Etiquetas

Mostrando entradas con la etiqueta Magyar.. Mostrar todas las entradas
Mostrando entradas con la etiqueta Magyar.. Mostrar todas las entradas

2014/03/02

Ciągnie magnetycznie, czyli chciane powroty.

No, to miałam się szlajać.
Ale - wierz mi, cholernie ciężko jest się wywlec z zimowych Bieszczadów. Nie to, żeby ciężko było wyjechać - nie, nie tej zimy, drogi przejezdne, dookoła biało, ale wszystko pięknie i sprawnie działa. Ale niesamowicie, niesamowicie ciężko jest znaleźć wystarczająco dobry powód, żeby te Bieszczady zamienić na jakieś Wenecje, Chorwacje czy inne bzdety.

Trudno - obiecałam - muszę jechać.

Niechętnie i tylko dlatego, że najpierw przez ocean, a potem przez pół subkontynentu leciała do mnie Moja
Wenezuelka. Któregoś przepitego ranka wracali z Chaty chłopaki z Gliwic, więc nie było co się dalej wykręcać - pusty plecak na grzbiet, senne nogi na śnieg, chwilę później jesteśmy na dole, godziny później dojeżdżamy do miasta. Straszą budynki, straszą ludzie i auta i ulice i szarość dookoła, ale obok Człowiek piękny, w domu kominek udaje kominek chatowy, nie jest źle. Błogo bardzo sławieni, przypadkiem spotkani, najbardziej kochani ludzie.

Rano wyczłapujemy się z łóżek - Tomek do pracy, ja na autostradę, z autostrady do Czech - jakieś ciężarówki, jakieś w deszczu spacery po autostradzie, jakieś polsko-czeskie gadki na stacjach benzynowych, jakieś na ostatnią chwilę szukanie kwatery. Odzywa się Krzysiek, za dnia i deszczu łazimy po Brnie gadając o miłości, Gruzji i tramwajach z przerwami na piwo jedno, drugie, kolejne. Odzywa się Tomáš, nocą i deszczem kręcimy się po mieszkaniu mieszając języki, warzywa i historie z przerwami na piosenkę pierwszą, drugą, całonocną.

Pies o lisim pysku doskonale dogaduje się ze mną po polsku.

I rano znowu uścisk-tramwaj-tramwaj-stacja-Wiedeń-parking-ciężarówka-ciężarówka-nocne kilometry po autostradzie, po błocie, przez chaszcze, proszenie jakiegoś pijanego Włocha, amigo, me puedes llevar hasta Udine?, Włoch się patrzy, ciao, bella, ovviamente, andiamo!-autobus-pod daszkiem na Chiarę czekanie. Nocny spacer i nocne wegan rozmowy, poranna decyzja, że nie, nie, żadna tam Wenecja, jeszcze zostać, jeszcze pogadać, taki piękny człowiek, nie można ot tak zostawić za sobą, trzeba razem nogi chociaż trochę schodzić, brzuchy chociaż trochę napchać, z serca i ze łba zrzucić trochę na siebie wzajemnie. Więc spokojny dzień w małym mieście, nocą szczęśliwym trafem przeskok do Triestu. I potem już ten Triest.

Słońce, morze, nad morzem huśtawki, z huśtawek wiadomości, ze wszystkich targów, zamków i nadmorskich huśtawek tęsknię za tobą okropnie, piękne łażenie bezcelowe, piękne ulicznych kotów głaskanie, z nogami na ścianie leżenie. Ktoś dzwoni do drzwi, ale ja nie znam włoskiego, mówię coś po hiszpańsku i dzwoniący strasznie się cieszy, mój boże, przecież ja jestem z kolumbii, mój borze, przecież ty jesteś z kolumbii, a co ty tu robisz, a ty co, i patrz, jeszcze znajoma z chile, o rety, a przecież to moja obczyzna zaadoptowana, cudne nieznaczące nic, zakochane w życiu gadki w progu, jak mi tego brakowało, jak mi Ciebie strasznie brakuje, America hermosa!

