Przykrywam się prześcieradłem jak zwłoki, ściągam prześcieradło nogą, szukam butelki, powietrza okna.
Stopiliśmy, utopiliśmy się wszyscy w tym lecie. Już.
Już wszystko jedno, wszystko już jest jedność
z moim krwiakiem w kolanie, co po trochu znika od miesiąca
z moim obtartym od ślizgania się po wodospadzie tyłkiem
z moją grzywką przyklejoną ciepłem do skroni
z oczami niebieskimi od zmęczenia albo sinymi od nieba
z żołądkiem podchodzącym do gardła na myśl o jedzeniu
i z piekarnikiem pracującym bez przerwy od rana
z bolącymi mięśniami i nocnymi drgawkami
z udarem cieplnym, koszmarami i wodą smakującą chlorem
z przepięknym karaluchem pozdrawiającym mnie elegancko czułkami
z moją opalenizną w buty i rękawek
z zaliczeniem po pijaku, z pijanym na egzaminie profesorem, nocnym głaskaniem kotów przez płot ruin świątyni
ze strachem i smakiem i arbuzem cieknącym po szyi
z krzywym kręgosłupem, nowymi pieprzykami i odwiecznymi grudkami, których boję się sprawdzić, bo na pewno rak
z cichymi, ciepłymi powrotami do domu, kiedy miasto już pachnie mydłem
świeżo wyprane z katolickich szczyn
z językiem, kilkoma językami zawiązanymi w supły jak w niemym meduzim łbie
z moją czerwoną gębą, kiedy w połowie drogi oznajmiam, że nie mam kondycji, więc zróbmy piknik przy śmietnikach
z biegiem tak szybkim, że trzeba rzygać, z brzucha i z głowy
z pogryzdanymi rękami, palcami w kolorowe plamy akryli
i gałązką rozmarynu do smaku. Stopiliśmy się wszyscy, wszystko, jak piękna, niszcząca magma. Przemykamy w cieniu, w nocy, im szybciej tym lepiej, im wolniej tym lepiej, żeby nie myśleć, żeby przemyśleć, żeby słońce, którym aż cali ociekamy, przyklejamy się spoceni do ścian i foteli, żeby to słońce przepaliło wszystko w czystą, ciepłą całość.
Mów, co chcesz, ale jeśli czterdzieści stopni, to niech minus ma też pionową kreskę. Wtedy stopy robią się brudne, a problemy malutkie. Dobrze jest.
Páginas
Etiquetas
- Polonia (25)
- Espana (19)
- Brasil (17)
- Bolivia (7)
- Chile (7)
- Peru (7)
- Macedonia (5)
- Argentina (4)
- en ingles (4)
- Gibraltar (3)
- Kosovo (3)
- Magyar. (3)
- kot. (3)
- tłumaczenie. (3)
- Hellada (2)
- Hrvatska (2)
- Moldova (2)
- Montenegro (2)
- Norwegia (2)
- Paraguay (2)
- uk (2)
- ważne ważne (2)
- Bulgaria (1)
- Eesti (1)
- Italia (1)
- Latvija (1)
- Lietuva (1)
- Romania (1)
- Slovenija (1)
- Ukraina (1)
- Česká rep. (1)
Mostrando entradas con la etiqueta Espana. Mostrar todas las entradas
Mostrando entradas con la etiqueta Espana. Mostrar todas las entradas
2012/06/11
2012/04/21
Saz, z martwych powstanie.
Christos wygląda jak Sted z doczepioną brodą. Kiedy spojrzeć mu prosto w oczy, to jakby patrzeć na to jedno zdjęcie szczególnie, to całkiem od frontu, podkoszulek wystający spod rozpiętej trochę koszuli, uśmiech połową twarzy lewą (cień na lewym oku). Próbuję wiercić się tak, żeby zawsze widzieć tę twarz.
Dym nargili, para herbaty. Ręce przesuwają się po ciele saz'u, struny próbują łapać jego dłonie. Bębenek. Ktoś porusza delikatnie czubkami tylko palców, skóra i drewno śpiewają. Muzyka bizantyjska nie jako chór, nie jako mnisi, nie jako egzotyczna atrakcja. Ch. kołysze się z gryfem, herbaciarnia kołysze się z Ch.
Czekaliśmy na niego jakiś czas. Kiedy wreszcie przyszedł, nie wiedziałam o co chodzi. Czy może coś luźnego się zerwało w mojej głowie, czy może nie przyszliśmy tu wcale, może śpię, a może zasnęłam właśnie tutaj. Widzę Edka, wyraźnie, i płaczę kiedy siada naprzeciw. Gra. Sam, potem bębenek. Nie wiem, jak się ten bębenek nazywa. Gra, się kołysze, gra się kołysze, się kołyszę.
Zamykam oczy i płaczę; otwieram oczy i płaczę bardziej; π cieszy się z tych łez, że mi się podoba. To greckie, wiesz. To znaczy trochę greckie, w pewien sposób. Jak wszystko. Ch. i człowiek z bębenkiem zaczynają śpiewać; głębokie, smutne głosy. Głos Ch. niski jak głos Edka; ale Ch. nie sepleni, nie płacze przy wyższych nutach. Szumią rozmowy, cukier rozpuszcza się w herbacie. Maleńkie, złote szklanki. Całowane policzki, chodzenie na palcach.
Przez most skaczę po pełnych płytach; nie mogę przekroczyć linii, żeby nie otworzyło się piekło. Podnoszę głowę na kormorany i romskie trio smyczkowe (grają zawsze pośrodku mostu). Płaczę myśląc o saz'ie Christosa. Kocham go, jak kocham to trio i te kormorany, jak kocham innych nad sziszą i słodką herbatą. Zjechaliśmy się, zbiegliśmy jakoś cudownie, jak zawsze, przypadkowo. Nad tą rzeką, w tej herbaciarni: Janja z jej tureckimi historiami, z jej codzienną łódką w drodze na wykłady; Neal z jego korzeniami podartymi na kilka kontynentów, z czekoladą rozmazaną na czarnej brodzie; π jak rzadko odnaleziony, wieczny obcy z kawałkiem przynależności; moja długa droga do domu, moje słoneczko, śliczne oko dnia.
Ktoś się podnosi i wstaje, i idzie; będziesz spotykać go zawsze, nie spotkasz już nigdy. Pierwszym i podstawowym twoim obowiązkiem jest dotknięcie człowieka, zabranie go ze sobą na zawsze. Skomplikowane rzeczy przyjdą same.
Dym nargili, para herbaty. Ręce przesuwają się po ciele saz'u, struny próbują łapać jego dłonie. Bębenek. Ktoś porusza delikatnie czubkami tylko palców, skóra i drewno śpiewają. Muzyka bizantyjska nie jako chór, nie jako mnisi, nie jako egzotyczna atrakcja. Ch. kołysze się z gryfem, herbaciarnia kołysze się z Ch.
Czekaliśmy na niego jakiś czas. Kiedy wreszcie przyszedł, nie wiedziałam o co chodzi. Czy może coś luźnego się zerwało w mojej głowie, czy może nie przyszliśmy tu wcale, może śpię, a może zasnęłam właśnie tutaj. Widzę Edka, wyraźnie, i płaczę kiedy siada naprzeciw. Gra. Sam, potem bębenek. Nie wiem, jak się ten bębenek nazywa. Gra, się kołysze, gra się kołysze, się kołyszę.
Zamykam oczy i płaczę; otwieram oczy i płaczę bardziej; π cieszy się z tych łez, że mi się podoba. To greckie, wiesz. To znaczy trochę greckie, w pewien sposób. Jak wszystko. Ch. i człowiek z bębenkiem zaczynają śpiewać; głębokie, smutne głosy. Głos Ch. niski jak głos Edka; ale Ch. nie sepleni, nie płacze przy wyższych nutach. Szumią rozmowy, cukier rozpuszcza się w herbacie. Maleńkie, złote szklanki. Całowane policzki, chodzenie na palcach.
Przez most skaczę po pełnych płytach; nie mogę przekroczyć linii, żeby nie otworzyło się piekło. Podnoszę głowę na kormorany i romskie trio smyczkowe (grają zawsze pośrodku mostu). Płaczę myśląc o saz'ie Christosa. Kocham go, jak kocham to trio i te kormorany, jak kocham innych nad sziszą i słodką herbatą. Zjechaliśmy się, zbiegliśmy jakoś cudownie, jak zawsze, przypadkowo. Nad tą rzeką, w tej herbaciarni: Janja z jej tureckimi historiami, z jej codzienną łódką w drodze na wykłady; Neal z jego korzeniami podartymi na kilka kontynentów, z czekoladą rozmazaną na czarnej brodzie; π jak rzadko odnaleziony, wieczny obcy z kawałkiem przynależności; moja długa droga do domu, moje słoneczko, śliczne oko dnia.
Ktoś się podnosi i wstaje, i idzie; będziesz spotykać go zawsze, nie spotkasz już nigdy. Pierwszym i podstawowym twoim obowiązkiem jest dotknięcie człowieka, zabranie go ze sobą na zawsze. Skomplikowane rzeczy przyjdą same.
2012/04/20
Wiosna.
Wiosna. Pachną kwiaty pomarańczy, kwitną kolorowe kondomy, rosną sterty śmieci.
Trzeba się trochę wspiąć, żeby zostały za plecami. Z geologiem wspina się raczej powoli: zbieramy kamienie, przedzieramy się przez krzaki: mały kurs podstawowej mineralogii. L. narzeka, że nie zabrała ze sobą młotka; czasem zostaje w tyle, przybiega zafascynowana: tego kamienia nikt nie przyniósł, jest ich więcej! Więc są i wulkaniczne i osadowe, spójrz, tu masz marmur, tu bazalt, to może być początek agatu, ta ściana była kiedyś piaskiem. Widzisz muszle w środku?
Mijają nas konie, rowery pnące się pod górę. Kwiaty i reszta zostają w dole. Nad głową krążą sępy (Jestem martwa, hej, słyszysz? Przyleć, que estoy muerta!). Brodaty mnich otwiera drzwi monastyru.
Za murami jaskinie i rabatki; czaszki, pejcze i warzywne ogródki. Memento mori. I żeby zamknąć za sobą drzwi. Zimna woda w sieni (ciężkie, gliniane naczynie, lejesz lód do pyska z wysokości). Możesz wleźć na ołtarz, ale nie wolno ci przekroczyć progu ogródka. Śniadanie na stopie kamiennego Jezusa jest w porządku, ale nie zagaduj mnichów. Nie musisz płacić, ale pamiętaj, że zaraz stąd wyjdziesz. Że jesteś tylko gościem.
Ukochane monastyry, przemijalność i niegościnna gościna; jak święte kubki starowierców, wieczny uprzejmy brak komentarza. Ach tak, więc uważasz, że masz rację? No dobrze. Uważaj; i uważaj na siebie. Jesteś, w porządku, ale odejdź kiedyś. Bez zachwytu bzdurami, zachwycając się mrówką i trawką. Najlepiej niewiele mówiąc.
J. się denerwuje, że ja taka małomówna (nieprawda zresztą). Że przecież tyle tematów. Ta impreza w tygodniu, byłaś? (nie byłam) Tamten grill, ten test, pamiętasz? (nie moje kółko) I tak dalej. Że po co właściwie wyszliśmy, skoro siedzę na tej skarpie i gapię się na sępy. Sępy jak sępy. W dodatku wysoko. I co w tym specjalnego, że mają tyle określeń na sępa, a my upraszczamy, ujednolicamy? I nie, nie słyszą, kiedy do nich wołam, są ptakami, nie znają hiszpańskiego.
Co za bzdura. Więc gadam dalej do ścierwojadów w środku własnej głowy. Kładziemy po kawałku wszystkiego (chleb, dynia, truskawki) na ziemi, przybiegają mrówki. Otrzepujemy żuka z mrówek. Na rekonwalescencję w krzakach dostaje kawałek mięsa z kanapki J. Sępy w dalszym ciągu nas ignorują.
Niżej pasą się owce. Wyłażą owce na ulicę w bogatej dzielnicy (ta część za miastem, baseny i stadniny koni, oddzielona od centrum pasem Romów i Słowian, tym pasem, gdzie lepiej trzymać mocniej swoją torbę). Od oliwnego gaju rozciąga się strefa prezerwatyw. Wiosna, wiosna, ach, to ty!
Trzeba się trochę wspiąć, żeby zostały za plecami. Z geologiem wspina się raczej powoli: zbieramy kamienie, przedzieramy się przez krzaki: mały kurs podstawowej mineralogii. L. narzeka, że nie zabrała ze sobą młotka; czasem zostaje w tyle, przybiega zafascynowana: tego kamienia nikt nie przyniósł, jest ich więcej! Więc są i wulkaniczne i osadowe, spójrz, tu masz marmur, tu bazalt, to może być początek agatu, ta ściana była kiedyś piaskiem. Widzisz muszle w środku?
Mijają nas konie, rowery pnące się pod górę. Kwiaty i reszta zostają w dole. Nad głową krążą sępy (Jestem martwa, hej, słyszysz? Przyleć, que estoy muerta!). Brodaty mnich otwiera drzwi monastyru.
Za murami jaskinie i rabatki; czaszki, pejcze i warzywne ogródki. Memento mori. I żeby zamknąć za sobą drzwi. Zimna woda w sieni (ciężkie, gliniane naczynie, lejesz lód do pyska z wysokości). Możesz wleźć na ołtarz, ale nie wolno ci przekroczyć progu ogródka. Śniadanie na stopie kamiennego Jezusa jest w porządku, ale nie zagaduj mnichów. Nie musisz płacić, ale pamiętaj, że zaraz stąd wyjdziesz. Że jesteś tylko gościem.
Ukochane monastyry, przemijalność i niegościnna gościna; jak święte kubki starowierców, wieczny uprzejmy brak komentarza. Ach tak, więc uważasz, że masz rację? No dobrze. Uważaj; i uważaj na siebie. Jesteś, w porządku, ale odejdź kiedyś. Bez zachwytu bzdurami, zachwycając się mrówką i trawką. Najlepiej niewiele mówiąc.
J. się denerwuje, że ja taka małomówna (nieprawda zresztą). Że przecież tyle tematów. Ta impreza w tygodniu, byłaś? (nie byłam) Tamten grill, ten test, pamiętasz? (nie moje kółko) I tak dalej. Że po co właściwie wyszliśmy, skoro siedzę na tej skarpie i gapię się na sępy. Sępy jak sępy. W dodatku wysoko. I co w tym specjalnego, że mają tyle określeń na sępa, a my upraszczamy, ujednolicamy? I nie, nie słyszą, kiedy do nich wołam, są ptakami, nie znają hiszpańskiego.
Co za bzdura. Więc gadam dalej do ścierwojadów w środku własnej głowy. Kładziemy po kawałku wszystkiego (chleb, dynia, truskawki) na ziemi, przybiegają mrówki. Otrzepujemy żuka z mrówek. Na rekonwalescencję w krzakach dostaje kawałek mięsa z kanapki J. Sępy w dalszym ciągu nas ignorują.
