Etiquetas

2011/10/27

Mietka podróże po Poznaniu.

Wszyscy w tramwaju są zachwyceni kotem. Tak sobie kotek tramwajem jedzie! Taki dzielny kotek! Wszyscy są zachwyceni, poza kotem i mną tego kota trzymającą.

Obce palce pchają się przez kraty transportera - co to za pomysł w ogóle? Patrz, jaki śliczny! Może też sobie sprawimy kotka?; albo nie, albo najpierw kup mi te buty - i tak dalej, i tak dalej. Więc jedziemy i trochę cierpimy - on przerażony, nie wie, o co chodzi - po co w ogóle wyszliśmy z mieszkania? - ja zdenerwowana, widzę, że się męczy, a nie do końca znam nawet adres lecznicy. Damy radę.

Na przystanku ktoś zauważył błędne nasze oczy. Do kliniki? To tędy, po schódkach do góry i tam-tam. Jak się masz, kotku?
Zasapani i dzielni przybywamy. Nielaboratoryjny test na grzybicę to jest oglądanie kota w ciemności z latarką UV. Jakby był grzyb, świeciłby się kot na zielono. Jak nicienie w ściółce, jak się taką lampą poświeci. Nie wiem, czy to jest ciekawe, ale ja jestem zachwycona. No i też tym, że się mój kot osobisty nie świecił. Ziemski, prawie zdrowy kot. Nie fluorescencyjny - czarny, na szczęście.

Z drugiej strony szkoda trochę. Poprosić może trzeba było lekarza, żeby dał cynk, jak kiedy zagrzybiony kto przyjdzie. Popatrzyłabym na świecącego kota.

Więc tak - nie świeci, ale za to będziemy go faszerować sterydami. Jakoś się nauczę robić zastrzyki, może po kilku nawet manipulować nim jakoś tak (głowa przyciśnięta łokciem, łapy unieruchomione kolanem?), że dam radę sama? Dzielna bestia. Prawie nie boi się lekarza, chociaż lekarz wyciąga z klatki, gapi się w zęby, wbija igły i termometr, gdzie nie trzeba. Dzielna, kochana bestia.

Tyle - nie pojeżdżę sobie w najbliższe wolne, nie powłażę na góry. Może lepiej - będziemy się z chorowitym wylegiwać pod kocami, on między moimi oczami a tekstami Pawlikowskiego, ja czasem zwieję udając, że jestem święcie obrażona i że wcale mnie ta jego skóra nie obchodzi, potem przybiegnę z jakimś kawałkiem martwej krowy czy królika, jakby koty jadły w naturze koty czy króliki. Może bardzo dobrze.

Tymczasem jeździmy sobie tramwajami bez trzymanki, bo niby czym mam się złapać uchwytu? Ktoś półobcy rozpoznaje i wspiera uśmiechem. Ktoś obcy całkiem chwyta mnie mocno za ramię - odwracam się ze znakiem zapytania i już tylko śmiech - my, półobca, ta część tramwaju. Tak sobie ze wsparciem poradzić można. Może dlatego da się żyć w Poznaniu? Ma coś do tych kotów Poznań, ma coś z kota. Pewnie dlatego da się żyć w Poznaniu.

2011/10/25

Mając mniej, żyją lepiej.

tłumaczenie artykułu Con menos viven mejor autorstwa Gemy Martinez. Od razu się usprawiedliwiam, że to nie dla doznań lingwistycznych (bynajmniej), ino dla pozytywnej info-czytanki. Enjoy!

2011/10/20

Gę.

Gęsi lecą na południe. W mieście tego nie widać, nie słychać. Omijają miasta nie dlatego, że głośno i niebezpiecznie - lecą tak, żeby zbyt wielu ich nie zauważyło, żeby się nie dołączały tłumy. Żeby mieć święty spokój.

Jakby to zresztą było, gdybyśmy wszyscy polecieli za nimi? Nikogo nie bolałyby z zimna nogi. Wielu bolałyby z gorąca. I tłumy takie straszne nad ciepłymi morzami, nie do wytrzymania tłumy. Trzeba zostać - ci, którzy mogą zostać - muszą zostać. Nie zajmować miejsc niezbędnych gęsiom czy innym termofilom.