Wieczorem pojawia się Moja Wenezuelka i dalej już tak razem: słońce, morze, nad morzem huśtawki, w pięknym łażeniu wpadanie na Ludzi Spode Drzwi, anka, jesteś tu jeden dzień i pozdrawiają cię już na ulicach? Pozdrawiają. Lubię Triest. Bardzo mi jest w Trieście dobrze, zwłaszcza kiedy muzyka za darmo nocą i koło południa po targu porzucone warzywa. Nad łóżkiem okno, nad oknem gwiazdy, nad gwiazdami - ?
Bardzo mi jest dobrze.


I dalej jak zawsze, nic specjalnego, wszystko niesamowite. Wytęskniona mieszanka wszystkich słowiańskich języków, która nie jest żadnym językiem. Połamana Słowenia, tak okrutnie jej lasy zmiotło. Ukochana Ljubljana pełna ukochanych ludzi, mogę przeskakiwać z ramion przyjacielskich w ramiona przyjacielskie i wszystkie je znam doskonale, i żadnego z nich nie spotkałam wcześniej w tym miejscu, i w inne miejsce leci wiadomość, gołe baby na kartce, bo przecież lubisz gołe baby, to masz, a tu jeszcze takie kulturne, z muziejów. Och-ach.

I dalej, już we trzy, bo Chiara, moja włoska, wspaniała, nowa, ale już swoja - nie chciała tak siedzieć, skoro ja jechałam, więc dojechała. I już dalej, we trzy. Jakaś Chorwacja, jakieś wybrzeża i deszcze i kłótnie komunistów i psów po cyckach drapanie, jakieś mgły, zimnice, jakiś dzień w Zagrzebiu rozpoczęty w knajpie, spędzony w knajpie, jakieś spacery i złe przeczucia i wiadomość z daleka piłem, trzeźwieję, nie mam pracy. Moje na szybko pakowanie plecaka, poranne wyjście na drogę, biegiem do Polski, nigdy wcześniej nie chciałam wracać do Polski, a teraz, o rety, już, teraz, być. No i zabierają nas Polacy, zabierają do Budapesztu, obiecują rano odwieźć do Raciborza (nie po drodze, ale co może być lepszego, niż nieplanowana wizyta w Raciborzu?), pozdrawiam ślepe lwy, ściskam Moją Senną Wenezuelkę, przepraszam, że tak krótko, przepraszam, że cię zostawiam, ale wiesz sama, i ona wie i ściska mnie sennie i już dalej autobus-autobus-auto-ciao, Polonia! Pozdrawiam Racibórz każdym pięknym wspomnieniem z niego, każdą zjedzoną truskawką, każdym spacerem z Justyną, każdą kroplą krwi spadającą na podłogę zanim na podłogę spadnę ja i krwioodbiorcza pielęgniarka krzyknie no wiesz, trzeba było zjeść kiełbasę!, pozdrawiam lasy i szyny po drodze, Kraków wieczorem, przyjaciółkę matki przyjaciółki (czyli przyjaciółkę) nocą pozdrawiam. I nic nie mówię, nic się nie przyznaję, że jadę, a i tak już wiedzą, że wracam w góry.

Rano busik, w busiku radio, w radiu Grechuta. Zaczynam nucić i w tej samej chwili słyszę, że mężczyzna za mną pogwizduje. Wpadamy w śmiech, część buska z nami się śmieje, część dołącza się do śpiewu, wszyscy od ucha do ucha uśmiechnięci. Krakowiu, ajlowiu!
I dalej, dalej, lecę już prosto z Remikiem, auto pełne, cała zawartość auta się dziwi, to jak ty żyjesz? jak to - nie pracujesz? to co jesz? gdzie śpisz? i to tak ci się chce? a jakbyś chora była, to jak? i w ogóle, o rety, może książkę napisz, bo to dziwne takie całkiem, że nawet nie wyglądasz na bezdomną, a i ciastka masz dla wszystkich... 