Niżej pasą się owce. Wyłażą owce na ulicę w bogatej dzielnicy (ta część za miastem, baseny i stadniny koni, oddzielona od centrum pasem Romów i Słowian, tym pasem, gdzie lepiej trzymać mocniej swoją torbę). Od oliwnego gaju rozciąga się strefa prezerwatyw. Wiosna, wiosna, ach, to ty!
2012/04/15
Locura Santa.
Chodził zdenerwowany od dwóch tygodni; bo ci przeklęci Hiszpanie, te ich przeklęte procesje, ta ich przeklęta powierzchowność. Bo przecież nie są jedyną kulturą. I tacy są na innych zamknięci. I wyglądają jak maszerująca inkwizycja.
Uspokoił się dziś rano, zaplatając drożdżowe warkocze. Lepiąc drożdżowego Alladyna w migdałowych spodniach. Χριστός ἀνέστη! Ἀληθῶς ἀνέστη! Dopiero prawosławna Wielkanoc prostuje święta świata.
Więc te drożdżowe itd., piejemy nad nimi, on się uspokaja. Dzień się zaczyna boso na dachu (sąsiadka w szlafroku, wiatr), dzień się zaczyna jogą nad rzeką (tyłek w górze, chlupoczące brzuchy). Przechodzimy spokojnie przez miasto, już tydzień po procesjach. Turyści przejechali, przeszły orkiestry.
Tydzień temu się skończyło: święte szaleństwo, Wielki Tydzień, Semana Santa. Pobudka na dźwięk trąbek, przepychanie się przez obserwujące tłumy, rozpacz pod kinem i sklepem - zamknięte, świętujemy. Po pięć procesji co dzień, każda z nich kilkugodzinna. Tańczące figury i bębny drążące głęboko w ciało (ta piękna część), ulice pokryte pestkami słonecznika i pijani katolicy (ta druga).
Nie męczy kadzidło zagłuszające zapach pomarańczy, nie męczą nazarenos, kiedy nie widzisz w nich Ku Klux Klanu. Ale "ci przeklęci Hiszpanie, ta ich przeklęta powierzchowność"; te nastolatki przewracające się na obcasach, bo na procesji można spotkać chłopaków; te gotowane ślimaki i palce oblepione tłuszczem z churros przegryzanymi, kiedy zbliża się figura; to histeryczne przepychanie się do niej, żeby dotknąć, przeżegnać się i dalej pić i żreć. Agnostyk oburzony zachowaniem katolików, no ładnie. Przy całej mojej miłości do tej prowincji.
A więc przepięknie; i przepięknie, że już koniec. On się już mniej denerwuje; on się nie denerwuje już, kiedy prawie krzyczymy ze szczęścia zjadając Alladyna. Tłumy wyjechały, mieszkańcy wrócili do domów, bakłażany do sklepów. Głęboki oddech, znów jesteśmy u siebie. Do Cordoby wracają włóczędzy, w cebuli gotują się czerwone jajka.
Uspokoił się dziś rano, zaplatając drożdżowe warkocze. Lepiąc drożdżowego Alladyna w migdałowych spodniach. Χριστός ἀνέστη! Ἀληθῶς ἀνέστη! Dopiero prawosławna Wielkanoc prostuje święta świata.
Więc te drożdżowe itd., piejemy nad nimi, on się uspokaja. Dzień się zaczyna boso na dachu (sąsiadka w szlafroku, wiatr), dzień się zaczyna jogą nad rzeką (tyłek w górze, chlupoczące brzuchy). Przechodzimy spokojnie przez miasto, już tydzień po procesjach. Turyści przejechali, przeszły orkiestry.
Tydzień temu się skończyło: święte szaleństwo, Wielki Tydzień, Semana Santa. Pobudka na dźwięk trąbek, przepychanie się przez obserwujące tłumy, rozpacz pod kinem i sklepem - zamknięte, świętujemy. Po pięć procesji co dzień, każda z nich kilkugodzinna. Tańczące figury i bębny drążące głęboko w ciało (ta piękna część), ulice pokryte pestkami słonecznika i pijani katolicy (ta druga).
Nie męczy kadzidło zagłuszające zapach pomarańczy, nie męczą nazarenos, kiedy nie widzisz w nich Ku Klux Klanu. Ale "ci przeklęci Hiszpanie, ta ich przeklęta powierzchowność"; te nastolatki przewracające się na obcasach, bo na procesji można spotkać chłopaków; te gotowane ślimaki i palce oblepione tłuszczem z churros przegryzanymi, kiedy zbliża się figura; to histeryczne przepychanie się do niej, żeby dotknąć, przeżegnać się i dalej pić i żreć. Agnostyk oburzony zachowaniem katolików, no ładnie. Przy całej mojej miłości do tej prowincji.
A więc przepięknie; i przepięknie, że już koniec. On się już mniej denerwuje; on się nie denerwuje już, kiedy prawie krzyczymy ze szczęścia zjadając Alladyna. Tłumy wyjechały, mieszkańcy wrócili do domów, bakłażany do sklepów. Głęboki oddech, znów jesteśmy u siebie. Do Cordoby wracają włóczędzy, w cebuli gotują się czerwone jajka.
2012/04/03
Zdrowia.
Z przyjemnością zawiadamiamy o wynikach donacji numer 1. Pragniemy wyrazić naszą ogromną wdzięczność za hojność, jaką wykazaliście się oddając krew.
Ależ ne ma problema. Raz, że przyjemność po mojej stronie; dwa, że po oficjalnym rozpoznaniu przez hiszpańską służbę zdrowia czuję się już prawie w pełni spełnionym imigrantem.
Już się nawet nie obrażam (na początku się obrażałam). Już nie chodzę zawiedziona brakiem czekoladowej rekompensaty; coś w tym jest pięknego, że za worek krwi dostaję paczkę chipsów i serdeczne dzięki (chipsy są, swoją drogą, bekonowe, więc ciągle niechciane leżą w salonie), jeden i drugi list z podziękowaniem i wynikami krwi. Nigdy nie widziałam swoich wyników w Polsce - i niby wiem, że skoro ciągle moją krew przyjmują, to wszystko w porządku; niby czasem ktoś zachwyca się moją ilością płytek i z wielkimi oczami namawia do transfuzji; ale jednak dobrze zobaczyć to na papierze.
Więc tak. Wbijają we mnie wenflony, ostukują płuca i zaglądają w uszy - i nie mogę się nacieszyć. Histeryzuję przed wyjściem do lekarza, ale po umierającym tygodniu i współpracy na rzecz moich zatok komuś udaje się zaciągnąć mnie do przychodni na dole:
i to jest aż zaskakujące, ale obywa się bez płaczu, bez błagania o przyjęcie w tym tygodniu, bez prób pogodzenia systemów książeczek, recept i dokumentów. Bez krzyków i bez łaski. To znaczy bez tego wszystkiego, co trzeba przecierpieć w PL, zanim ktokolwiek za ciebie spojrzy.* Powinnam tutaj wygrzebać ten fragment z pamiętników Stachury, gdzie w przeklętej przychodni na Kasprzaka przechodzi przez to, przez co ja przechodziłam tam tyle razy. Kiedyś wygrzebię. Nic się nie zmienia.
I to jest aż zaskakujące, że to w ogóle może być zaskakujące. Że się człowieka traktuje po ludzku.
W każdym razie: rejestracyjne pogawędki o migracjach. Że to jest bardzo dobrze, że się przeniosłyśmy tutaj, świetnie, że się nam podoba, i jeszcze lepiej, że studiujemy. Wspaniale, dziewczyny! I jak ładnie mówicie! Ja też coś po francusku, po polsku znałem... Polonia c'est Polska, oui? Tak jest. Właśnie tak. I niech sobie będzie ta Polska w dalszym ciągu oddzielona ode mnie Francją - tak jest lepiej dla wszystkich.
Rejestrujący odprowadza nas pod drzwi, ustawia w dobrej kolejce, upewnia się, do kogo czekają inni, czy my nie będziemy czekać zbyt długo. Dalej cudownie nie-zachodnia hiszpańska medycyna (Pijesz rumianek? Próbowałaś już naparów? Nie zapominaj o miodzie!). Zobaczymy, jak zadziała.
Więc jestem migrantem spełnionym; nie czuję się w żaden sposób, jakbym miała kiedykolwiek stąd wyjeżdżać, "wracać do domu". Jestem, jestem u siebie. Z moją bezproblemową kartą zdrowia, kartą biblioteczną, moim karnetem autobusowym - moimi stałymi kierowcami; moją zaległą pracą domową, moim mokrym praniem na dachu, moim sprzedawcą warzyw. Nawet rozłożyć się czasem dobrze, kiedy rozkłada się w domu. I kiedy nikt mi nie mówi, że zapalenia zatok nie leczy się barszczem.
* żeby nie było, że jest całkowicie beznadziejnie: tutaj link do bodaj jedynego ludzkiego, myślącego, darmowego lekarza w Poznaniu.
Ależ ne ma problema. Raz, że przyjemność po mojej stronie; dwa, że po oficjalnym rozpoznaniu przez hiszpańską służbę zdrowia czuję się już prawie w pełni spełnionym imigrantem.
Już się nawet nie obrażam (na początku się obrażałam). Już nie chodzę zawiedziona brakiem czekoladowej rekompensaty; coś w tym jest pięknego, że za worek krwi dostaję paczkę chipsów i serdeczne dzięki (chipsy są, swoją drogą, bekonowe, więc ciągle niechciane leżą w salonie), jeden i drugi list z podziękowaniem i wynikami krwi. Nigdy nie widziałam swoich wyników w Polsce - i niby wiem, że skoro ciągle moją krew przyjmują, to wszystko w porządku; niby czasem ktoś zachwyca się moją ilością płytek i z wielkimi oczami namawia do transfuzji; ale jednak dobrze zobaczyć to na papierze.
Więc tak. Wbijają we mnie wenflony, ostukują płuca i zaglądają w uszy - i nie mogę się nacieszyć. Histeryzuję przed wyjściem do lekarza, ale po umierającym tygodniu i współpracy na rzecz moich zatok komuś udaje się zaciągnąć mnie do przychodni na dole:
i to jest aż zaskakujące, ale obywa się bez płaczu, bez błagania o przyjęcie w tym tygodniu, bez prób pogodzenia systemów książeczek, recept i dokumentów. Bez krzyków i bez łaski. To znaczy bez tego wszystkiego, co trzeba przecierpieć w PL, zanim ktokolwiek za ciebie spojrzy.* Powinnam tutaj wygrzebać ten fragment z pamiętników Stachury, gdzie w przeklętej przychodni na Kasprzaka przechodzi przez to, przez co ja przechodziłam tam tyle razy. Kiedyś wygrzebię. Nic się nie zmienia.
I to jest aż zaskakujące, że to w ogóle może być zaskakujące. Że się człowieka traktuje po ludzku.
W każdym razie: rejestracyjne pogawędki o migracjach. Że to jest bardzo dobrze, że się przeniosłyśmy tutaj, świetnie, że się nam podoba, i jeszcze lepiej, że studiujemy. Wspaniale, dziewczyny! I jak ładnie mówicie! Ja też coś po francusku, po polsku znałem... Polonia c'est Polska, oui? Tak jest. Właśnie tak. I niech sobie będzie ta Polska w dalszym ciągu oddzielona ode mnie Francją - tak jest lepiej dla wszystkich.
Rejestrujący odprowadza nas pod drzwi, ustawia w dobrej kolejce, upewnia się, do kogo czekają inni, czy my nie będziemy czekać zbyt długo. Dalej cudownie nie-zachodnia hiszpańska medycyna (Pijesz rumianek? Próbowałaś już naparów? Nie zapominaj o miodzie!). Zobaczymy, jak zadziała.
Więc jestem migrantem spełnionym; nie czuję się w żaden sposób, jakbym miała kiedykolwiek stąd wyjeżdżać, "wracać do domu". Jestem, jestem u siebie. Z moją bezproblemową kartą zdrowia, kartą biblioteczną, moim karnetem autobusowym - moimi stałymi kierowcami; moją zaległą pracą domową, moim mokrym praniem na dachu, moim sprzedawcą warzyw. Nawet rozłożyć się czasem dobrze, kiedy rozkłada się w domu. I kiedy nikt mi nie mówi, że zapalenia zatok nie leczy się barszczem.
* żeby nie było, że jest całkowicie beznadziejnie: tutaj link do bodaj jedynego ludzkiego, myślącego, darmowego lekarza w Poznaniu.
2012/03/16
Flamenco.
W Cordobie leje jak święty potop, szara pianka dwa kilometry nad nami schodzi coraz niżej, na dachy, głowy, dłonie, wsiąka kroplami w ubrania i książki.
Pozdrowienia od zielonej papużki. Podglądam ją przed wyjściem z domu, kiedy wraca do domu. Na dachu przy Placu Kolumba siedzi smutny Columba livia. Szkoda, że nie palumbus, zazwyczaj na deszczu smucą się grzywacze, kochane, brzydkie półkaczki. Na przystanku głodny kurczak z pręgą przez grzbiet. Kurczak czeka na autobus do Alcolei, czasem nawet wychodzi z pudełka, żeby przyjrzeć się chłopakowi trzymającemu pudełko.
Liście suche spadają jeszcze z drzew; na tych samych drzewach wykluwają się nowe liście, nowe kwiaty. Pisklaki. Dopóki jeszcze potrzeba, przyczepiam do łysych gałązek wełniane kwiaty, do szarych słupów ogłoszenia o balonach. Pomarańcze usychają na drzewach, marszczą się groźnie. Coraz mniej ich rozdeptanych na chodnikach. Palmy zrzucają liście większe ode mnie w poprzek przejścia dla pieszych; niespecjalnie duże osiągnięcie, to znaczy to, że większe ode mnie - w poprzek przejścia rzeczywiście potrzeba trochę celować.
Więc dziesięć stopni mniej, niż na codzień. Cordoba zakłada kurtki na kilkunastopniowe, syberyjskie warunki; w miarę puste piątkowe ulice; bardzo pełne piątkowe bary. Pogoda na Mrożka emigracyjne jęki, na pół-smętne rozmowy o związkach (z krajem, i co to właściwie jest kraj?), na nocne flamenco na dawnej arenie, placu byków... albo próbę przedostania się tam przez tłum przewracających się na szpilkach szesnastolatek zanim zrozumiesz, że nie, tej nocy to chyba jednak nie oznacza flamenco, tej nocy jest chyba mowa o flamingach. Różowych zwierzętach na chudziutkich nóżkach.
P. patrzy się na te nóżki i nie może zrozumieć, czemu zawracamy. Poryczeć trochę w raczej starszym barze, wrócić do listów z Pragi i z ratusza, do Mrożka* i własnej psychozy. Do potrzebnej deromantyzacji miejsca. Taka pogoda, trochę polska, o niczym.
* "Rzecz w tym, że na skutek nudnych okoliczności zewnętrznych być może nigdy już nie wrócę do Polski.
Nie ukrywajmy: byłaby to zmiana jakaś w moim życiu.
Możliwość oddziałała od razu na mnie całego. Rozmaicie. Jak porażenie ośrodka centralnego nerwów. Czuje się aż w nerwach najbardziej peryferyjnych.
(...)