Gęsi lecą i nucą. Nic dziwnego. Też bym poleciała chętnie - i lecąc w ciepłą stronę gęgała ze szczęścia. Jeszcze kilka miesięcy; tymczasem pozdrawiam gęsi i wracam do pracy: biegam po lesie, drapię kota, tłumaczę tekst nudny jak flaki z olejem, żeby mieć na nieflaczne wizy i pastę do zębów - to są wszystko nieodłączne elementy bycia tutaj. Nie jest źle, tylko parszywie zimno.

I poza tym, że trochę strasznie w tej szarówce, że łatwo w takich warunkach popleśnieć od środka, pokrzywić, bardziej być psychopatą - może być w porządku. Pozapychać pusty czas jak nieszczelne okna szmatami; trochę podstępem zakochiwać się w jesieni - raz wymuszony uśmiech na deszczu już po chwili całkowicie jest prawdziwy, te wszystkie swetry, herbaty i szale kawał uroku mają przecież, te złote lasy bukowe i gęsi złote, przypominające, że można, trzeba się ruszyć w coś dla siebie właściwego, ciepła na mapie czy w głowie szukać. Tak sobie powtarzać.

Trochę serotoniny z dobrze spełnionych obowiązków, trochę z dziurawca. Ja jestem spod znaku dziurawca ponoć. Gęsi lecą bez ziół; ziołami wypychają te spadające, te zastrzelone. Czy nie tak samo jest z nami?
Czy nie nudzą się gęsi po drodze? Czy marzną gęsie palce? Jeśli marzną nawet, to piękne musi być marznięcie - marznięcie świadome, po drodze do szczęścia. Łączą się gęsi na całe życie, nie żyją po stracie - ale czy zakochują się nieszczęśliwie? Czy zakochują się w obcych, dalekich ptakach, czy gęgają smutne Il n'y a pas d'amour heureux, czy z niespojonym sercem wracają po lecie, po zimie szukając najczulszych swoich?


Czy myślą myśliwi o rozbitych parach, czy myślą o tych ciepłych krajach, czy nie z zazdrości strzelają? I czemu myślenie zawiera się w ich nazwie, za co? Ilu z nich mniej wie, niż gęsi?

Znów zielenieje sad po burzy, nim roztopimy się w podróży... Lećcie bezpiecznie, szczęśliwie; przepięknym świećcie przykładem. Gę, gę, gę.

2011/10/13

Krowa drogowa.

Wymyśliliśmy sobie, że pojechać przez góry będzie szybciej, że po co pchać się wielką międzykrajówką przez Chorwację i kto drogę skraca, w Trebinje nocuje.

Więc czekamy na tej pustej drodze w górach. Artur rzuca kamykami. Włazi na skarpy, ogląda dolinę, grzebie w porzuconym przy drodze samochodzie. Ja podsypiam na asfalcie, skaczę, korzystając z okazji nadrabiam zaległości w przytulaniu. Jakiś samochód, coś? Ciężarówka, osobówka, wóz drabiniasty? Parę aut nas mija. Mija. W dolince biją dzwony, ale nie widzę żadnego kościoła, żadnej wieży - skały, lasy. Ślicznie jest w ogóle.

Chcieliśmy na początku jechać przez Dubrovnik, czekaliśmy już nawet na wylotówce w jego stronę, ale na naszych oczach turystyczny autokar rozjechał, rozciął na pół psa. Bieg, podkulone uszy, łupnięcie, podwójny pisk jak dwa rzędy kół. Czyli nie, ja nie dam rady, oboje zresztą jesteśmy rozbici - chcemy przez góry. Jedźmy przez góry. Przez góry i tak jest krócej, i nikt nie przecina tam psów, miejmy nadzieję.

Bezproblemowo. Kierowca, który zostawił nas tutaj, skręcił dalej w małą dróżkę, wybierał się na któryś szczyt. Bo z zawodu jest dróżnikiem, ale z pasji zielarzem, masażystą, malarzem, rzeźbiarzem, kim tam chcesz; a właśnie odpowiednia faza księżyca, teraz najlepiej zbierać rośliny, mają najsilniejszą energię, więc jedzie. Trochę się ciekawię, a trochę nie dowierzam, więc pokazuję mu swoją rozbabraną ranę, parę dni wcześniej rozciętą nogę - i co, i potrafiłbyś coś z tym zrobić? Oczywiście, że by potrafił. Tu, widzisz?, w schowku jest takie pudełeczko, posmaruj sobie tę ranę. Raz starczy. Wygoi się prędko, bez obaw.