Dobrze się gada? Dobrze. Więc Remik podwozi mnie dalej, potem podwożą mnie nogi, gdzieś w środku lasu telefon, kiedy przyjeżdżasz, mówili mi, że przyjeżdżasz, a cię nie ma, jeszcze moment i proszę bardzo, stuk-puk, daj mi jeść i rękę swoją mi daj, i ja w twoje dłonie perswaduję i jest mi to absolutnie nieobojętne.

I gdyby nie te uśmiechnięte oczy, ludzie wytęsknieni, bo niewidziani tak dawno lub tak w ogóle, gdyby nie to, że świat jest tak niesamowicie przepiękny, to można by wcale nie wyjeżdżać. Bo muszę się niestety przyznać, że wszędzie dobrze, ale w Chacie najlepiej.


2011/10/12

Bierz!

Wyskakuję z TIRa przy jednej z małych odnóg krajówki. Do Veroce mam jakieś pięć kilometrów przecinających lasy i pola - piękna droga i prawie nie pada, węgierskie siwe bydło gapi się, ja się jak krowa na nie gapię. Szia, Magyarország!

Idę ślicznie. Nie idę zbyt daleko, gdzieś za hodowlą zatrzymuje się samochód - zatrzymuje się sam, jest przecież tak blisko, tak ładnie, że szkoda wyciągać rękę: starszawa kobieta w zabałaganionej transportówce, mówi tylko po węgiersku i bardzo chce mnie podwieźć. Nie jedzie nawet do Veroce, ma skręcić gdzieś w bok, ale na migi i palcem po mapie tłumaczę, że ja to jestem z Lengyelország, jadę o tędy, a dalej Macedonia i kto wie. Że no, jadę, po prostu. Więc ona chce kawałek za mną - kilka minut i jesteśmy w centrum miasteczka, ja z jabłkiem na drogę zaczynam szukać domu Zsuzsy, ona minus jabłko macha wracając w swoją stronę.


W domu Zsuzsy nie ma Zsuzsy, ale jest wszystko i bierz wszystko. Już o tym gadałam kiedyś, nieistotne, istotne. Więc jest mi dobrze i jest nam dobrze, więc zostaję dłużej, czekam - niech przejdą deszcze, wyjdzie słońce, pies jeszcze trochę pomerda ogonem. Wszystko jest wspólne - moje śmieszne zapasy na drogę, jej wcale nieśmieszne domowe skarby, kot, pies, książki, czas, słońce, języki - wszystko wspólne. Bardzo przepiękne wszystko.


Trzymając to wszystko, mając, dzieląc - jadę dalej i dalej się dzielę, i dalej zagarniam dla siebie. Stacje metra w Budapeszcie jak mapa ludzi dawniej spotkanych albo moich po mieście spacerów. Deak Ferenc ter, to jest bardzo ważna stacja. Bardzo ważny człowiek bardzo niedaleko mieszka. Dobry pomysł: jeśli jesteś w Budapeszcie, pokręć się w tej okolicy (na pewno się tam pokręcisz, nie da się chyba inaczej, to jest kawałek od ślepych lwów), posiedź w łaźniach, wypatruj kogoś bardzo chudego, bardzo bezwłosego, kogoś o oczach świętego. Uściśnij go ode mnie najserdeczniej, ucałuj, kiedy już znajdziesz. Nawet, jeśli nie uściśniemy tej samej osoby - czy nie wyjdzie na jedno?


Wszystko to mając, dzieląc, trzymając - Pecs i w Pecs Benedek. Nie znamy się, a poznajemy się łatwo i z daleka, i już z daleka śmiejemy się oboje z siebie, do siebie. Moje podarte łachy, spod plecaka prawie moich rozmiarów, spod chusty prawie mojej długości wystające warkocze; jego prochowiec do ziemi, ciemne okulary, niewyobrażalnie prosta sylwetka. Głowa już naturalnie nad wszystkimi, a jeszcze broda wyżej, jeszcze ją zadziera. No, leziemy. Mam parę godzin: podziel się miastem!