Paradoksalnie nie czuję obawy o przyszłość. Paradoksalnie, bo w Warszawie, mając biec przyszlości ustalony aż do śmierci, przyszłość mnie gniotła. Tutaj, mając w perspektywie głód za kilka miesięcy, bezdomność ciagłą, wyrzucenie poza społecznośći kłopoty z administracją, żywioł obcości, grozę choroby bez środkow na leczenie i miejsca, w którym mógłbym chorować, nie czuję strachu. Ale to można przypisać temu, że groza i niepewność są zbyt wielkie, abym mógł je sobie emocjonalnie przedstawić."
Pozdrowienia od zielonej papużki. Podglądam ją przed wyjściem z domu, kiedy wraca do domu. Na dachu przy Placu Kolumba siedzi smutny Columba livia. Szkoda, że nie palumbus, zazwyczaj na deszczu smucą się grzywacze, kochane, brzydkie półkaczki. Na przystanku głodny kurczak z pręgą przez grzbiet. Kurczak czeka na autobus do Alcolei, czasem nawet wychodzi z pudełka, żeby przyjrzeć się chłopakowi trzymającemu pudełko.
Liście suche spadają jeszcze z drzew; na tych samych drzewach wykluwają się nowe liście, nowe kwiaty. Pisklaki. Dopóki jeszcze potrzeba, przyczepiam do łysych gałązek wełniane kwiaty, do szarych słupów ogłoszenia o balonach. Pomarańcze usychają na drzewach, marszczą się groźnie. Coraz mniej ich rozdeptanych na chodnikach. Palmy zrzucają liście większe ode mnie w poprzek przejścia dla pieszych; niespecjalnie duże osiągnięcie, to znaczy to, że większe ode mnie - w poprzek przejścia rzeczywiście potrzeba trochę celować.
Więc dziesięć stopni mniej, niż na codzień. Cordoba zakłada kurtki na kilkunastopniowe, syberyjskie warunki; w miarę puste piątkowe ulice; bardzo pełne piątkowe bary. Pogoda na Mrożka emigracyjne jęki, na pół-smętne rozmowy o związkach (z krajem, i co to właściwie jest kraj?), na nocne flamenco na dawnej arenie, placu byków... albo próbę przedostania się tam przez tłum przewracających się na szpilkach szesnastolatek zanim zrozumiesz, że nie, tej nocy to chyba jednak nie oznacza flamenco, tej nocy jest chyba mowa o flamingach. Różowych zwierzętach na chudziutkich nóżkach.
P. patrzy się na te nóżki i nie może zrozumieć, czemu zawracamy. Poryczeć trochę w raczej starszym barze, wrócić do listów z Pragi i z ratusza, do Mrożka* i własnej psychozy. Do potrzebnej deromantyzacji miejsca. Taka pogoda, trochę polska, o niczym.
* "Rzecz w tym, że na skutek nudnych okoliczności zewnętrznych być może nigdy już nie wrócę do Polski.
Nie ukrywajmy: byłaby to zmiana jakaś w moim życiu.
Możliwość oddziałała od razu na mnie całego. Rozmaicie. Jak porażenie ośrodka centralnego nerwów. Czuje się aż w nerwach najbardziej peryferyjnych.
(...)
Paradoksalnie nie czuję obawy o przyszłość. Paradoksalnie, bo w Warszawie, mając biec przyszlości ustalony aż do śmierci, przyszłość mnie gniotła. Tutaj, mając w perspektywie głód za kilka miesięcy, bezdomność ciagłą, wyrzucenie poza społecznośći kłopoty z administracją, żywioł obcości, grozę choroby bez środkow na leczenie i miejsca, w którym mógłbym chorować, nie czuję strachu. Ale to można przypisać temu, że groza i niepewność są zbyt wielkie, abym mógł je sobie emocjonalnie przedstawić."
2012/03/12
Pueblos.
Anne prosiła, żebyśmy spotkały się na dworcu autobusowym. To idę. Nie znam tego miasteczka, więc pytam kogoś - ktoś odpowiada; parę kroków dalej kto inny krzyczy za mną, że Eyy, rubia!, blondynko!, więc tylko przyspieszam - i zaraz już z A. idziemy do domu, przygotować salmorejo na obiad u znajomych, żeby roślinożerca też znalazł coś dla siebie.
Dwie godziny później, gdzieś między nieufnym jedzeniem chłodnika (zrobionego dla mnie, ale z taką ilością czosnku, że po kilku łyżkach spuchły mi ręce), a tłumaczeniem, że ośmiornica to zwierzę i naprawdę nie da się wygrzebać samego ryżu z tej paelli, ktoś przedstawia mi P. (ha, a ty przed chwilą pytałaś się mnie o drogę na dworzec!) i J. (ha, a ja przed chwilą widziałem cię w mieście, nie zareagowałaś jak wołałem!). Anne nie mogła mnie znaleźć więc zapytała kogoś na ulicy, czy w miasteczku nie pojawiła się blondynka. No, pojawiła się. Na chwileczkę, ale już wszyscy wiedzą.
Mieścina z tego właśnie rodzaju: jeśli jesz obiad z dwunastoma osobami, to znaczy, że jesz obiad z każdą rodziną z La Luisiany. Mieścina to nie jest nawet dobre tłumaczenie... Nie miasteczko. Nie wieś. Pueblo, czyli parę domów na krzyż, kawiarni, barów i sklepików może o połowę mniej, niż domów. W jednym miejscu kupujesz churros, w drugim czekoladę, w trzecim pomarańcze - siadasz w czwartym, żeby to wszystko nad kawą połączyć, przekrzykując się z kelnerem (twoim krewnym albo znajomym), że jak to nie można, co nie można przynosić własnych rzeczy, skoro właśnie przyniosłeś? No właśnie. Więc nie marudź człowieku, tylko przynieś kawę i siadaj z nami!
Siedzisz pod drzewkiem pomarańczowym i marudzisz, że nie da się jeść tych pomarańczy, bo gorzkie, nic się nie da z nimi zrobić. Gość (ta blondynka, co na chwilę) mówi, że przecież pomarańcze się sprzedaje, można sprzedać do UK i tam już robią z tego dżem. Oczywiście, że robią! Bo to są przecież bardzo dobre pomarańcze, nasze! A wy sprzedajecie? (pyta gość) E, przestań, trzeba by było je zebrać i zawieść do skupu. Nie opłaca się.
No tak.
Nie opłaca się też odnowić romańskiej łaźni w centrum miasta. To znaczy odnowić się odnowiło już nawet, ale to i tak jest nieopłacalne, więc łaźnia jest zamknięta, w brudnej wodzie pływa jeden karp.
Opłaca się np. dla dwunastu osób zrobić kilkanaście kilogramów (!) jedzenia. Najwyżej się resztę wyrzuci. Człowieku, to jest tylko jedzenie! I tak większą część się pożera mimo wszystko, a potem opłaca się przespać dzień i wieczorem jechać do siłowni w pobliskim mieście (nie ma sensu biegać w okolicy, bo są tylko pola i brzydko).
Mieścina z tego właśnie rodzaju. Ale marudzę, a ludzie przecież kochani, niesamowicie gościnni. Fakt, że po drugim dniu nie mogłam wytrzymać ich nastawienia, że po powrocie wyściskałam każdą osobę w mieszkaniu. Bo tego się jednak nie da słuchać dłużej, niż w przypadkowym samochodzie: że niebezpiecznie, że taka młoda, że tak mi się wydaje, że życie to idylla (mówię ci człowieku, że mi się nie wydaje; czy chociaż raz ci powiedziałam, że świat jest nieskończenie dobry, a wszyscy ludzie pragną mojego szczęścia?); że tak mi się wydaje, bo jeszcze nie pracuję (słucham?), że kiedy będę musiała (ukhm) kupić samochód, płacić za kablówkę i ciułać na wakacje, to dopiero zrozumiem. Więc oni (ci ciułający) mnie odstawią do domu, bo to jest przecież tylko 100 km, mogą pojechać na obiad do Cordoby, nie ma problemu, a przynajmniej dzięki nim nie zginę marnie z rąk typowego hiszpańskiego psychopaty (wszyscy Hiszpanie to psychopaci, z wyjątkiem oczywiście ludzi z La Luisiany).
Tego typu mieścina. Marudzę, bo przecież kochani ludzie. Ale może będę się dalej cieszyć ze świata, w którym granica między królestwami świata żywego nie przebiega wzdłuż brzegu morskiego, gdzie horyzont sięga jednak troszeczkę dalej, niż do najbliższego wzgórza.
Dwie godziny później, gdzieś między nieufnym jedzeniem chłodnika (zrobionego dla mnie, ale z taką ilością czosnku, że po kilku łyżkach spuchły mi ręce), a tłumaczeniem, że ośmiornica to zwierzę i naprawdę nie da się wygrzebać samego ryżu z tej paelli, ktoś przedstawia mi P. (ha, a ty przed chwilą pytałaś się mnie o drogę na dworzec!) i J. (ha, a ja przed chwilą widziałem cię w mieście, nie zareagowałaś jak wołałem!). Anne nie mogła mnie znaleźć więc zapytała kogoś na ulicy, czy w miasteczku nie pojawiła się blondynka. No, pojawiła się. Na chwileczkę, ale już wszyscy wiedzą.
Mieścina z tego właśnie rodzaju: jeśli jesz obiad z dwunastoma osobami, to znaczy, że jesz obiad z każdą rodziną z La Luisiany. Mieścina to nie jest nawet dobre tłumaczenie... Nie miasteczko. Nie wieś. Pueblo, czyli parę domów na krzyż, kawiarni, barów i sklepików może o połowę mniej, niż domów. W jednym miejscu kupujesz churros, w drugim czekoladę, w trzecim pomarańcze - siadasz w czwartym, żeby to wszystko nad kawą połączyć, przekrzykując się z kelnerem (twoim krewnym albo znajomym), że jak to nie można, co nie można przynosić własnych rzeczy, skoro właśnie przyniosłeś? No właśnie. Więc nie marudź człowieku, tylko przynieś kawę i siadaj z nami!
Siedzisz pod drzewkiem pomarańczowym i marudzisz, że nie da się jeść tych pomarańczy, bo gorzkie, nic się nie da z nimi zrobić. Gość (ta blondynka, co na chwilę) mówi, że przecież pomarańcze się sprzedaje, można sprzedać do UK i tam już robią z tego dżem. Oczywiście, że robią! Bo to są przecież bardzo dobre pomarańcze, nasze! A wy sprzedajecie? (pyta gość) E, przestań, trzeba by było je zebrać i zawieść do skupu. Nie opłaca się.
No tak.
Nie opłaca się też odnowić romańskiej łaźni w centrum miasta. To znaczy odnowić się odnowiło już nawet, ale to i tak jest nieopłacalne, więc łaźnia jest zamknięta, w brudnej wodzie pływa jeden karp.
Opłaca się np. dla dwunastu osób zrobić kilkanaście kilogramów (!) jedzenia. Najwyżej się resztę wyrzuci. Człowieku, to jest tylko jedzenie! I tak większą część się pożera mimo wszystko, a potem opłaca się przespać dzień i wieczorem jechać do siłowni w pobliskim mieście (nie ma sensu biegać w okolicy, bo są tylko pola i brzydko).
Mieścina z tego właśnie rodzaju. Ale marudzę, a ludzie przecież kochani, niesamowicie gościnni. Fakt, że po drugim dniu nie mogłam wytrzymać ich nastawienia, że po powrocie wyściskałam każdą osobę w mieszkaniu. Bo tego się jednak nie da słuchać dłużej, niż w przypadkowym samochodzie: że niebezpiecznie, że taka młoda, że tak mi się wydaje, że życie to idylla (mówię ci człowieku, że mi się nie wydaje; czy chociaż raz ci powiedziałam, że świat jest nieskończenie dobry, a wszyscy ludzie pragną mojego szczęścia?); że tak mi się wydaje, bo jeszcze nie pracuję (słucham?), że kiedy będę musiała (ukhm) kupić samochód, płacić za kablówkę i ciułać na wakacje, to dopiero zrozumiem. Więc oni (ci ciułający) mnie odstawią do domu, bo to jest przecież tylko 100 km, mogą pojechać na obiad do Cordoby, nie ma problemu, a przynajmniej dzięki nim nie zginę marnie z rąk typowego hiszpańskiego psychopaty (wszyscy Hiszpanie to psychopaci, z wyjątkiem oczywiście ludzi z La Luisiany).
Tego typu mieścina. Marudzę, bo przecież kochani ludzie. Ale może będę się dalej cieszyć ze świata, w którym granica między królestwami świata żywego nie przebiega wzdłuż brzegu morskiego, gdzie horyzont sięga jednak troszeczkę dalej, niż do najbliższego wzgórza.
2012/03/01
cz.
Szybka jesteś. Z tym warkoczem. I włosy masz dłuższe, niż na codzień!
Oddział francuski planuje naleśniki. Mamy specjalny do naleśników cukier. P. prawie płacze czytając listę produktów, które nie dobiją jego zepsutego żołądka. Schnę w słońcu, śmieję się do Margulis, oni się do mojego śmiechu śmieją. Czy da się ten dom przedłużyć na zawsze?
Schnę, idę. Przebiega mi drogę błękitnooki kot. Na szczęście. Drogę jak zwykle zgubioną, bo łatwo się skręca w nierównoległe uliczki; ale jednak drogę dokądś. Przybiegam spóźniona. Po chwili przybiega L. W ten sposób nie spóźnia się nikt, nigdy. Czy nad Bałtykiem mój Miecio przechodzi żałobę po mnie? Czy liczy mi opóźnienie, czy czyta Szymborską i płacze?
Na stoisku pocztówki: krowy pasą się na tle mezquity. Czy fotograf kocha krówki, czy tworzy fikcyjną żyzną, sielską Andaluzję?
Filmoteka dziś darmowa, w ukłonie dla Szymborskiej. Sześć wierszy i sześć komentarzy do polskich liter. Nie zdążyliśmy nawet nauczyć się wymawiać jej nazwiska, a ona już sobie poszła. Czy nie da się naprawdę przez szesnaście lat nauczyć dwóch słów?
L. gubi się przy filmie, za dużo języków dookoła. Kamera znajduje blondynkę. Zbliżenie. No, pozdrawiamy audycję na żywo. Czy kamera złapała M. ciągnącego mnie za warkocz? Czy w czasie audycji pojawiły się napisy z tłumaczeniami, ze szczególnym wytłuszczeniem tego, że po kilku tygodniach spotykamy się przypadkowo w sąsiednich rzędach?
Poprawiamy adres na liście L. Margulis grzbietem dzielnie podpiera list. Czy adresat czytając pomyśli o organellach?
Deszcz czeka na schowanie listu i książki i zaczyna spadać. Pada pięknie. Miasto deszczem i mydłem pachnie. Czy deszcz zdaje sobie sprawę, jak bardzo czekaliśmy? Czy może pada nocą ze wstydu?
Przybiegam mokra. Głodna. P. przygotował jedzenie dla wszystkich: na moje uczulenie, na swój zepsuty żołądek. Jedzenie pełnie cebuli i ostrych przypraw. Czy ktoś się tym przejmuje?
Czy można to przedłużyć na zawsze?