Gdzieś jeszcze po drodze pyta się, czy to tak nie straszno jeździć, czy mam jakąś broń na wszelki wypadek. Nie mam, bo to nie w porządku - nie chcę, żeby moi kierowcy trzymali na mnie jakieś noże czy gazy, co mi daje prawo do ich noszenia? Acha, i dlatego nic nie masz? A myślisz, że potrafiłabyś ich użyć? - i prawą ręką szybko obejmuję moją szyję - widzisz sama, gdybym chciał, gdyby ktoś chciał, już byłoby po tobie - jeden ruch pięścią, jedno ściśnięcie szyi, koniec. Nie dlatego nie nosisz broni, że to nie w porządku - nie nosisz jej, bo to i tak nie ma sensu. Sens w tym, co mówi, jest.

Więc zostawia nas na tym rozstaju zielonym i pustym. Cisza, niesamowita cisza. Oboje niby marudzimy troszkę, ale tylko troszkę, nie ma przecież na co - ślicznie jest tutaj. Cykady grają: cyk-cyt-cyk.
I nagle nie dzwony - dzwonki. Jeden dzwonek, więcej dzwonków potem. Patrzymy uważnie na skałę, zza której dochodzą nas dźwięki - zza skały przychodzi krowa. Taka krówka kawa-mleko, białe łatki. Kołysze biodrami.

Krowa-podróżnik. Przecudownie, kocham cię! Nie wiem, czy tyle mam szczęścia na twarzy, czy tak dobrze zna mnie Artur - widzę, że cieszy się z tych moich krów. Że tak, sytuacja jest niesamowita, krowy są wspaniałe, ale też automatycznie są moje. Podchodzę do krówki-przodowniczki, kiedy zza zakrętu wychodzą kolejne. Pięć krów i byk. Biegnie w moją stronę, kiedy głaszczę pierwszą z nich - dobra, dobra, spokojnie, chciałam się tylko przywitać. Odchodzę od niej i on przestaje biec. Próbuję chwilę później zagadać do innej - kolejne ostrzeżenie od byka, daję spokój. Wygrałeś, to twoje kobiety. Już nikogo nie dotykam.

Te krowy szły same. Szły przez góry i dzwoniły, na wiele kilometrów od najbliższej wioski. Odchodząc od nas skręciły w dróżkę na szczyt - ten szczyt, na którym rosną magiczne rośliny. Może szukały tych roślin, może któraś z nich miała rozciętą nogę? Moja była zdrowa następnego ranka.

2011/10/12

Bierz!

Wyskakuję z TIRa przy jednej z małych odnóg krajówki. Do Veroce mam jakieś pięć kilometrów przecinających lasy i pola - piękna droga i prawie nie pada, węgierskie siwe bydło gapi się, ja się jak krowa na nie gapię. Szia, Magyarország!

Idę ślicznie. Nie idę zbyt daleko, gdzieś za hodowlą zatrzymuje się samochód - zatrzymuje się sam, jest przecież tak blisko, tak ładnie, że szkoda wyciągać rękę: starszawa kobieta w zabałaganionej transportówce, mówi tylko po węgiersku i bardzo chce mnie podwieźć. Nie jedzie nawet do Veroce, ma skręcić gdzieś w bok, ale na migi i palcem po mapie tłumaczę, że ja to jestem z Lengyelország, jadę o tędy, a dalej Macedonia i kto wie. Że no, jadę, po prostu. Więc ona chce kawałek za mną - kilka minut i jesteśmy w centrum miasteczka, ja z jabłkiem na drogę zaczynam szukać domu Zsuzsy, ona minus jabłko macha wracając w swoją stronę.


W domu Zsuzsy nie ma Zsuzsy, ale jest wszystko i bierz wszystko. Już o tym gadałam kiedyś, nieistotne, istotne. Więc jest mi dobrze i jest nam dobrze, więc zostaję dłużej, czekam - niech przejdą deszcze, wyjdzie słońce, pies jeszcze trochę pomerda ogonem. Wszystko jest wspólne - moje śmieszne zapasy na drogę, jej wcale nieśmieszne domowe skarby, kot, pies, książki, czas, słońce, języki - wszystko wspólne. Bardzo przepiękne wszystko.