Na początek melina: wybór tanich alkoholi, do jedzenia woda z tłuszczem albo niegodny zaufania kawałek ciasta z pomidorem szumnie zwany pizzą. Piękne miejsce. Kiedy tubylcy po raz pierwszy podnoszą na siebie głos, wytaczamy się na zewnątrz. Jest jakoś świeżo po południu.


Co więcej można zobaczyć w Pecs? Można odwiedzić przyjaciół Benedeka. Cudny dom. Przepiękna matka krąży po zielnej kuchni, smaży figi; przez pokoje pozastawiane antykami i gratami, ściany niewidoczne zza regałów, zza kilimów krzyczymy wierszem do rozszczekanego psa. Taki mały międzygatunkowy slam. I dalej z tymi wierszami, serią absurdów leziemy przez płot (rozerwane spodnie) i dalej w górę opuszczonego wieżowca. Pobite szyby, pozbijane ściany, pręty, druty, gruz i kable - i na szczycie tego wszystkiego materace, przepiękne mieszkanie z widokiem na całe miasto. Na całą okolicę z góry zieloną.


Zbieramy figi, biegniemy przez miasto pięknie i smacznie. Kiedy się ściemni, wyjadę na południe, w nocy i w burzy łapiąc kolejne auta, zbierając życzenia od celników i najlepszych kierowców świata - najlepsi kierowcy zawsze znajdują się w takich właśnie mokrych, ciemnych sytuacjach pośrodku niczego. Ktoś nakarmi, ktoś podwiezie daleko poza swoją trasę, ktoś spróbuje zatrzymać kolejny samochód - nie dlatego, że o to się prosi, ale zwyczajnie dlatego, że chcą, że mogą. Dać, zatrzymać, zmartwić się, pomóc. I trzeba koniecznie nauczyć się przyjmować, dawać sobie pomóc. Tak samo to ważne jest, jak nauczyć się dawać, a może nie tak oczywiste.


Więc biorę, jadę, wysycham w kolejnych autach. Jakoś przed północą do cudownie płynnej chorwacko-polskiej rozmowy szeptem (na tylnym siedzeniu śpi wnuczek kierowcy) muszę doczepić prośbę: mógłbyś podrzucić mnie dalej, dużo dalej? Ciemno i późno - to jedno, ale boję się po prostu, że już nikt mnie przy drodze nie zobaczy, jeśli w ogóle ktoś będzie mnie mijał. Nie ma problemu. Pół godziny drogi dla mnie, czyli ponad godzina jego czasu - ale każdy z nas coś za to ma. Wnuczek dostaje przejażdżkę na mechanicznym koniku w Slavonskim Brodzie, ja transport, uściski i opiekę, kierowca czeka ze mną, aż ktoś się pojawi - on sam dostaje wciśniętą na siłę czekoladę Boci (znaczy: Cielątko; no i: przecież nie po to cię wiozę, żebyś mi płaciła!), mnóstwo satysfakcji i miłości tyle, na ile mi w życiu starczy pamięci.


Chyba o to chodzi, co? Bierz, bierz, czego potrzebujesz. Jeśli to mam, jeśli mogę ci to dać - należy się właśnie tobie. Jeśli to masz - czy mogę zabrać kawałek dla siebie? Jak cholernie jesteśmy przez to wszyscy bogatsi, nie zmieści się w żadnym banku.

2011/07/22

Vamos, czyli problemy z obca klawiatura.

Kocham inno-niz-polsko-jezyczne klawiatury, no. Naprawde kocham calym sercem. I te wszystkie ciekawe znaczki, ktore pojawiaja sie zamiast wykrzyknikow czy nawiasow. Ach'

Wiec tak:
upaly zeszly. Polska piekna i pastelowa rosnie sobie przez mgle za oknem. Autobus pachnie brzoskwiniami (z biegiem godzin miejsce owocow zajmuje kielbasa, potem ten specyficzny zapach wielu ludzi w transporcie publicznym).

