policzyc, przywitac sie i zapytac, kiedy, skad przyjechalismy. Zewszad, bracie, dwa dni temu, spedzamy z toba wiekszosc czasu - pamietasz? Ach, tak. Byc moze. Racja.
Wychodze na spacer i na glowe wskakuje mi malpa. Jedna, druga, dziesiata. Malpia reka grzebie mi w torbie, malpi ciezar sciaga mi chuste z wlosow, malpie zeby nie zaluja mnie, kiedy na moich ramionach odbywa sie malpia bojka.
Zgarniam fasowolego burgera z 'indyjskiego' take-away - i siebie biore away. Wystarczy przejsc przez granice, zeby znowu byc w domu.
Suscribirse a:
Entradas (Atom)