Czasem - często - mam wątpliwości. Ogromne, rozsypujące wszystko wątpliwości.
Mam wątpliwości bo czasem - często - za dużo myślę.
Babi łeb, na pełnych obrotach bez wytchnienia.
Ale wystarczy: głęboki oddech:
jest tak:
Początek kwietnia. Słońce. Ptaszkowie braciszkowie śpiewają - ja w tym słońcu i w tym braciszków śpiewie leżę, bujam się, w hamaku. W hamaku na własnych krzywych plecach targanym z targu, z Paragwaju. Gdzie (w Paragwaju, z targu) pomagał mi go targać niejaki D., który dzień wcześniej znalazł mnie osuwającą się z parkowej ławki w gorączce i tak już na czas mojej obecności w okolicach Asunción zaadoptował.
Teraz hamak wisi w Bieszczadach. Na górce, na balkonie z widokiem na Połoniny błękitne, chociaż jak najbardziej z tego świata; na balkonie schroniska, które schroniskiem wcale nie jest, gdzie ja między wieloma się chronię w zielonym i między - ufam - niewieloma w pewnych łapskach. I między psimi uszami i szeleszczącymi kartkami i krążącymi banieczkami także. Więc tam właśnie wisi hamak.
Tuż za hamakiem grzeje się na słońcu właściciel łap i paru przyjaciół. Przyjaciele krążą, przyłażą, wyłażą, ja też mam wyleźć, ale - jak zawsze - cienko to idzie, więc ślę wiadomość do swojej kolejnej bezpłatnej pracy czekajcie proszę, bo lecę z Bieszczadów i no, wiadomo, nie będę na czas; wreszcie któregoś popołudnia odrywam się od hamaka, kominka, psich uszu i sowich (i swoich) pohukiwań, zbiegamy po cudownie nie-ośnieżonym, nie-błotnistym szlaku, kaczeńce w rowach są wielkości moich oczu, łapy łapią stopa gdzieś w strony, gdzie picie wódki ma wyłącznie dobre skutki, ja łapię coś na północ, kilkanaście godzin i kilka przesiadek, nieplanowany nadranek w Siedlcach spędzam uciekając z Warszawy i oto naglę zdaję sobie sprawę, że Warszawa wcale nie jest najbrzydszym miastem Polski - o, zdecydowanie brakowało mi wcześniej wizyty w Siedlcach, jeśli coś takiego byłam w stanie powiedzieć - dalej już w normalne strony, gdzie drewniane chatki, sławny puszczyk mszarny, jakiś mandat, jakaś wylotówka, jakiś na stopa złapany autobus - kierowca autobusu w listopadzie wiózł mnie swoim busikiem własnym i ja mu o tym mówię szczęśliwa, i on odburkuje coś pod nosem i wreszcie krzyczy pani siada, co pani!, i już tylko chwila i proszę bardzo:
oto na chwilkę nie jestem bezdomna i to jest takie kolejne tymczasowe oto bardzo przepiękne.
Na korytarzach zdjęcia Wilczka, na płocie za oknem przyszli leśnicy piją piwo, w Instytucie jest nas raptem parę osób i już widzę, że jest dobrze, a będzie tylko lepiej.
Bo jak może być?
Kładę się na parapecie, zasypiam słuchając braciszków, budzi mnie wołanie na kawę do biblioteki.
I nie myślę. O bzdurach. Nie mam czasu, cały czas mi zajmuje zachwyt.
Bo - przysięgam, kiedy tylko pozwalam zdawać sobie z tego sprawę, z całym błyskiem, z całą jaskrawością spada na mnie:
nie ma dla mnie piękniejszego życia niż życie moje, hej-ho!
Páginas
Etiquetas
- Polonia (25)
- Espana (19)
- Brasil (17)
- Bolivia (7)
- Chile (7)
- Peru (7)
- Macedonia (5)
- Argentina (4)
- en ingles (4)
- Gibraltar (3)
- Kosovo (3)
- Magyar. (3)
- kot. (3)
- tłumaczenie. (3)
- Hellada (2)
- Hrvatska (2)
- Moldova (2)
- Montenegro (2)
- Norwegia (2)
- Paraguay (2)
- uk (2)
- ważne ważne (2)
- Bulgaria (1)
- Eesti (1)
- Italia (1)
- Latvija (1)
- Lietuva (1)
- Romania (1)
- Slovenija (1)
- Ukraina (1)
- Česká rep. (1)
Mostrando entradas con la etiqueta Paraguay. Mostrar todas las entradas
Mostrando entradas con la etiqueta Paraguay. Mostrar todas las entradas
2014/04/02
2013/07/31
Co sie z toba dzieje?
Czerwone bloto warstwami przyczepia sie do porozrywanych, przeciekajacych butow, tropikalna ulewa, dwa stopnie (tak, zima, dwa stopnie) i wiatr i trzesiesz sie brnac w strone (masz nadzieje) jakiejs stacji benzynowej. Zalosna kupka przemoczonych szmat i watlych miesni, ktora wreszcie ktos zgarnia na przyczepe, ktora potem pol-noca lezie przez las, przez nic, w srodku niczego podbiega do jakiegos zaparkowanego auta, hej, wiem, ze jestes pijany i zatrzymales sie tylko odlac, ale tak z 20km moze moglbys mi pomoc, tuku-tuku, 20km dalej jest dom kogos, kto ma kominek i psy i wino; mokre szmaty sie susza, wino sie grzeje, ty sie suszysz i grzejesz i w ogole, wreszcie, nawet bloto mozna zdrapac z butow, nawet w jakies smiesznie male, suche latynoskie butki mozna pol stopy wcisnac.