Oddział francuski planuje naleśniki. Mamy specjalny do naleśników cukier. P. prawie płacze czytając listę produktów, które nie dobiją jego zepsutego żołądka. Schnę w słońcu, śmieję się do Margulis, oni się do mojego śmiechu śmieją. Czy da się ten dom przedłużyć na zawsze?
Schnę, idę. Przebiega mi drogę błękitnooki kot. Na szczęście. Drogę jak zwykle zgubioną, bo łatwo się skręca w nierównoległe uliczki; ale jednak drogę dokądś. Przybiegam spóźniona. Po chwili przybiega L. W ten sposób nie spóźnia się nikt, nigdy. Czy nad Bałtykiem mój Miecio przechodzi żałobę po mnie? Czy liczy mi opóźnienie, czy czyta Szymborską i płacze?
Na stoisku pocztówki: krowy pasą się na tle mezquity. Czy fotograf kocha krówki, czy tworzy fikcyjną żyzną, sielską Andaluzję?
Filmoteka dziś darmowa, w ukłonie dla Szymborskiej. Sześć wierszy i sześć komentarzy do polskich liter. Nie zdążyliśmy nawet nauczyć się wymawiać jej nazwiska, a ona już sobie poszła. Czy nie da się naprawdę przez szesnaście lat nauczyć dwóch słów?
L. gubi się przy filmie, za dużo języków dookoła. Kamera znajduje blondynkę. Zbliżenie. No, pozdrawiamy audycję na żywo. Czy kamera złapała M. ciągnącego mnie za warkocz? Czy w czasie audycji pojawiły się napisy z tłumaczeniami, ze szczególnym wytłuszczeniem tego, że po kilku tygodniach spotykamy się przypadkowo w sąsiednich rzędach?
Poprawiamy adres na liście L. Margulis grzbietem dzielnie podpiera list. Czy adresat czytając pomyśli o organellach?
Deszcz czeka na schowanie listu i książki i zaczyna spadać. Pada pięknie. Miasto deszczem i mydłem pachnie. Czy deszcz zdaje sobie sprawę, jak bardzo czekaliśmy? Czy może pada nocą ze wstydu?
Przybiegam mokra. Głodna. P. przygotował jedzenie dla wszystkich: na moje uczulenie, na swój zepsuty żołądek. Jedzenie pełnie cebuli i ostrych przypraw. Czy ktoś się tym przejmuje?
Czy można to przedłużyć na zawsze?
2012/02/21
Koty, my.
Kiedy zasypiam na dachu, miasto jest jakby pod moimi plecami; kiedy tylko zamknę oczy, moje lewe ramię przywiera mocno, prostopadle do ulicy, świat się troszeczkę przekręca, układa tak, że piesi, konni i samochodni przesuwają się pod moimi łopatkami.
Pięknie się śpi na słońcu. Dawkins pod głową. W głowie sny niemowlaka, sny z czasu mnóstwa bodźców, nowego języka. Intensywne, kolorowe, głośne; budzi mnie stukot kopyt. Kopyta przebiegają pod palemkami. Nie rozróżniam jeszcze tych drzew, jeszcze to dla mnie palemki, drzewka pomarańczowe, malutkie pseudoakacje. Nie rozróżniam jeszcze tych ptaków, poza tylko całkiem oczywistymi. Śpiewam w parkach Czarnego gołębia i gdzie on, gdzie on jest?
Same gołąbki białe. Może to i weselej.
Czasem gołąbki w estragonie; soczewica zawinięta w kapustę. Kasza z cytryną. Pieczony miód. Awokado z orzechami. Mruczymy z przymrużonymi oczami. Już jesteś? Jaka szkoda, że już jesteś! Przecież ja gotuję dla ciebie niespodziankę!
Idź do salonu, udawaj, że nic nie wiesz o tym musie!
Możesz to jeść? Chcę zrobić coś dla ciebie, już od kilku dni nie jedliśmy wszyscy razem.
Wynosimy herbatę na dach. Na kanapę. Papier i struny szumią koło filiżanek. Z pestek awokado rzeźbią się pionki; z pestek słonecznika wyrastają słońca.
P. przeciąga się przez sen. Opowiada mi o drganiu powietrza w środku orkiestry. Opowiadam mu o wędrówce człowieka; tej pierwszej, tej od skóry czarnej do skandynawskiej białości. Dlaczego w takim razie jestem jaśniejsza od E.?
E. planuje ciastka i rękawiczki, opowiada o swojej barcelońskiej kuchni. Swojej pierwszej prawdziwej kuchni. M. tłumaczy nam problemy z tworzeniem historycznych armii. Skąd się brało tylu piratów?
M. wraca z dachu. Miau, cały dzień spędziłem na dachu. Kocham dach. Spotkałaś już jakieś koty na uczelni?
Spotkałam dziś nowego kota w parku tuż za naszym oknem. Spotkałam znów tego chudego czarnucha pod kratą przy dworcu. Kiedy ostatnio odwiedzaliście koty z romańskich ruin?
Przychodzą goście. Wychodzą goście. Przychodzą na obiad, na nocleg przed trasą, na tydzień. Wyjadają coś z lodówki, piszą coś na tablicy, zostawiają coś w lodówce, w piekarniku, w głowie. Mówią po grecku, po niemiecku, hiszpańsku, mówią jakkolwiek; tańczymy, pijemy soki, rozciągamy się piętro nad mieszkaniem. Czemu siedzisz w fotelu, przyniosłem piłkę...usiądź na piłce, poćwiczysz plecy. Oddałam twoje książki do biblioteki. Zabrałem twoje tahini. Zrobiłam dla ciebie porcję bez czosnku. Wychodzę, wracam, idę, zostaję - potrzebujesz czegoś?
Nasza rodzina o krzywej gramatyce. Miauczący dom pachnący.
Niedaleko mostu na Guadalquivir znajdziesz zawsze grupę kormoranów. Poza miastem nie ma już białych gołębi; są zwykłe, szaro-tęczowe piękności. Gęsi. Dużo wróbli. Nie znam jeszcze tych innych ptaków.
Pięknie się śpi na słońcu. Dawkins pod głową. W głowie sny niemowlaka, sny z czasu mnóstwa bodźców, nowego języka. Intensywne, kolorowe, głośne; budzi mnie stukot kopyt. Kopyta przebiegają pod palemkami. Nie rozróżniam jeszcze tych drzew, jeszcze to dla mnie palemki, drzewka pomarańczowe, malutkie pseudoakacje. Nie rozróżniam jeszcze tych ptaków, poza tylko całkiem oczywistymi. Śpiewam w parkach Czarnego gołębia i gdzie on, gdzie on jest?
Same gołąbki białe. Może to i weselej.
Czasem gołąbki w estragonie; soczewica zawinięta w kapustę. Kasza z cytryną. Pieczony miód. Awokado z orzechami. Mruczymy z przymrużonymi oczami. Już jesteś? Jaka szkoda, że już jesteś! Przecież ja gotuję dla ciebie niespodziankę!
Idź do salonu, udawaj, że nic nie wiesz o tym musie!
Możesz to jeść? Chcę zrobić coś dla ciebie, już od kilku dni nie jedliśmy wszyscy razem.
Wynosimy herbatę na dach. Na kanapę. Papier i struny szumią koło filiżanek. Z pestek awokado rzeźbią się pionki; z pestek słonecznika wyrastają słońca.
P. przeciąga się przez sen. Opowiada mi o drganiu powietrza w środku orkiestry. Opowiadam mu o wędrówce człowieka; tej pierwszej, tej od skóry czarnej do skandynawskiej białości. Dlaczego w takim razie jestem jaśniejsza od E.?
E. planuje ciastka i rękawiczki, opowiada o swojej barcelońskiej kuchni. Swojej pierwszej prawdziwej kuchni. M. tłumaczy nam problemy z tworzeniem historycznych armii. Skąd się brało tylu piratów?
M. wraca z dachu. Miau, cały dzień spędziłem na dachu. Kocham dach. Spotkałaś już jakieś koty na uczelni?
Spotkałam dziś nowego kota w parku tuż za naszym oknem. Spotkałam znów tego chudego czarnucha pod kratą przy dworcu. Kiedy ostatnio odwiedzaliście koty z romańskich ruin?
Przychodzą goście. Wychodzą goście. Przychodzą na obiad, na nocleg przed trasą, na tydzień. Wyjadają coś z lodówki, piszą coś na tablicy, zostawiają coś w lodówce, w piekarniku, w głowie. Mówią po grecku, po niemiecku, hiszpańsku, mówią jakkolwiek; tańczymy, pijemy soki, rozciągamy się piętro nad mieszkaniem. Czemu siedzisz w fotelu, przyniosłem piłkę...usiądź na piłce, poćwiczysz plecy. Oddałam twoje książki do biblioteki. Zabrałem twoje tahini. Zrobiłam dla ciebie porcję bez czosnku. Wychodzę, wracam, idę, zostaję - potrzebujesz czegoś?
Nasza rodzina o krzywej gramatyce. Miauczący dom pachnący.
Niedaleko mostu na Guadalquivir znajdziesz zawsze grupę kormoranów. Poza miastem nie ma już białych gołębi; są zwykłe, szaro-tęczowe piękności. Gęsi. Dużo wróbli. Nie znam jeszcze tych innych ptaków.
2012/02/12
W głowie koniec świata.
Kiedy wreszcie obudziłam się w rzeczywistości, bałam się ruszyć z łóżka; bałam się, że za chwilę zacznie być jeszcze gorzej. Śniło mi się kilkanaście koszmarów, jeden zawarty drugim; za każdym razem budziłam się w nowym śnie i każdy nowy sen był coraz bardziej przerażający. Bałam się, że teraz zginę, teraz na pewno zginę; że tych kilkanaście śmierci i końców świata to był tylko wstęp do prawdziwego końca.
Miguel wyśmiał moje poczucie poranka i moje przeżywanie snów. Nic ci się nie stanie, wiesz. Możesz spokojnie jechać. Dlaczego akurat dzisiaj wszystko miałoby się skończyć? Dlaczego akurat dzisiaj autobus miałby być bezpieczniejszy? Zrobisz, jak uważasz, ale powinnaś robić to, kim jesteś, nie dać się zastraszyć własnej głowie. I nie czytać już Juana Rulfo.
Zostawiłam Rulfo na stole (straszył mnie jeszcze później gospodą El llano pośrodku niczego), zamknęłam za sobą drzwi. Prawie płacząc. Za chwilę ktoś mnie zamorduje, ot tak spadnie na miasto toksyczny deszcz, amerykańska bomba. Mogłabym przysiąc.
Mogłabym przysiąc aż do zejścia na patio.
Otwierając bramę na ulicę znowu wiedziałam, że nie ma się czego bać, że świat jest zawsze tak samo nie- i bezpieczny i cóż - w razie czego zostanie w łóżku nie uratuje mnie przed apokalipsą. Droga może mnie za to uratować przed samą sobą.
Pół godziny później na wylotówce sprzedawca zdrapek i chusteczek pyta, dlaczego właściwie tu stoję, o co chodzi; oni pracują i nie chcieliby konkurencji. Ja muszę tylko wyjechać do Priego, jeśli jestem za blisko, to przepraszam, mogę cofnąć się kawałek w stronę miasta. Ale nie, nie trzeba; jeżeli niczego nie sprzedaję, to powodzenia, byle tylko nie podchodzić razem z nimi do kierowców na czerwonym świetle, bo się przestraszą i ani nie kupią, ani nie zawiozą nigdzie. Nie podchodzę, po chwili jadę już na południe.
Kilka małych przesiadek; okolice Priego jak środkowa Bośnia i Hercegowina: ten sam krajobraz, może tylko zamiast wysokich krzaków - kratka drzewek oliwnych, zamiast zwartych chwastów - kilkumetrowe trawska; i ludzie ci sami, i zachwyt ten sam moim zachwytem; bezdomne psiska i zakurzone uliczki pięknie prowadzące do celu. Cel: spacer z widokiem, grzanie winem i przypalanie stóp schowanym pod obrusami brasero, marznięcie nocą pod stertą kap i koców, odkrycie rano po psiemu zimnego nosa. Szkoda, że nie mogę do tego nosa zamerdać; zostałam już prawie pełnowartościową suką.
W niedzielę miasteczko biegnie do kościołów, ja znów podskakuję na wylotówce. Ktoś się cieszy, że ja się cieszę ze świeżutkiej imigracji, że to jest naprawdę migracja do siebie. Ktoś jest dumny z mojego łamanego języka i mojej miłości do Montllor'a. Ktoś się upewnia, czy nie wolę jechać jednak do Malagi, bo przecież w Maladze cieplej i morze. Ktoś się martwi, że jest umówiony, że nie może mnie tych dodatkowych stu kilometrów podwieźć. Bo gdyby nie te przeklęte zobowiązania, to przecież odstawiłby mnie do domu.
Nic ci się nie stanie, wiesz. Dlaczego akurat dzisiaj wszystko miałoby się skończyć? Zrobisz, jak uważasz, ale powinnaś robić to, kim jesteś, nie dać się zastraszyć własnej głowie. I nie czytać już Juana Rulfo.
Miguel wyśmiał moje poczucie poranka i moje przeżywanie snów. Nic ci się nie stanie, wiesz. Możesz spokojnie jechać. Dlaczego akurat dzisiaj wszystko miałoby się skończyć? Dlaczego akurat dzisiaj autobus miałby być bezpieczniejszy? Zrobisz, jak uważasz, ale powinnaś robić to, kim jesteś, nie dać się zastraszyć własnej głowie. I nie czytać już Juana Rulfo.
Zostawiłam Rulfo na stole (straszył mnie jeszcze później gospodą El llano pośrodku niczego), zamknęłam za sobą drzwi. Prawie płacząc. Za chwilę ktoś mnie zamorduje, ot tak spadnie na miasto toksyczny deszcz, amerykańska bomba. Mogłabym przysiąc.
Mogłabym przysiąc aż do zejścia na patio.
Otwierając bramę na ulicę znowu wiedziałam, że nie ma się czego bać, że świat jest zawsze tak samo nie- i bezpieczny i cóż - w razie czego zostanie w łóżku nie uratuje mnie przed apokalipsą. Droga może mnie za to uratować przed samą sobą.
Pół godziny później na wylotówce sprzedawca zdrapek i chusteczek pyta, dlaczego właściwie tu stoję, o co chodzi; oni pracują i nie chcieliby konkurencji. Ja muszę tylko wyjechać do Priego, jeśli jestem za blisko, to przepraszam, mogę cofnąć się kawałek w stronę miasta. Ale nie, nie trzeba; jeżeli niczego nie sprzedaję, to powodzenia, byle tylko nie podchodzić razem z nimi do kierowców na czerwonym świetle, bo się przestraszą i ani nie kupią, ani nie zawiozą nigdzie. Nie podchodzę, po chwili jadę już na południe.
Kilka małych przesiadek; okolice Priego jak środkowa Bośnia i Hercegowina: ten sam krajobraz, może tylko zamiast wysokich krzaków - kratka drzewek oliwnych, zamiast zwartych chwastów - kilkumetrowe trawska; i ludzie ci sami, i zachwyt ten sam moim zachwytem; bezdomne psiska i zakurzone uliczki pięknie prowadzące do celu. Cel: spacer z widokiem, grzanie winem i przypalanie stóp schowanym pod obrusami brasero, marznięcie nocą pod stertą kap i koców, odkrycie rano po psiemu zimnego nosa. Szkoda, że nie mogę do tego nosa zamerdać; zostałam już prawie pełnowartościową suką.