Trzymając to wszystko, mając, dzieląc - jadę dalej i dalej się dzielę, i dalej zagarniam dla siebie. Stacje metra w Budapeszcie jak mapa ludzi dawniej spotkanych albo moich po mieście spacerów. Deak Ferenc ter, to jest bardzo ważna stacja. Bardzo ważny człowiek bardzo niedaleko mieszka. Dobry pomysł: jeśli jesteś w Budapeszcie, pokręć się w tej okolicy (na pewno się tam pokręcisz, nie da się chyba inaczej, to jest kawałek od ślepych lwów), posiedź w łaźniach, wypatruj kogoś bardzo chudego, bardzo bezwłosego, kogoś o oczach świętego. Uściśnij go ode mnie najserdeczniej, ucałuj, kiedy już znajdziesz. Nawet, jeśli nie uściśniemy tej samej osoby - czy nie wyjdzie na jedno?


Wszystko to mając, dzieląc, trzymając - Pecs i w Pecs Benedek. Nie znamy się, a poznajemy się łatwo i z daleka, i już z daleka śmiejemy się oboje z siebie, do siebie. Moje podarte łachy, spod plecaka prawie moich rozmiarów, spod chusty prawie mojej długości wystające warkocze; jego prochowiec do ziemi, ciemne okulary, niewyobrażalnie prosta sylwetka. Głowa już naturalnie nad wszystkimi, a jeszcze broda wyżej, jeszcze ją zadziera. No, leziemy. Mam parę godzin: podziel się miastem!


Na początek melina: wybór tanich alkoholi, do jedzenia woda z tłuszczem albo niegodny zaufania kawałek ciasta z pomidorem szumnie zwany pizzą. Piękne miejsce. Kiedy tubylcy po raz pierwszy podnoszą na siebie głos, wytaczamy się na zewnątrz. Jest jakoś świeżo po południu.


Co więcej można zobaczyć w Pecs? Można odwiedzić przyjaciół Benedeka. Cudny dom. Przepiękna matka krąży po zielnej kuchni, smaży figi; przez pokoje pozastawiane antykami i gratami, ściany niewidoczne zza regałów, zza kilimów krzyczymy wierszem do rozszczekanego psa. Taki mały międzygatunkowy slam. I dalej z tymi wierszami, serią absurdów leziemy przez płot (rozerwane spodnie) i dalej w górę opuszczonego wieżowca. Pobite szyby, pozbijane ściany, pręty, druty, gruz i kable - i na szczycie tego wszystkiego materace, przepiękne mieszkanie z widokiem na całe miasto. Na całą okolicę z góry zieloną.


Zbieramy figi, biegniemy przez miasto pięknie i smacznie. Kiedy się ściemni, wyjadę na południe, w nocy i w burzy łapiąc kolejne auta, zbierając życzenia od celników i najlepszych kierowców świata - najlepsi kierowcy zawsze znajdują się w takich właśnie mokrych, ciemnych sytuacjach pośrodku niczego. Ktoś nakarmi, ktoś podwiezie daleko poza swoją trasę, ktoś spróbuje zatrzymać kolejny samochód - nie dlatego, że o to się prosi, ale zwyczajnie dlatego, że chcą, że mogą. Dać, zatrzymać, zmartwić się, pomóc. I trzeba koniecznie nauczyć się przyjmować, dawać sobie pomóc. Tak samo to ważne jest, jak nauczyć się dawać, a może nie tak oczywiste.


Więc biorę, jadę, wysycham w kolejnych autach. Jakoś przed północą do cudownie płynnej chorwacko-polskiej rozmowy szeptem (na tylnym siedzeniu śpi wnuczek kierowcy) muszę doczepić prośbę: mógłbyś podrzucić mnie dalej, dużo dalej? Ciemno i późno - to jedno, ale boję się po prostu, że już nikt mnie przy drodze nie zobaczy, jeśli w ogóle ktoś będzie mnie mijał. Nie ma problemu. Pół godziny drogi dla mnie, czyli ponad godzina jego czasu - ale każdy z nas coś za to ma. Wnuczek dostaje przejażdżkę na mechanicznym koniku w Slavonskim Brodzie, ja transport, uściski i opiekę, kierowca czeka ze mną, aż ktoś się pojawi - on sam dostaje wciśniętą na siłę czekoladę Boci (znaczy: Cielątko; no i: przecież nie po to cię wiozę, żebyś mi płaciła!), mnóstwo satysfakcji i miłości tyle, na ile mi w życiu starczy pamięci.