Sa dni, kiedy nie ma nic lepszego, niz jakies gorace warzywo i swiety spokoj pod dachem.
Dawca dachu rozumie doskonale; w Cuzco probowal opchnac ci jakas niepotrzebna wycieczke na Machu Picchu, w Sucre probowalas mu opchnac jakas niepotrzebna bransoletke, w Uyuni tanczyliscie na zalanym solnisku, zawsze na skraju glodu i biedy. Na skraju, czyli szalenie bogaci, bo jakies soles, jakies brzeczace bolivianos z tych wlasnie bransoletek, wycieczek, kanapek, kelnerzen, sprzatan, w czym sie tam nie pracowalo, zawsze te grosze oplacaly talerz ryzu czy juki czy kilo przejrzalych bananow. Rozumie doskonale, bo przy takim bogactwie i takiej ulewie pierwsze, co robisz, to przylepiasz sie do jakiejs opuszczonej przez dzieciaki mamy = cieplego zarcia i darmowego domu bez presji na bycie super viajero. A skoro ta opuszczona mama jest stara hipiska, przyklejasz sie na jakis czas.
Przyczepiasz sie do niej, przytulasz sie do niej, przysluchujesz sie jej i kiedy tylko wraca slonce, cieplo, bloto zaczyna schnac, leziesz dalej. Zepsutym butem, ciezarowka trzciny cukrowej, pelnym dymu domem na kolkach, gdzie na wejsciu wreczaja ci psa, piwo, salatke owocowa i zaproszenie do Buenos Aires. Na pare dni wracasz do Paragwaju, bo jak nie wiadomo dokad, to najlepiej nad Parane; troche darowanych resztek z restauracji, troche zumby w butach trekingowych, troche krzywego polskiego w rozmowach z jedna szalona o najpiekniejszych lokach swiata, za ktorej posrednictwem rzad USA wrecza ci trzy paczki kondomow o smaku czekolady i myslisz, borze zielony, Gringolandia naprawde rowna sie konsumpcji.
Twoj tirowiec zasypia po drodze, wiec wlasnymi nogami, innymi kolami, wszystkimi silami itd. w dol rzeki, wracajac do troche znanych miejsc, siorbac mate i pisac bajki.
Ktos wyciaga gitare, ktos wyciaga z ubran nitki, ktos wyciaga z kitki witki, z jezyka piosenki, z miodu pszczele nozki, woda jest zimna, ale wlazisz do rzeki, ratownik gwizdze, nie-nie, dalej leziesz w rzeke, ratownik marudzi i krzyczy, ty marudzisz i wracasz na brzeg i dalej juz nieufnie zerkacie w swoje dwie niezgodne strony. Nacpana adwokat krzyczy, ze weganizm nie ma przyszlosci, ze Argentyna uber alles i ze takie przeceny na buty, ty podciagasz kolana pod brode i rety, jak dobrze byc toba, z twoim slodkim jablkiem w twoich cichych ustach i z twoja stopa lewa i prawa bezczelnie bosa.
Piekni ludzie pieknie wracaja na twoja piekna droge. Kot spi na sloncu, spiewa maszyna do szycia, na cieplym piasku nogi wyciagasz niesmiertelnie.
Sa dni, kiedy nie ma nic lepszego, niz jakies gorace warzywo i swiety spokoj pod dachem.

Przyczepiasz sie do niej, przytulasz sie do niej, przysluchujesz sie jej i kiedy tylko wraca slonce, cieplo, bloto zaczyna schnac, leziesz dalej. Zepsutym butem, ciezarowka trzciny cukrowej, pelnym dymu domem na kolkach, gdzie na wejsciu wreczaja ci psa, piwo, salatke owocowa i zaproszenie do Buenos Aires. Na pare dni wracasz do Paragwaju, bo jak nie wiadomo dokad, to najlepiej nad Parane; troche darowanych resztek z restauracji, troche zumby w butach trekingowych, troche krzywego polskiego w rozmowach z jedna szalona o najpiekniejszych lokach swiata, za ktorej posrednictwem rzad USA wrecza ci trzy paczki kondomow o smaku czekolady i myslisz, borze zielony, Gringolandia naprawde rowna sie konsumpcji.
Twoj tirowiec zasypia po drodze, wiec wlasnymi nogami, innymi kolami, wszystkimi silami itd. w dol rzeki, wracajac do troche znanych miejsc, siorbac mate i pisac bajki.
Ktos wyciaga gitare, ktos wyciaga z ubran nitki, ktos wyciaga z kitki witki, z jezyka piosenki, z miodu pszczele nozki, woda jest zimna, ale wlazisz do rzeki, ratownik gwizdze, nie-nie, dalej leziesz w rzeke, ratownik marudzi i krzyczy, ty marudzisz i wracasz na brzeg i dalej juz nieufnie zerkacie w swoje dwie niezgodne strony. Nacpana adwokat krzyczy, ze weganizm nie ma przyszlosci, ze Argentyna uber alles i ze takie przeceny na buty, ty podciagasz kolana pod brode i rety, jak dobrze byc toba, z twoim slodkim jablkiem w twoich cichych ustach i z twoja stopa lewa i prawa bezczelnie bosa.
Piekni ludzie pieknie wracaja na twoja piekna droge. Kot spi na sloncu, spiewa maszyna do szycia, na cieplym piasku nogi wyciagasz niesmiertelnie.
Suscribirse a:
Entradas (Atom)