W niedzielę miasteczko biegnie do kościołów, ja znów podskakuję na wylotówce. Ktoś się cieszy, że ja się cieszę ze świeżutkiej imigracji, że to jest naprawdę migracja do siebie. Ktoś jest dumny z mojego łamanego języka i mojej miłości do Montllor'a. Ktoś się upewnia, czy nie wolę jechać jednak do Malagi, bo przecież w Maladze cieplej i morze. Ktoś się martwi, że jest umówiony, że nie może mnie tych dodatkowych stu kilometrów podwieźć. Bo gdyby nie te przeklęte zobowiązania, to przecież odstawiłby mnie do domu.
Nic ci się nie stanie, wiesz. Dlaczego akurat dzisiaj wszystko miałoby się skończyć? Zrobisz, jak uważasz, ale powinnaś robić to, kim jesteś, nie dać się zastraszyć własnej głowie. I nie czytać już Juana Rulfo.
2012/02/08
Post zimny, o imprezowaniu.
to jest post zimny, za to z podkładem dźwiękowym; podkład jest o tutaj.
M. wyjechał walczyć z rządem, mieszkanie jest na chwilkę moje. Więc mogłabym na upartego zrobić imprezę, wrócić Późno nie martwiąc się, że go obudzę. Tak?
Więc zawinęłam się w koc z komputerem i książkami. Planuję studia tu, kończę studia tam; wyjadam czekoladki i jakieś kruche migdałowe coś. Impreza pełną gębą. To znaczy bardzo dobrze, niesamowicie dobrze; w Docelowym Mieszkaniu wreszcie można imprezować! jest ulubionym chyba żartem, powtarzanym z przymrużonymi powiekami znad kolejnej herbaty.
Ten koc. Przyzwyczajona już do ciepła wymarzłam nad rzeką w czternastu stopniach, cały dzień dochodzę do siebie jak po przedzieraniu się do bazy polarnej. Niby nic: dwie godziny w parku, spacer po jajka i do biblioteki; na dzisiaj już za dużo, na dzisiaj już za zimno. Kolejne kawy, święto lasu nad ciepłym obiadem; Juan Rulfo, żeby było ciężko i ambitnie - Isabel Allende, żeby było lekko i przyjemnie. Na proszone francuskie naleśniki nie pójdę, będę z sinymi palcami dokańczać tekst o nasionkach i myszach, żeby już zbyt długo na niego przez następne miesiące nie patrzeć. Bo przez następne miesiące, mam nadzieję, życie to będą takie właśnie francuskie naleśniki.
Przed przyjazdem słyszałam o Cordobie, że Cordupa, że nic, nie warto jechać. To znaczy ładnie - ale nic się nie dzieje i w ogóle szkoda czasu; że dobrze, że są chociaż erazmusi.
To było najlepszą chyba reklamą miasta. Nie to, że erazmusi, broń mnie świecie; to właśnie, że nie dzieje się nic. Że imprez brak. Że się trzeba naszukać, żeby tańczyć na stole z butelką whisky w garści. Tak się nie dziać może, bardzo poproszę!
Dzieje się oczywiście inaczej; dzieje się w piwnicach flamenco, na warsztatach garncarskich, na targach warzywnych, konferencjach klimatycznych, kursach mikologicznych... Dzieje się darmową biblioteką i najpiękniejszym na świecie mieszkaniem z widokiem na dachy miasta; wegańskimi gołąbkami i naszym nad nimi gruchaniem; ciepłym swetrem od Erici; dzieje się słońcem na Patio de las Naranjas i kormoranami na Guadalquivir. I tak się dziać może, poproszę bardzo!
I o to chodzi. O te herbaty i naleśniki. O pół dnia zawijania soczewicy w kapustę i czyjegoś nad nią uśmiechu; o całowanie policzków, kolorową kredę na ścianach i szczęśliwe jajka. Dla tego można się zjechać z każdej strony maleńkiego kontynentu. Dlatego, żeby się wzajemnie karmić, ogrzewać i uśmiechać. Tak sobie cichutko i w środku imprezować. Odciąć się od tego, czego się po nas spodziewa, żeby spokojnie i dobrze być.
El amor es lo mas grande del mundo.
M. wyjechał walczyć z rządem, mieszkanie jest na chwilkę moje. Więc mogłabym na upartego zrobić imprezę, wrócić Późno nie martwiąc się, że go obudzę. Tak?
Więc zawinęłam się w koc z komputerem i książkami. Planuję studia tu, kończę studia tam; wyjadam czekoladki i jakieś kruche migdałowe coś. Impreza pełną gębą. To znaczy bardzo dobrze, niesamowicie dobrze; w Docelowym Mieszkaniu wreszcie można imprezować! jest ulubionym chyba żartem, powtarzanym z przymrużonymi powiekami znad kolejnej herbaty.
Ten koc. Przyzwyczajona już do ciepła wymarzłam nad rzeką w czternastu stopniach, cały dzień dochodzę do siebie jak po przedzieraniu się do bazy polarnej. Niby nic: dwie godziny w parku, spacer po jajka i do biblioteki; na dzisiaj już za dużo, na dzisiaj już za zimno. Kolejne kawy, święto lasu nad ciepłym obiadem; Juan Rulfo, żeby było ciężko i ambitnie - Isabel Allende, żeby było lekko i przyjemnie. Na proszone francuskie naleśniki nie pójdę, będę z sinymi palcami dokańczać tekst o nasionkach i myszach, żeby już zbyt długo na niego przez następne miesiące nie patrzeć. Bo przez następne miesiące, mam nadzieję, życie to będą takie właśnie francuskie naleśniki.
Przed przyjazdem słyszałam o Cordobie, że Cordupa, że nic, nie warto jechać. To znaczy ładnie - ale nic się nie dzieje i w ogóle szkoda czasu; że dobrze, że są chociaż erazmusi.
To było najlepszą chyba reklamą miasta. Nie to, że erazmusi, broń mnie świecie; to właśnie, że nie dzieje się nic. Że imprez brak. Że się trzeba naszukać, żeby tańczyć na stole z butelką whisky w garści. Tak się nie dziać może, bardzo poproszę!
Dzieje się oczywiście inaczej; dzieje się w piwnicach flamenco, na warsztatach garncarskich, na targach warzywnych, konferencjach klimatycznych, kursach mikologicznych... Dzieje się darmową biblioteką i najpiękniejszym na świecie mieszkaniem z widokiem na dachy miasta; wegańskimi gołąbkami i naszym nad nimi gruchaniem; ciepłym swetrem od Erici; dzieje się słońcem na Patio de las Naranjas i kormoranami na Guadalquivir. I tak się dziać może, poproszę bardzo!
I o to chodzi. O te herbaty i naleśniki. O pół dnia zawijania soczewicy w kapustę i czyjegoś nad nią uśmiechu; o całowanie policzków, kolorową kredę na ścianach i szczęśliwe jajka. Dla tego można się zjechać z każdej strony maleńkiego kontynentu. Dlatego, żeby się wzajemnie karmić, ogrzewać i uśmiechać. Tak sobie cichutko i w środku imprezować. Odciąć się od tego, czego się po nas spodziewa, żeby spokojnie i dobrze być.
El amor es lo mas grande del mundo.
2012/02/06
Santa Emigración.
W samolocie płakałam dwa razy.
Po raz pierwszy, kiedy wystartowaliśmy, pod nami światła Poznania. Nie mogąc uwierzyć własnemu szczęściu; zostawiam wreszcie to miasto. Ajde, ciao!
Po raz drugi, kiedy wylądowaliśmy, stewardessa powiedziała: życzę państwu miłego pobytu w Madrycie, a niektórych witam w domu.
O tak, w domu. Też się witam. Dom mnie wita. Wszystko jest dobre i na swoim miejscu.
Minus cztery i niby to o dwadzieścia stopni więcej, niż parę godzin wcześniej, ale jednak za zimno. Szybko i drogo na dworzec, pojadę wcześniejszym autobusem. Wcześniejszym, to znaczy oszczędzając sobie ośmiu godzin na (jednak) mrozie.
Podskakujemy sobie na dworcu. Obok mnie dwójka chłopaków opowiada sobie o tym, że w Polsce to jest minus trzydzieści stopni i ludzie umierają, wszyscy, zamarzają na ulicach! A my tu marudzimy! Biedni Polacy!
Dwadzieścia godzin później odmarzając po spacerze w nocnych plus dwóch stopniach opowiadam sprzedawcy soków, że rety, my tu niby marudzimy, ale w Polsce to wiesz, minus trzydzieści! I zamarzamy!
Za pół roku nie będę w stanie przetrwać polskiego lata. I bardziej będę andaluzyjska niż jakikolwiek Hiszpan. Znając siebie - śmiało mogę przysięgać.
Jest mi wreszcie autentycznie gorąco; nie gniję wreszcie od wewnątrz, bo wszelkie męty zabija ciepłe powietrze podejrzanie pachnące wędzonym... wszystkim. I ja po godzinach łażenia pachnę jak uwędzona, kiedy włażę wreszcie do środka poznawać nie budynki i nie tylko na pojedynczą rozmowę.
Wszystkie męty zabija powietrze płynące przez gardło ciepłym językiem.
Wszystkie zabija powietrze między całowanymi policzkami.
Wszystkie - rozedrgane powietrze kocich mruków i miauków z ruin i balkonów.
Zimne nocą powietrze potwierdza tylko świat.
Ciepły dach nad Plaza Colon potwierdza tylko świat.
Pies witający sprzedawcę, torby i jedzenie w bibliotece, walka o koce w lodowatej sypialni, wory pomarańczy sprzątanych z parku, oswojone koty z romańskich ruin potwierdzają tylko świat.
Ściana mówi do samochodów i do mnie: PROHIBIDO VOLVER ATRAS. Pues vale. Ostatnia rzecz, którą chciałabym zrobić, to wrócić z powrotem do Obczyzny.
"Unenlightened life is bound to be frustrating, and so all suffering", Budda by Kerouac
Po raz pierwszy, kiedy wystartowaliśmy, pod nami światła Poznania. Nie mogąc uwierzyć własnemu szczęściu; zostawiam wreszcie to miasto. Ajde, ciao!
Po raz drugi, kiedy wylądowaliśmy, stewardessa powiedziała: życzę państwu miłego pobytu w Madrycie, a niektórych witam w domu.
O tak, w domu. Też się witam. Dom mnie wita. Wszystko jest dobre i na swoim miejscu.
Minus cztery i niby to o dwadzieścia stopni więcej, niż parę godzin wcześniej, ale jednak za zimno. Szybko i drogo na dworzec, pojadę wcześniejszym autobusem. Wcześniejszym, to znaczy oszczędzając sobie ośmiu godzin na (jednak) mrozie.
Podskakujemy sobie na dworcu. Obok mnie dwójka chłopaków opowiada sobie o tym, że w Polsce to jest minus trzydzieści stopni i ludzie umierają, wszyscy, zamarzają na ulicach! A my tu marudzimy! Biedni Polacy!
Dwadzieścia godzin później odmarzając po spacerze w nocnych plus dwóch stopniach opowiadam sprzedawcy soków, że rety, my tu niby marudzimy, ale w Polsce to wiesz, minus trzydzieści! I zamarzamy!
Za pół roku nie będę w stanie przetrwać polskiego lata. I bardziej będę andaluzyjska niż jakikolwiek Hiszpan. Znając siebie - śmiało mogę przysięgać.
Jest mi wreszcie autentycznie gorąco; nie gniję wreszcie od wewnątrz, bo wszelkie męty zabija ciepłe powietrze podejrzanie pachnące wędzonym... wszystkim. I ja po godzinach łażenia pachnę jak uwędzona, kiedy włażę wreszcie do środka poznawać nie budynki i nie tylko na pojedynczą rozmowę.
Wszystkie męty zabija powietrze płynące przez gardło ciepłym językiem.
Wszystkie zabija powietrze między całowanymi policzkami.
Wszystkie - rozedrgane powietrze kocich mruków i miauków z ruin i balkonów.
Zimne nocą powietrze potwierdza tylko świat.
Ciepły dach nad Plaza Colon potwierdza tylko świat.
Pies witający sprzedawcę, torby i jedzenie w bibliotece, walka o koce w lodowatej sypialni, wory pomarańczy sprzątanych z parku, oswojone koty z romańskich ruin potwierdzają tylko świat.
Ściana mówi do samochodów i do mnie: PROHIBIDO VOLVER ATRAS. Pues vale. Ostatnia rzecz, którą chciałabym zrobić, to wrócić z powrotem do Obczyzny.
"Unenlightened life is bound to be frustrating, and so all suffering", Budda by Kerouac
2011/12/04
Kenny. Andrea.
We're in a scooby-doo van, going to Canos de Meca, you're gonna love it, we'll grab you from Tarife!
Ok. Jechałyśmy z Gibraltaru w czwórkę, podzielone na dwa samochody, i tak miałyśmy się tam spotkać - tyle osób nas tam odsyłało, bo pięknie, najpiękniej, i Afryki można już prawie dotknąć! To jedziemy, a skoro ktoś chce nas stamtąd zabrać w jeszcze lepsze miejsce - jedziemy tym bardziej.
Na miejscu - wiatr, straszny wiatr, coś dziwnego na początku i nie do wytrzymania już po chwili. Pięknie, fakt. Ale tak okropnie, okropnie dmucha. Najwięcej jest ponoć w Tarife samobójstw. Nic specjalnie dziwnego.
Na miejscu - Maja i Dunja i ich kierowca. Scooby-Doo van. Przepiękny. Kierowca: Kenny, zgarnął dziewczyny na granicy z Gibraltarem; po chwili okazało się, że naszego półwyspiańskiego hosta zna od dzieciństwa, więc z chęcią, z chęcią zabierze nas w jakieś ciekawsze miejsce. W ogóle zawiezie nas wszędzie, gdzie tylko chcemy. Zresztą, nawet i bez tej znajomości zabrałby nas wszędzie. Kochany człowiek. Excellent, excellent, cheers!
W Tarife co raz wpadamy na jego znajomych. Surfuje, oni tu wszyscy surfują, więc wszyscy się znają. Pali, oni tu wszyscy palą, więc jak mają się nie znać? Cheers, cheers, odkrusz sobie trochę, my jedziemy dalej.
Miałyśmy wybrać miejsce, parę miejsc nam pokazał... Wszystko piękne. Najpiękniejsza sama trasa: ten cudowny samochód, kaktusy przy drodze, floydzi, haszysz i nasza droga na zachód, w stronę zachodzącego słońca. Nasza rozanielona piątka. Wish you were here.
Więc miejsce... z którejś plaży wskoczyliśmy do zimnej wody, wysuszeni resztką słońca i nadmiarem wiatru podjechaliśmy ostatecznie do Canos. Kenny jechał dalej, na ekskluzywną imprezę, na którą się nie nadawałyśmy, więc przebrałyśmy się tylko prędko (chorwackie "prędko"), zostawiłyśmy graty w aucie - gdzieś przepijemy czy prześpimy noc, zobaczymy się rano. Cheers!