Chyba o to chodzi, co? Bierz, bierz, czego potrzebujesz. Jeśli to mam, jeśli mogę ci to dać - należy się właśnie tobie. Jeśli to masz - czy mogę zabrać kawałek dla siebie? Jak cholernie jesteśmy przez to wszyscy bogatsi, nie zmieści się w żadnym banku.

2011/10/03

Warkoczyk.

Siedzieliśmy na rozgrzanej ziemi przed Domem: ktoś plótł bransoletki, ktoś kroił warzywa (ziemsko, cudownie pachniało od warzyw), mężczyźni grali na bębnach i gitarach, czasem flet, czasem szczekanie Johny'ego. Kończyłam związywać warkocze cebuli - wykopywałam ją z grządek przez cały ranek, otrzepywałam z żywej ziemi, teraz na zimę będzie suszyć się w słońcu. W nagrodę wszystko jest nagrodą.

Za moimi plecami kołysała się Raphaela, nucąc, powoli wplatając mi we włosy kolorowe nitki. Włosy raczej długie i warkocz cienki, więc plotło się to, snuło przez wszystkie piosenki i wszystkie cebule, aż obudził mnie zapach palonych włosów, kiedy zapalniczka przejechała po ich końcu. Teraz będziesz podróżować ze mną, zapleciona w ten warkoczyk. Podskakiwać mi będziesz z boku głowy, czerwona, niebieska, złota.

Ciągnęli za ten warkoczyk wszyscy czule. W Domu, gdzie go znali od początku - i dalej, kiedy dołączały do niego inne, zmienne, jednodniowe - ciągnęli za ten kolorowy warkoczyk, wplatali sobie w palce, wiązali mi nim włosy nad karkiem. W Sofii Tim wyciągnął mi go z kudłów, kiedy czekałam pod jakimś hotelem stal-szkło, zanim pobiegliśmy po omacku przez wielki, ciemny park, trzymając się mocno za ręce, żeby w tej ciemności nie ruszyło nas żadne zło. Hey, you little hippie thing, I missed you so long - now enjoy your way!


W tę siestę samotną Wolf zobaczył właśnie warkocze. Bardzo ładne, chcesz się dołączyć? itd. I dalej wiadomo już, jak pięknie - migdały, grajkowie i mleko, przekazanie mnie w ręce Richarda i jego historie, kolejne połączenia; całowanie mnie w te kolorowe nitki, kiedy trochę na brzuchu targałam do mieszkania wielkiego arbuza i nie można mnie było dosięgnąć inaczej, niż z boku. Jego paskudny, pojedynczy dred, z którym jednak był piękny - bez którego wyglądałby jak każdy inny smutny pijak. Tyle może, że w coraz to innym kapeluszu (świetne ma Wolf kapelusze; szkoda, że zazwyczaj puste).

Magoty szarpiące za włosy, gryzące wszystko, co zaplecione. W bramie głaskane, zawsze pomagająca wspólnota poplątanych kłaków. Zwierzęca sierść Pablo; kołtuny Patricka uciekające spod chustki; twoja broda wisząca w dwóch kępach jak moje plątaniny na głowie. Cudowny, rozkołysany warkocz Dunji.

I w Polsce - co ty masz we włosach? Jakieś śmieci się wplątały. Krew ci leci? Coś czerwonego.
Nieprawidłowy ruch szczotką, wyciągnięta nitka, zepsuty warkoczyk. Jeden świst nożyczek.

Szukam nowych rąk, nowych kolorowych sznurków. Niech się powtarza cała niepowtarzalna reszta. Raphaela tymczasem jeździ ze mną obcięta, bezpiecznie schowana w plecaku.

2011/10/01

Poznań w słońcu, taka piosenka.