- No i czemus wzial piwo/ Mial nie pic'
- To to jest piwo, co pije/ Patrz, jak oszukali'

Kocham Slask.

W Katowicach autobus 807 do GoŁonoga (do:GoŁonog).

Mandela pisze: In African culture, the sons and daugthers of one's aunts and uncles are considered brotheres and sisters, not cousins. We do not make the same distincions among relations practised by whites. We have no half-brothers or half-sisters. My mother's sister is my mother: my uncle's son is my brother: my brother's child is my son, my daughter.
 Pasuje mi taka forma/definicja rodziny, o tak: jeszcze - z zaznaczeniem, ze rodzina wlasciwa to czesto niekoniecznie to proste pokrewienstwo krwi: jesli to sie laczy, to swietnie, ale przeciez - najblizsza rodzina sa przyjaciele. Tego sie trzymac bede. Ile to jeszcze daje czlowiekowi poczucia bezpieczenstwa, kiedy przez siec polaczen juz niemal absolutnie wszedzie jest sie w domu - i to rodzinnym'


Wiec znow: Nowy Targ, Handzia, czyli uosobienie polskiej (czy raczej: podhalanskiej, bo o polska mozna sie klocic) goscinnosci. Nocne laziki. W salonie instalacja ze swietych obrazow na piec metrow wysokosci sciany: nawet korona cierniowa jest. Cos na ksztalt oltarza w salonie. Handzia tymczasowo pracuje w barze rodzicow, wiec poza kazda jedna osoba ok. 20rz pozdrawiaja nas wszyscy lokalni wielbiciele alkoholu. Roznica jest zreszta niewielka.

Rano cztery samochody i jestem na granicy. Kocham Podhale. Dalej: piec godzin przez Slowacje (znajomosc wegierskiego na poziomie: szia, autopaya, tej pomaga, bo kazdego jednego Wegra rozbraja i podwozi mnie dalej, niz by mu to bylo po drodze, zawsze), po drodze tradycyjny stereotypowy turecki kierowca ciezarowki i po chwili laduje w Veroce. Kocham Wegry.

Powietrze rowna sie woda. Cos pieknego. Wspinam sie przez wioske nad rzeka do domu Zsuzsy - i jestem u siebie. Jej jeszcze nie ma, za to wszedzie sa karteczki w dwoch jezykach: to jest sypialnia Anki, to jest lazienka Anki, to jest lodowka - hutoszekeny', to jest wybor wegierskich czekolad, do zobaczenia.
No i: kot (czarny): nieobronna Daisy o lbie wiekszym, niz moj: fortepian: bluszcz pnacy sie po scianach salono-kuchni, tropikalne rosliny wystrzeliwuja z kazdego mozliwego miejsca: kanap, foteli, krzesel, siedzisk i zwyczajnie przestrzeni tyle, ze dla kazdego rodzaju literatury mozna przeznaczyc osobne miejsce: ksiazek jest to zreszta tyle, ile miejsca do ich czytania - i w trzech z kilku moich ulubionych jezykow. Que bien. Weneckie okna na ogromny, piekny ogrod pelen owocow, czyli miejsce, w ktorym czlowiek po raz kolejny wierzy, ze jego przeznaczeniem jest bycie wedrownym tlumaczem z otwartym na gosci domem poza swiatem, do ktorego czasem sie jednak wraca: i ze ten kontener na przetrzymywanie zgromadzonych gratow to jednak nie jest najlepsza z mozliwosci.

Ale to jest przeciez jedna z dziesieciu miliardow mozliwosci (powiedzialam ostatnio: z tysiaca, co strasznie oburzylo Handzie - jak to: z tysiaca/' Z miliona, miliarda' Da sie/ Da sie'), i to jest w tym miejscu najpiekniejsze.

Wiec dobrze. Pijemy, biegamy, gadamy w pieknej mieszance jezykow. Daisy przez sen merda ogonem, i gdybym tylko mogla - merdalabym z nia.