Jeden jedyny problem, że pieniędzy mało, w Canos zimno, a śpiworów brak. Pub, jakiś pub... Bardzo wspaniały, z tłumem w środku i wielkim, spokojnym ogrodem pełnym hamaków i materacy. Ktoś pije, ktoś zasypia. Sprawiedliwy podział.
Ale pub kiedyś się zamyka, policja przepędza kiedyś palących (wracają po chwili), trzeba kiedyś położyć się w spokojnym miejscu. W jakimś miejscu, w którym nie rozdepcze nas przypadkowe pijane stadko, gdzie nie będzie nam chuchać na karki ta marudna straż.
Więc zimna, wilgotna noc na plaży. Ktoś opowiada dziewczynom o miejscu, w które możemy się przenieść, jeśli zostajemy tu na dłużej. Jego pies biega dookoła nas. Podniosłam głowę, on mnie pogłaskał, śpij dalej, spokojnie. Dla mnie ta noc polegała na przekręcaniu się w ten sposób, żeby jak najmniejszą powierzchnią dotykać wilgotnego piasku; one głównie zachwycały się Andreą.
Podszedł raz, bo widział, że nie mamy gdzie spać. Kiepski pomysł z tą plażą - jest lasek, trochę za miastem, tam można się rozbić, można spać po prostu na ziemi jeśli wiesz, jak omijać toalety. Nie wieje, jest sporo ludzi i sporo psów. Taki wielki dom bez dachu, większość jest przejazdem, sporo zostaje na dłużej.
On - on nie wie sam. Tak jeździ. Czasem w większych miastach puszcza bańki mydlane - ogromne mydlane bańki ze sznurka, można troszkę na tym zarobić, starcza na jedzenie dla niego i psa. Tak jeździ. Ze zwierzakiem trochę ciężej złapać stopa, ale da się, tu jest dobrze, ludzie są dobrzy dobry klimat, palemki i ciepłe morze. Bardzo jest dobrze.
Pies ma dredy za uszami i chustkę na szyi. Andrea - trochę wszystkiego na głowie, najspokojniejszy, ciepły uśmiech, jakąś pasiastą szmatkę zasłaniającą kawałek pięknego, zdrowego ciała. I bardzo piękne, zdrowe życie, i bardzo ciepłe serce - to on i to pies. Złote stworzenia.
Spotkaliśmy się potem w ciągu dnia przez przypadek kilka razy, trochę na chwilę i na zawsze trochę. O niczym, o wszystkim. Razem, każdy osobno, każdy do czegoś się uśmiecha. Z bezsennego powarkiwania płynnie przechodzimy w mruczenie. Obserwacje znad porannego soku: każdy tu ma dreda, choćby jednego, choćby malutkiego. Ładne to. Trochę śmieszne.
Więc parę razy trochę całkiem i trochę wcale się spotkaliśmy; i całkiem nie potrzeba prób opisu, bo jak wszystko, jak nic opisać? Wrócił do nas potem Kenny, excellent!; Kenny, którym tak strasznie cieszyły się dziewczyny, którym cieszyły się troszeczkę, minimalnie mniej po tej nocy. Jednak czegoś brakuje. Wolność a wolność. Cieszyły się może troszkę mniej dlatego, że ich wolność jest bliżej niego, że to nie pies w kudłach i chustce.
Znowu to morze kochane, wesoły van, piękna droga z Kennym i dalej do domu, w Maladze znowu Malaga, po Hiszpanii znowu inna jakaś migracja. Każdy po swojemu, osobno, razem, tak samo, zawsze inaczej. Bardzo wszystko przepięknie, nie zawsze.
Pytałam Maji o imię tego Włocha całkiem niedawno. ANDREA, it's Andrea, ej chica, I'll always remember that!
Ok. Jechałyśmy z Gibraltaru w czwórkę, podzielone na dwa samochody, i tak miałyśmy się tam spotkać - tyle osób nas tam odsyłało, bo pięknie, najpiękniej, i Afryki można już prawie dotknąć! To jedziemy, a skoro ktoś chce nas stamtąd zabrać w jeszcze lepsze miejsce - jedziemy tym bardziej.
Na miejscu - wiatr, straszny wiatr, coś dziwnego na początku i nie do wytrzymania już po chwili. Pięknie, fakt. Ale tak okropnie, okropnie dmucha. Najwięcej jest ponoć w Tarife samobójstw. Nic specjalnie dziwnego.
Na miejscu - Maja i Dunja i ich kierowca. Scooby-Doo van. Przepiękny. Kierowca: Kenny, zgarnął dziewczyny na granicy z Gibraltarem; po chwili okazało się, że naszego półwyspiańskiego hosta zna od dzieciństwa, więc z chęcią, z chęcią zabierze nas w jakieś ciekawsze miejsce. W ogóle zawiezie nas wszędzie, gdzie tylko chcemy. Zresztą, nawet i bez tej znajomości zabrałby nas wszędzie. Kochany człowiek. Excellent, excellent, cheers!
W Tarife co raz wpadamy na jego znajomych. Surfuje, oni tu wszyscy surfują, więc wszyscy się znają. Pali, oni tu wszyscy palą, więc jak mają się nie znać? Cheers, cheers, odkrusz sobie trochę, my jedziemy dalej.
Miałyśmy wybrać miejsce, parę miejsc nam pokazał... Wszystko piękne. Najpiękniejsza sama trasa: ten cudowny samochód, kaktusy przy drodze, floydzi, haszysz i nasza droga na zachód, w stronę zachodzącego słońca. Nasza rozanielona piątka. Wish you were here.
Więc miejsce... z którejś plaży wskoczyliśmy do zimnej wody, wysuszeni resztką słońca i nadmiarem wiatru podjechaliśmy ostatecznie do Canos. Kenny jechał dalej, na ekskluzywną imprezę, na którą się nie nadawałyśmy, więc przebrałyśmy się tylko prędko (chorwackie "prędko"), zostawiłyśmy graty w aucie - gdzieś przepijemy czy prześpimy noc, zobaczymy się rano. Cheers!
Jeden jedyny problem, że pieniędzy mało, w Canos zimno, a śpiworów brak. Pub, jakiś pub... Bardzo wspaniały, z tłumem w środku i wielkim, spokojnym ogrodem pełnym hamaków i materacy. Ktoś pije, ktoś zasypia. Sprawiedliwy podział.
Ale pub kiedyś się zamyka, policja przepędza kiedyś palących (wracają po chwili), trzeba kiedyś położyć się w spokojnym miejscu. W jakimś miejscu, w którym nie rozdepcze nas przypadkowe pijane stadko, gdzie nie będzie nam chuchać na karki ta marudna straż.
Więc zimna, wilgotna noc na plaży. Ktoś opowiada dziewczynom o miejscu, w które możemy się przenieść, jeśli zostajemy tu na dłużej. Jego pies biega dookoła nas. Podniosłam głowę, on mnie pogłaskał, śpij dalej, spokojnie. Dla mnie ta noc polegała na przekręcaniu się w ten sposób, żeby jak najmniejszą powierzchnią dotykać wilgotnego piasku; one głównie zachwycały się Andreą.
Podszedł raz, bo widział, że nie mamy gdzie spać. Kiepski pomysł z tą plażą - jest lasek, trochę za miastem, tam można się rozbić, można spać po prostu na ziemi jeśli wiesz, jak omijać toalety. Nie wieje, jest sporo ludzi i sporo psów. Taki wielki dom bez dachu, większość jest przejazdem, sporo zostaje na dłużej.
On - on nie wie sam. Tak jeździ. Czasem w większych miastach puszcza bańki mydlane - ogromne mydlane bańki ze sznurka, można troszkę na tym zarobić, starcza na jedzenie dla niego i psa. Tak jeździ. Ze zwierzakiem trochę ciężej złapać stopa, ale da się, tu jest dobrze, ludzie są dobrzy dobry klimat, palemki i ciepłe morze. Bardzo jest dobrze.
Pies ma dredy za uszami i chustkę na szyi. Andrea - trochę wszystkiego na głowie, najspokojniejszy, ciepły uśmiech, jakąś pasiastą szmatkę zasłaniającą kawałek pięknego, zdrowego ciała. I bardzo piękne, zdrowe życie, i bardzo ciepłe serce - to on i to pies. Złote stworzenia.
Spotkaliśmy się potem w ciągu dnia przez przypadek kilka razy, trochę na chwilę i na zawsze trochę. O niczym, o wszystkim. Razem, każdy osobno, każdy do czegoś się uśmiecha. Z bezsennego powarkiwania płynnie przechodzimy w mruczenie. Obserwacje znad porannego soku: każdy tu ma dreda, choćby jednego, choćby malutkiego. Ładne to. Trochę śmieszne.
Więc parę razy trochę całkiem i trochę wcale się spotkaliśmy; i całkiem nie potrzeba prób opisu, bo jak wszystko, jak nic opisać? Wrócił do nas potem Kenny, excellent!; Kenny, którym tak strasznie cieszyły się dziewczyny, którym cieszyły się troszeczkę, minimalnie mniej po tej nocy. Jednak czegoś brakuje. Wolność a wolność. Cieszyły się może troszkę mniej dlatego, że ich wolność jest bliżej niego, że to nie pies w kudłach i chustce.
Znowu to morze kochane, wesoły van, piękna droga z Kennym i dalej do domu, w Maladze znowu Malaga, po Hiszpanii znowu inna jakaś migracja. Każdy po swojemu, osobno, razem, tak samo, zawsze inaczej. Bardzo wszystko przepięknie, nie zawsze.
Pytałam Maji o imię tego Włocha całkiem niedawno. ANDREA, it's Andrea, ej chica, I'll always remember that!
2011/10/03
Warkoczyk.
Siedzieliśmy na rozgrzanej ziemi przed Domem: ktoś plótł bransoletki, ktoś kroił warzywa (ziemsko, cudownie pachniało od warzyw), mężczyźni grali na bębnach i gitarach, czasem flet, czasem szczekanie Johny'ego. Kończyłam związywać warkocze cebuli - wykopywałam ją z grządek przez cały ranek, otrzepywałam z żywej ziemi, teraz na zimę będzie suszyć się w słońcu. W nagrodę wszystko jest nagrodą.
Za moimi plecami kołysała się Raphaela, nucąc, powoli wplatając mi we włosy kolorowe nitki. Włosy raczej długie i warkocz cienki, więc plotło się to, snuło przez wszystkie piosenki i wszystkie cebule, aż obudził mnie zapach palonych włosów, kiedy zapalniczka przejechała po ich końcu. Teraz będziesz podróżować ze mną, zapleciona w ten warkoczyk. Podskakiwać mi będziesz z boku głowy, czerwona, niebieska, złota.
Ciągnęli za ten warkoczyk wszyscy czule. W Domu, gdzie go znali od początku - i dalej, kiedy dołączały do niego inne, zmienne, jednodniowe - ciągnęli za ten kolorowy warkoczyk, wplatali sobie w palce, wiązali mi nim włosy nad karkiem. W Sofii Tim wyciągnął mi go z kudłów, kiedy czekałam pod jakimś hotelem stal-szkło, zanim pobiegliśmy po omacku przez wielki, ciemny park, trzymając się mocno za ręce, żeby w tej ciemności nie ruszyło nas żadne zło. Hey, you little hippie thing, I missed you so long - now enjoy your way!
W tę siestę samotną Wolf zobaczył właśnie warkocze. Bardzo ładne, chcesz się dołączyć? itd. I dalej wiadomo już, jak pięknie - migdały, grajkowie i mleko, przekazanie mnie w ręce Richarda i jego historie, kolejne połączenia; całowanie mnie w te kolorowe nitki, kiedy trochę na brzuchu targałam do mieszkania wielkiego arbuza i nie można mnie było dosięgnąć inaczej, niż z boku. Jego paskudny, pojedynczy dred, z którym jednak był piękny - bez którego wyglądałby jak każdy inny smutny pijak. Tyle może, że w coraz to innym kapeluszu (świetne ma Wolf kapelusze; szkoda, że zazwyczaj puste).
Magoty szarpiące za włosy, gryzące wszystko, co zaplecione. W bramie głaskane, zawsze pomagająca wspólnota poplątanych kłaków. Zwierzęca sierść Pablo; kołtuny Patricka uciekające spod chustki; twoja broda wisząca w dwóch kępach jak moje plątaniny na głowie. Cudowny, rozkołysany warkocz Dunji.
I w Polsce - co ty masz we włosach? Jakieś śmieci się wplątały. Krew ci leci? Coś czerwonego.
Nieprawidłowy ruch szczotką, wyciągnięta nitka, zepsuty warkoczyk. Jeden świst nożyczek.
Szukam nowych rąk, nowych kolorowych sznurków. Niech się powtarza cała niepowtarzalna reszta. Raphaela tymczasem jeździ ze mną obcięta, bezpiecznie schowana w plecaku.
Za moimi plecami kołysała się Raphaela, nucąc, powoli wplatając mi we włosy kolorowe nitki. Włosy raczej długie i warkocz cienki, więc plotło się to, snuło przez wszystkie piosenki i wszystkie cebule, aż obudził mnie zapach palonych włosów, kiedy zapalniczka przejechała po ich końcu. Teraz będziesz podróżować ze mną, zapleciona w ten warkoczyk. Podskakiwać mi będziesz z boku głowy, czerwona, niebieska, złota.
Ciągnęli za ten warkoczyk wszyscy czule. W Domu, gdzie go znali od początku - i dalej, kiedy dołączały do niego inne, zmienne, jednodniowe - ciągnęli za ten kolorowy warkoczyk, wplatali sobie w palce, wiązali mi nim włosy nad karkiem. W Sofii Tim wyciągnął mi go z kudłów, kiedy czekałam pod jakimś hotelem stal-szkło, zanim pobiegliśmy po omacku przez wielki, ciemny park, trzymając się mocno za ręce, żeby w tej ciemności nie ruszyło nas żadne zło. Hey, you little hippie thing, I missed you so long - now enjoy your way!
W tę siestę samotną Wolf zobaczył właśnie warkocze. Bardzo ładne, chcesz się dołączyć? itd. I dalej wiadomo już, jak pięknie - migdały, grajkowie i mleko, przekazanie mnie w ręce Richarda i jego historie, kolejne połączenia; całowanie mnie w te kolorowe nitki, kiedy trochę na brzuchu targałam do mieszkania wielkiego arbuza i nie można mnie było dosięgnąć inaczej, niż z boku. Jego paskudny, pojedynczy dred, z którym jednak był piękny - bez którego wyglądałby jak każdy inny smutny pijak. Tyle może, że w coraz to innym kapeluszu (świetne ma Wolf kapelusze; szkoda, że zazwyczaj puste).
Magoty szarpiące za włosy, gryzące wszystko, co zaplecione. W bramie głaskane, zawsze pomagająca wspólnota poplątanych kłaków. Zwierzęca sierść Pablo; kołtuny Patricka uciekające spod chustki; twoja broda wisząca w dwóch kępach jak moje plątaniny na głowie. Cudowny, rozkołysany warkocz Dunji.
I w Polsce - co ty masz we włosach? Jakieś śmieci się wplątały. Krew ci leci? Coś czerwonego.