Moja głowa, moje słońce, moje liście, moje nogi, moje miasto. Moje plecy wyprostowane w mojej dzielnicy. Z moich ust mój śpiew. Udaję trąbkę. Trąbka jest nie moja.

Trąbka jest słonika. Słonik jest owadem. Owad jest malutki. Nie gra na trąbce. A ma. Ja nie mam i gram. Udaję.
Stare Zoo pachnie kózkami. Nie owadami. Pracowałam kiedyś w tym zoo. Źle się dogadywaliśmy - z ludźmi, z kózkami było dobrze. I z królikami. I ze śmierdzącą chorą lwiatką. Jesienią-zimą pracowałam, rano, parę razy nie wstałam. Kiedy wstałam, pachniałam później sianem i gnojem, i z czerwonymi od buraków i mrozu dłońmi jechałam myć się i przebierać na wydziale. Pięknie było wtedy bardzo.

Wprowadziłam się teraz spowrotem do centrum, dawna praca tuż za rogiem. Więc pachnie: zwierzęta i suche liście. Słońce. Słońcem pachnie Poznań. Bardzo pięknie jesienią ciepłą. Idę, lezę. Na południe, w dół mapy miasta, więc świeci mi w oczy. Zamykam oczy, idę na pamięć. I jeszcze pamiętam, jak tędy chodzić, więc idę uśmiechnięta, szczęśliwa. Ostatnio na pamięć chodziłam po Maladze. W nowym mieszkaniu nie znam jeszcze nawet korytarza, trzymam się ściany, żeby nie wpaść na szafę, rower, próg. Koty i kartony rzucają się pod nogi mimo wszystko.

W mieszkaniu Magda śpi po ciągu nocka-przeprowadzka-nocka-zajęcia, rzucona na kanapę jak zwłoki. Albo: jak worek marchewki. Konie lubią marchewkę, i ja lubię bardzo. Magdę nawet bardziej, niż marchewkę, chociaż niekoniecznie żuć. Żyć - raczej.
Biegam po mieszkaniu na palcach i kartki staram się przewracać ciszej, niż zwykle. Karetka za oknem ścisza sygnał. Kot nie tupie. Śpij mała, śpij, aaa. Przetłumaczę dla ciebie jakąś książkę, albo będę w głowie grać symfonie dla ciebie, kiedy się wyprowadzisz. Szkoda, że się nie poznamy lepiej. A może się poznamy? Są szanse, że są jeszcze jakieś szanse.

Więc Magda śpi jak marchewka, koło niej śpi jej torebka. Jej książki i ubrania śpią już gdzie indziej. Od poniedziałku w miejscu marchewki spać będzie Olka, a kiedy się wyśpi - będzie wozić marchewkę swojej klaczy, do lasu, do lasu. Bo kobyłę trzyma, trzymać będzie przez chwilę, w lesie. Pod lasem. Gdzie można spokojnie rżeć i galopować, skakać przez kłody.
Nie byłyśmy się z Olką w stanie ścierpieć długo, długo. A teraz proszę - wspólny pokój i siemię lniane. Jeśli będzie za dużo, najwyżej któraś nie wytrzyma i przy okazji w lesie rzuci w drugą wściekłą myszą, zaostrzonym kołkiem czy chociaż czułym przekleństwem. Ale może jednak nie. Ale zobaczymy. Ale jeszcze przez chwilę jej nie ma.

Więc wypełniam swój pokój swoimi gratami, swoimi niepotrzebnymi, niezbędnymi papierami i pluszakami, swoim kotem, swoimi pocztówkami z Cordoby i San Francisco, bardzo ważnymi pocztówkami. Do swojego plecaka wrzucam swoje brudne łachy, ze swoją rodziną jadę do swojego domu na jeszcze jeden swój koniec tygodnia. Niech to wszystko będzie jeszcze całkowicie moje, zanim spadną na mnie obowiązki, towarzystwo i śnieg, zanim umrę razem z pierwszym przymrozkiem - moje słońce prowadzi moje nogi po moich miejscach. I bardzo jest wszystko do-wolne.

Kiedy pora roku znowu zacznie się zmieniać, pojedźmy do jakiegoś zimniejszego kraju, żeby Polska wydawała się ciepła i właściwa, dobrze?