Nieprawidłowy ruch szczotką, wyciągnięta nitka, zepsuty warkoczyk. Jeden świst nożyczek.
Szukam nowych rąk, nowych kolorowych sznurków. Niech się powtarza cała niepowtarzalna reszta. Raphaela tymczasem jeździ ze mną obcięta, bezpiecznie schowana w plecaku.
2011/09/07
So, where are you from?
D: So, you two, where are you from anyway?
P: Uhm... I really don't like talking about that. I live here for a few years now, but well, originally I come from Holland...
A: But he's not Dutch!
P: (smiling) Yes, I'm not Dutch.
D: I don't get it... Bet well, now you're going to Portugal, yes?
P: Yes, I'm just walking there in a minute.
D: Walking... ha... And you - are you going there also?
A: Me, no, I'm leaving Malaga tomorrow or the next morning; Madrid and then directly to Poland.
D: So you're going back home?
A: No, what do you mean? I'm just going there for a moment.
P: She's not Polish!
A: No, I'm definitely not Polish!
D: So when are you back in Malaga?
A: In half a year if it all works well.
D: And I don't understand...but who cares?
Yes, who cares? Now we are here. Now we are laughing by the bookstore window: Patrick noticed El ladron de gallinas there; we're crying because of the story, because it's just here, looking at us in the middle of the night, because of how he got to know it, and how much he loves it. At some point he takes out a copy of one of the pages from his pocket - Look, now they're playing chess! Hihi, the hen is playing chess with the fox! Hihihi!... I will laugh everytime I see a hen or a fox now. Every fox and every hen will always make me happy.
Start collecting, if you are not doing this already. Collecting and connecting, so you can love everything, everywhere.
The day I find my mind able to stay on one subject, I'll consider myself dead.
P: Uhm... I really don't like talking about that. I live here for a few years now, but well, originally I come from Holland...
A: But he's not Dutch!
P: (smiling) Yes, I'm not Dutch.
D: I don't get it... Bet well, now you're going to Portugal, yes?
P: Yes, I'm just walking there in a minute.
D: Walking... ha... And you - are you going there also?
A: Me, no, I'm leaving Malaga tomorrow or the next morning; Madrid and then directly to Poland.
D: So you're going back home?
A: No, what do you mean? I'm just going there for a moment.
P: She's not Polish!
A: No, I'm definitely not Polish!
D: So when are you back in Malaga?
A: In half a year if it all works well.
D: And I don't understand...but who cares?
Yes, who cares? Now we are here. Now we are laughing by the bookstore window: Patrick noticed El ladron de gallinas there; we're crying because of the story, because it's just here, looking at us in the middle of the night, because of how he got to know it, and how much he loves it. At some point he takes out a copy of one of the pages from his pocket - Look, now they're playing chess! Hihi, the hen is playing chess with the fox! Hihihi!... I will laugh everytime I see a hen or a fox now. Every fox and every hen will always make me happy.
Start collecting, if you are not doing this already. Collecting and connecting, so you can love everything, everywhere.
The day I find my mind able to stay on one subject, I'll consider myself dead.
2011/09/03
Głowa na emigracji.
Hola, Polonia.Wróciłam, jestem na chwilę, pozakańczać wszystkie sprawy tutaj, zanim wrócę do domu. Do tego domu znalezionego, szukanego, tworzonego. Albo w drogę.
Jestem w miejscu, które mam w dokumentach przez większość życia. Budząc się patrzę przez okno na drzewa, na których znam każdą gałązkę - i nie mam pojęcia, gdzie jestem. Dokąd miałam dzisiaj jechać? Już tak jasno, pewnie jest strasznie późno! Spóźnię się na autobus, samolot, pociąg; zacznę łapać tak późno, że utknę na stacji benzynowej w połowie drogi. Ale gdzie miałam dzisiaj być?
Bo wiem na pewno, że nie tu, o nie.
Świadomie chyba sobie nie zdaję sprawy z tego, jak bardzo chcę się stąd zwinąć, jak naprawdę tego potrzebuję. Nie trzeba nawet dwóch miesięcy, a nagle polski we własnych ustach brzmi jakoś przedziwnie, gramatyka koślawi się bardziej, niż zwykle i obce słowa pchają się na język. A przecież tak bardzo drażnili mnie zawsze ludzie, którzy po marnych kilku latach poza krajem nie znać polszki. Khem.
No i nic się nie zgadza, nic.
Czuję się zresztą, jakbym jechała na wycieczkę właśnie teraz, kiedy jadę do tego domu oficjalnego. Z Malagi do Madrytu jadą dwa autokary: numer jeden pełen Polaków, numer dwa: Kolumbia, Hiszpania, Maroko i ja. Nie wiem, jak się to podzieliło - czy Polacy planują podróże z wyprzedzeniem może? - ale przemawia do mnie taki układ. Jakoś to dobrze działa.
Ale jadę, gdzie nie chcę jechać, i aż się tej drogi boję. Hej, dzień wcześniej znalazłam darmowy dom! Znalazłam pracę, ludzi, miejsce, darmowe krany i kilka źródeł jedzenia - czemu mam wracać do tego, co już od dawna nie jest moje? Raz w życiu zachować się odpowiedzialnie. Może trzeba. Jadę, skończę, wrócę albo nie wrócę. Tylko - co tak naprawdę znaczy tutaj odpowiedzialnie, czy odpowiedzialnie jest zostawiać to wszystko, skoro nawet za pół roku nie będzie już takie samo?
Nie analizować za dużo. Skończyć, zamknąć te pieprzone studia i mieć już święty spokój, i żadnych wyrzutów.
Uspokajam się na chwilę, kiedy z madryckim metrze znajome głosy zapowiadają kolejną stację. Jakakolwiek nie byłaby następna, i tak zawsze słyszę to samo. Może to lepiej. Oddycha się łatwiej.
Ola pisze: Chyba naprawdę czas uciekać już. A wracania się nie bój. To taka katapulta ostateczna.
Powiedzmy, że Ci ufam.
Dobra - ufam, kiedy widzę Cię na lotnisku. I Anię. I poza tym, że cieszę się, że widzę Anię - cieszę się, że widzę ją przed wyjazdem. Cieszę się, że wyjeżdża - że dam radę jeszcze podrzucić nietrafiony, ale serdeczny prezent na nowy dom - że się da. Że skoro jedzie, rusza, zmienia - można, oczywiście, że można, trzeba. Do siebie. Uf.
Jesienniejący nagle poranek na Tamce. Mam nadzieję, że to jest ostatni, przedostatni może mój poranek tam. Wyjedź, zostaw to miejsce kochane - znajdź lepsze. Znajdź, koniecznie. Będę Ci dalej opowiadać o krowiookich Latynosach w jakiejś brytyjskiej sutenerze - i nie zmieni się nic, poza tym, że obie będziemy szczęśliwsze. Jeszcze bardziej. To jest możliwe - i to jest niesamowite.
A teraz dalej, przeprowadź mnie, Solecito, przez to miasto coraz mniej straszne. Przez to życie tak przepieknie własne. Kraje ciasne.
Nad morze - z głową jeszcze w ciepłych sprawach, nieskupionymi oczami. Bociany, jaskółeczki, dobrze was widzieć! Krzaczory nawłoci. Sarenka. Kerouac pisze, że święta w domu, tak spokojnie, nie mógł wytrzymać. Rodzina nie rozumie i "żartobliwie" pyta, o co mu właściwie chodzi. Dunja śle rozpaczliwie zakochane wiadomości z Mariachi; nic z tego nie będzie, zrobiłam co mogłam, nie mogę mieć przynajmniej wyrzutów sumienia. Przypominam sobie ostatnią rozmowę z Patrickiem - pojawię się niedługo spowrotem, i znów będziesz pierwszą osobą, którą spotkam - obiecuję! Spokojniejsza głowa. I takie wielkie słońce.
Więc to jest bardzo dobry początek tej wizyty we własnym kraju. Najlepszy, śmiem twierdzić, z możliwych. Niech ona tylko nie będzie zbyt długa. Ja bardzo proszę. Przy całej mojej miłości do Polski, którą mam - naprawdę mam, ale jednak bardziej z daleka. Jak dla rodziców czy jednoosobowego pokoju. Burdel we łbie, ale wiem, jak go ruszyć, żeby się nie rozsypał.
Zrobię, co wybrałam wcześniej, do końca. I prędko zmienię na inne.
Proxima estacion: Esperanza.
Jestem w miejscu, które mam w dokumentach przez większość życia. Budząc się patrzę przez okno na drzewa, na których znam każdą gałązkę - i nie mam pojęcia, gdzie jestem. Dokąd miałam dzisiaj jechać? Już tak jasno, pewnie jest strasznie późno! Spóźnię się na autobus, samolot, pociąg; zacznę łapać tak późno, że utknę na stacji benzynowej w połowie drogi. Ale gdzie miałam dzisiaj być?
Bo wiem na pewno, że nie tu, o nie.
Świadomie chyba sobie nie zdaję sprawy z tego, jak bardzo chcę się stąd zwinąć, jak naprawdę tego potrzebuję. Nie trzeba nawet dwóch miesięcy, a nagle polski we własnych ustach brzmi jakoś przedziwnie, gramatyka koślawi się bardziej, niż zwykle i obce słowa pchają się na język. A przecież tak bardzo drażnili mnie zawsze ludzie, którzy po marnych kilku latach poza krajem nie znać polszki. Khem.
No i nic się nie zgadza, nic.
Czuję się zresztą, jakbym jechała na wycieczkę właśnie teraz, kiedy jadę do tego domu oficjalnego. Z Malagi do Madrytu jadą dwa autokary: numer jeden pełen Polaków, numer dwa: Kolumbia, Hiszpania, Maroko i ja. Nie wiem, jak się to podzieliło - czy Polacy planują podróże z wyprzedzeniem może? - ale przemawia do mnie taki układ. Jakoś to dobrze działa.
Ale jadę, gdzie nie chcę jechać, i aż się tej drogi boję. Hej, dzień wcześniej znalazłam darmowy dom! Znalazłam pracę, ludzi, miejsce, darmowe krany i kilka źródeł jedzenia - czemu mam wracać do tego, co już od dawna nie jest moje? Raz w życiu zachować się odpowiedzialnie. Może trzeba. Jadę, skończę, wrócę albo nie wrócę. Tylko - co tak naprawdę znaczy tutaj odpowiedzialnie, czy odpowiedzialnie jest zostawiać to wszystko, skoro nawet za pół roku nie będzie już takie samo?
Nie analizować za dużo. Skończyć, zamknąć te pieprzone studia i mieć już święty spokój, i żadnych wyrzutów.
Uspokajam się na chwilę, kiedy z madryckim metrze znajome głosy zapowiadają kolejną stację. Jakakolwiek nie byłaby następna, i tak zawsze słyszę to samo. Może to lepiej. Oddycha się łatwiej.
Ola pisze: Chyba naprawdę czas uciekać już. A wracania się nie bój. To taka katapulta ostateczna.
Powiedzmy, że Ci ufam.
Dobra - ufam, kiedy widzę Cię na lotnisku. I Anię. I poza tym, że cieszę się, że widzę Anię - cieszę się, że widzę ją przed wyjazdem. Cieszę się, że wyjeżdża - że dam radę jeszcze podrzucić nietrafiony, ale serdeczny prezent na nowy dom - że się da. Że skoro jedzie, rusza, zmienia - można, oczywiście, że można, trzeba. Do siebie. Uf.
Jesienniejący nagle poranek na Tamce. Mam nadzieję, że to jest ostatni, przedostatni może mój poranek tam. Wyjedź, zostaw to miejsce kochane - znajdź lepsze. Znajdź, koniecznie. Będę Ci dalej opowiadać o krowiookich Latynosach w jakiejś brytyjskiej sutenerze - i nie zmieni się nic, poza tym, że obie będziemy szczęśliwsze. Jeszcze bardziej. To jest możliwe - i to jest niesamowite.
A teraz dalej, przeprowadź mnie, Solecito, przez to miasto coraz mniej straszne. Przez to życie tak przepieknie własne. Kraje ciasne.
Nad morze - z głową jeszcze w ciepłych sprawach, nieskupionymi oczami. Bociany, jaskółeczki, dobrze was widzieć! Krzaczory nawłoci. Sarenka. Kerouac pisze, że święta w domu, tak spokojnie, nie mógł wytrzymać. Rodzina nie rozumie i "żartobliwie" pyta, o co mu właściwie chodzi. Dunja śle rozpaczliwie zakochane wiadomości z Mariachi; nic z tego nie będzie, zrobiłam co mogłam, nie mogę mieć przynajmniej wyrzutów sumienia. Przypominam sobie ostatnią rozmowę z Patrickiem - pojawię się niedługo spowrotem, i znów będziesz pierwszą osobą, którą spotkam - obiecuję! Spokojniejsza głowa. I takie wielkie słońce.
Więc to jest bardzo dobry początek tej wizyty we własnym kraju. Najlepszy, śmiem twierdzić, z możliwych. Niech ona tylko nie będzie zbyt długa. Ja bardzo proszę. Przy całej mojej miłości do Polski, którą mam - naprawdę mam, ale jednak bardziej z daleka. Jak dla rodziców czy jednoosobowego pokoju. Burdel we łbie, ale wiem, jak go ruszyć, żeby się nie rozsypał.
Zrobię, co wybrałam wcześniej, do końca. I prędko zmienię na inne.
Proxima estacion: Esperanza.
2011/08/26
Extranjeros.
Hola, zdravo! Nice braids! Would you like to join me?
Sure I wanted!
Zmeczona nierobstwem w mieszkaniu ruszylam powoli w strone La Invisible, liczac na to, ze po gdzies po drodze wpadne na konkretna osobe, najlepiej juz po kilku kolejkach (nic trudnego nawet w czasie siesty); czy chociaz kogos ze srodowiska, kogokolwiek ciekawego. Pierwsza przecznica: i oto Wolf.
Wolf potrzebuje fajek, wiec szukamy otwartych ogrodkow barowych; niewiele tego i turysci nie chca pomoc. On gra na gitarze, ja pomagam przy piosenkach Dylana i Doorsow. Przez godzine zarabiamy 1,8 euro i garsc papierosow: wystarczy. Mozna sie spokojnie wloczyc po miescie, kupic mleko i butelke wody.
A w miescie - w miescie Wolf zna kazdego. Kazdego barmana, pijaka, muzyka, bezdomnego, wszystkich sprzatajacych ulice, sprzedajacych kolczyki i migdaly. I przy kazdym sie zatrzymujemy na krotka gadke - i dalej na plaze, po drodze glaszczac dzieci i wielkie liscie w parku. Malaga z tej pieknej perspektywy, gdzie po angielsku mowia do mnie tylko turysci pytajacy o droge, migdaly i haszysz sa darmowe, a po imieniu zna mnie cale centro historico, bana de Carmen i spora czesc odwiedzajacych konkretne puby. Dobrze jest.
Z mlekiem i gitara rozkladamy sie na wyspie - 2x3 metrach trawy posrodku plazy. Opowiedz mi wiecej, w tej mieszance hiszpanskiego, angielskiego i jakiegos ogolnego slowianskiego jezyka tworzonego na miejscu; chce wiedziec wszystko.
Wiec mieszka w namiocie, teraz na mojej plazy, zazwyczaj w drodze - i tak od dwudziestu lat, od kiedy uciekl przed wojna z Jugoslawii. Pil, duzo pil, wiekszosc jego przyjaciol pije - widzialam zreszta. Dlatego tez ciezko juz czasem sie spiewa, ale jest dobrze, dopoki jest co jesc. Pare jego obrazow jest ponoc w maltanskich muzeach - druga strona lustra, dobre malntanskie czasy! - ale i stamtad trzeba bylo sie zwijac, kiedy sie posypalo z kobieta.
Bo milosc, wiesz, to jest jednak najwazniesze. Nawet dwa razy sprobowalem sie ozenic. Ale nie moge, nie potrafie; byc odpowiedzialnym za siebie samego - to jest nie krzywdzic nikogo. I tylko tak umiem zyc.
I jakie to jest piekne, jak mozna z calkiem inna historia za soba rozumiec sie tak doskonale. O jedzeniu, drodze, pieniadzach, wolnosci, domu czy raczej miejscu do spania mamy dokladnie to samo zdanie - moze poza tym, ze ja jeszcze teraz potrzebuje, chce zatrzymac sie gdzies na pol roku, w jakims miejscu z prawdziwym dachem i w miare wlasna klamka, zanim sie odwaze na wiecej; i oczywiscie - moge sie duzo wiecej nauczyc przez te 26 lat roznicy, czyli niby nic.
Ale przychodzi 17, czyli pora spac, zanim restauracje na nowo wypelnia sie turystami, czyli pieniedzmi. Caluje starego wilka na dobra droge, sama ruszam wreszcie na Carmen, do wody. Wpadniemy na siebie jeszcze sto dwadziescia razy, jak wpadalismy niemo do tej pory. Tyle, ze w swiecie bardziej wlasnym, jeszcze bardziej zaprzyjaznionym.
I moze tym razem z konkretna osoba gdzies blizej, niz w tle, skoro swiaty nie tylko sie stykaja, ale zaczynaja cudownie nakladac.
Sure I wanted!
Zmeczona nierobstwem w mieszkaniu ruszylam powoli w strone La Invisible, liczac na to, ze po gdzies po drodze wpadne na konkretna osobe, najlepiej juz po kilku kolejkach (nic trudnego nawet w czasie siesty); czy chociaz kogos ze srodowiska, kogokolwiek ciekawego. Pierwsza przecznica: i oto Wolf.
Wolf potrzebuje fajek, wiec szukamy otwartych ogrodkow barowych; niewiele tego i turysci nie chca pomoc. On gra na gitarze, ja pomagam przy piosenkach Dylana i Doorsow. Przez godzine zarabiamy 1,8 euro i garsc papierosow: wystarczy. Mozna sie spokojnie wloczyc po miescie, kupic mleko i butelke wody.
A w miescie - w miescie Wolf zna kazdego. Kazdego barmana, pijaka, muzyka, bezdomnego, wszystkich sprzatajacych ulice, sprzedajacych kolczyki i migdaly. I przy kazdym sie zatrzymujemy na krotka gadke - i dalej na plaze, po drodze glaszczac dzieci i wielkie liscie w parku. Malaga z tej pieknej perspektywy, gdzie po angielsku mowia do mnie tylko turysci pytajacy o droge, migdaly i haszysz sa darmowe, a po imieniu zna mnie cale centro historico, bana de Carmen i spora czesc odwiedzajacych konkretne puby. Dobrze jest.
Z mlekiem i gitara rozkladamy sie na wyspie - 2x3 metrach trawy posrodku plazy. Opowiedz mi wiecej, w tej mieszance hiszpanskiego, angielskiego i jakiegos ogolnego slowianskiego jezyka tworzonego na miejscu; chce wiedziec wszystko.
Wiec mieszka w namiocie, teraz na mojej plazy, zazwyczaj w drodze - i tak od dwudziestu lat, od kiedy uciekl przed wojna z Jugoslawii. Pil, duzo pil, wiekszosc jego przyjaciol pije - widzialam zreszta. Dlatego tez ciezko juz czasem sie spiewa, ale jest dobrze, dopoki jest co jesc. Pare jego obrazow jest ponoc w maltanskich muzeach - druga strona lustra, dobre malntanskie czasy! - ale i stamtad trzeba bylo sie zwijac, kiedy sie posypalo z kobieta.
Bo milosc, wiesz, to jest jednak najwazniesze. Nawet dwa razy sprobowalem sie ozenic. Ale nie moge, nie potrafie; byc odpowiedzialnym za siebie samego - to jest nie krzywdzic nikogo. I tylko tak umiem zyc.
I jakie to jest piekne, jak mozna z calkiem inna historia za soba rozumiec sie tak doskonale. O jedzeniu, drodze, pieniadzach, wolnosci, domu czy raczej miejscu do spania mamy dokladnie to samo zdanie - moze poza tym, ze ja jeszcze teraz potrzebuje, chce zatrzymac sie gdzies na pol roku, w jakims miejscu z prawdziwym dachem i w miare wlasna klamka, zanim sie odwaze na wiecej; i oczywiscie - moge sie duzo wiecej nauczyc przez te 26 lat roznicy, czyli niby nic.
Ale przychodzi 17, czyli pora spac, zanim restauracje na nowo wypelnia sie turystami, czyli pieniedzmi. Caluje starego wilka na dobra droge, sama ruszam wreszcie na Carmen, do wody. Wpadniemy na siebie jeszcze sto dwadziescia razy, jak wpadalismy niemo do tej pory. Tyle, ze w swiecie bardziej wlasnym, jeszcze bardziej zaprzyjaznionym.
I moze tym razem z konkretna osoba gdzies blizej, niz w tle, skoro swiaty nie tylko sie stykaja, ale zaczynaja cudownie nakladac.
2011/08/22
Urodziny.
Z Marbelli do Malagi zabiera nas Pico; po ktoryms telefonie odebranym w drodze dziwi sie, ilu ludzi jednak pamieta o jego urodzinach, mimo, ze na codzien nie ma nikogo. On sam nie pamietal, nie pamieta od kilku lat.
No, to spiewamy - Tilia niemieckie, ja polskie urodzinowe bzdury; i chociaz 'spiew' to jest slowo mocno przesadzone - Pico prawie placze. A wiec jestesmy pierwszymi od kilku lat osobami, ktore mu spiewaly. Bardzo przepieknie w takim razie, zesmy sie spotkali!
Po dwa buziaki w policzek, i pytanie - co ja robie, kiedy sie sama oficjalnie starzeje?
Wiec np. budze sie w parku kolo Filippe spotkanego dzien wczesniej na granicy Macedonia-Grecja; F. mamrocze Happy birthday, i ze komary strasznie gryza i swita, wiec musimy sie zwijac i zegnac. Dojadam resztki wczorajszego ryzu w polsnie niedaleko portu zanim statek przywiezie do Salonikow Sofie (ktora ostatni raz widzialam dokladnie rok temu w Cluj, kiedy z Romi przyszykowaly mi tort ze wszystkiego, co dalo sie kupic za dwa euro w nocnym, z pojedyncza swieczka o przypadkowym numerze). S. wyciaga z plecaka dwie butelki - jedna oprozniamy zastanawiajac sie, co ze soba zrobic (jest osma rano, wiec w sam raz, zeby dojechac do Bitoli; kazdy kolejny kierowca mowi o narkotykach - bo ma poletko haszyszu w Indiach, bo wraca z odwyku heroinowego, bo sa bardzo zle i musimy o tym pamietac), zanim znow znajdziemy przytulne miejsce w jakims parku. Sto lat, sto lat!
Wic np. jade do strasznej Ustki na kilka godzin, zeby sie pozegnac, bo jednak przelozylam termin wyjazdu, bo jednak kiedys jeszcze myslalam, ze to tak sie da (i ze tak sie da teraz wlasnie) - byc z kims, caly czas, wlasnie tak. I cierpie w tej Ustce, i naprawia sie dopiero, kiedy pociag zabiera mnie w strone Ukrainy. Mala zapowiedz zycia.
Dzien po urodzinach Pico polnoc lapie nas pijacych mojitos przed centrum kultury homoseksualnej. Dunja niechetnie przyznaje sie do wlasnych urodzin - po co wlasciwie mielismy o tym wiedziec: wszystko jest, wszystko jest przez przypadek; ten nasz maly tlumek zlozony ze zbiegow okolicznosci i wszyscy okoliczni popaprancy dolaczajacy sie do piosenki, nawet prezent, ktory wyciaga z torby - Малиот Принц, ktorego wiozlam jej ze Skopje droga bardzo okrezna, nie wiedzac o okazji, ale dzielac milosc do Saint-Exupery i slowianskich jezykow. I to sa wszystko bardzo przepiekne starzenia, starzenia tylko oficjalne, na papierze zaznaczony kolejny rok w trasie przez wszystko.
Wiec pijemy i jedziemy i spiewamy i placzemy i sciskamy ludzi bardzo waznych i calkiem przypadkowych; i kierowcy podwoza nas dalej, kiedy w braku wspolnego jezyka podtyka sie im pod nos swoj dowod, nad Budapesztem zachodzi slonce, w Amsterdamie tancza stragany, teatry graja i wszystko jest calkowicie codzienne, ale w jakis sliczny sposob pomnozone - moze przez to, ze nic nie jest oficjalne czy zorganizowane, kazdy z tysiaca prezentow trafia do nas przez przypadek. I dalej te prezenty dostajemy - przez caly rok, caly czas. Dzieki, Mundo pequenito!
No, to spiewamy - Tilia niemieckie, ja polskie urodzinowe bzdury; i chociaz 'spiew' to jest slowo mocno przesadzone - Pico prawie placze. A wiec jestesmy pierwszymi od kilku lat osobami, ktore mu spiewaly. Bardzo przepieknie w takim razie, zesmy sie spotkali!
Po dwa buziaki w policzek, i pytanie - co ja robie, kiedy sie sama oficjalnie starzeje?
Wiec np. budze sie w parku kolo Filippe spotkanego dzien wczesniej na granicy Macedonia-Grecja; F. mamrocze Happy birthday, i ze komary strasznie gryza i swita, wiec musimy sie zwijac i zegnac. Dojadam resztki wczorajszego ryzu w polsnie niedaleko portu zanim statek przywiezie do Salonikow Sofie (ktora ostatni raz widzialam dokladnie rok temu w Cluj, kiedy z Romi przyszykowaly mi tort ze wszystkiego, co dalo sie kupic za dwa euro w nocnym, z pojedyncza swieczka o przypadkowym numerze). S. wyciaga z plecaka dwie butelki - jedna oprozniamy zastanawiajac sie, co ze soba zrobic (jest osma rano, wiec w sam raz, zeby dojechac do Bitoli; kazdy kolejny kierowca mowi o narkotykach - bo ma poletko haszyszu w Indiach, bo wraca z odwyku heroinowego, bo sa bardzo zle i musimy o tym pamietac), zanim znow znajdziemy przytulne miejsce w jakims parku. Sto lat, sto lat!
Wic np. jade do strasznej Ustki na kilka godzin, zeby sie pozegnac, bo jednak przelozylam termin wyjazdu, bo jednak kiedys jeszcze myslalam, ze to tak sie da (i ze tak sie da teraz wlasnie) - byc z kims, caly czas, wlasnie tak. I cierpie w tej Ustce, i naprawia sie dopiero, kiedy pociag zabiera mnie w strone Ukrainy. Mala zapowiedz zycia.
Dzien po urodzinach Pico polnoc lapie nas pijacych mojitos przed centrum kultury homoseksualnej. Dunja niechetnie przyznaje sie do wlasnych urodzin - po co wlasciwie mielismy o tym wiedziec: wszystko jest, wszystko jest przez przypadek; ten nasz maly tlumek zlozony ze zbiegow okolicznosci i wszyscy okoliczni popaprancy dolaczajacy sie do piosenki, nawet prezent, ktory wyciaga z torby - Малиот Принц, ktorego wiozlam jej ze Skopje droga bardzo okrezna, nie wiedzac o okazji, ale dzielac milosc do Saint-Exupery i slowianskich jezykow. I to sa wszystko bardzo przepiekne starzenia, starzenia tylko oficjalne, na papierze zaznaczony kolejny rok w trasie przez wszystko.
Wiec pijemy i jedziemy i spiewamy i placzemy i sciskamy ludzi bardzo waznych i calkiem przypadkowych; i kierowcy podwoza nas dalej, kiedy w braku wspolnego jezyka podtyka sie im pod nos swoj dowod, nad Budapesztem zachodzi slonce, w Amsterdamie tancza stragany, teatry graja i wszystko jest calkowicie codzienne, ale w jakis sliczny sposob pomnozone - moze przez to, ze nic nie jest oficjalne czy zorganizowane, kazdy z tysiaca prezentow trafia do nas przez przypadek. I dalej te prezenty dostajemy - przez caly rok, caly czas. Dzieki, Mundo pequenito!
2011/08/17
Najpiekniejsze przypadki swiata.
Zimny, pazdziernikowy dzien. Do mojego pol pokoju w Poznaniu przyjezdza na dwa dni gosc - przemeczona autostopowiczka w mokrej drodze przez Polske. Nie znamy sie, nie poznamy sie - ale wszystko jest w porzadku, ona ma gdzie odpoczac, umyc sie i napic grogu, ja swoja uczelniania robote. Polrozmowki znad wlasnych zadan i nie potrzeba wiecej.
Widzimy sie kilka dni pozniej we Wroclawiu, bo przypadkowo jestesmy tam obie. Poszukiwanie pewnego specjalnego krasnala, krotki spacer - tyle.
Ale przeciez po drodze jeszcze sie okaze, ze zadna z nas nie byla w Moldawii. Wiec jedziemy. Jedziemy i nagle - jest przepieknie, jest wlasnie tak, jak nigdy nie bylo, jest wszystko to, czego zawsze brakowalo - dlaczego zazwyczaj jezdzi sie samemu. I dokladnie wszystko jest naturalne: to, ze widzimy sie po ponad pol roku nagle w goracym parku w Bukareszcie, ze prze trzy tygodnie zywimy sie z drzew, smietnikow i monastyrow, razem chorujemy, pijemy i kapiemy sie pod wodospadami czy w swietych zrodelkach, a ktoregos ranka kazda znow jedzie zwyczajnie w swoja strone.
I ze przez rok wlasciwie nie mamy kontaktu, a potem wystarczy powiedziec Czesc, bede w okolicy, moze spotkamy sie w Salonikach? i chwile pozniej odbieram Sofie ze statku, placzac ze szczescia. Nie ma pomyslu na zwiedzanie miasta? Tym lepiej, pojedzmy do Macedonii! Wiec jedziemy. Jedziemy i znow - jest dokladnie tak, jak byc powinno, ze wszystkimi glodowkami, burzami w gorach i polsennym pozegnaniem w przygranicznej komunie. Do zobaczenia, tyle wiemy - bedzie dobrze znow, kiedys, gdzies, bez wlazenia sobie w zycia w miedzyczasie.
Do Poznania wprowadzka na szybko, do pierwszego mieszkania, w ktorym jeszcze jest dla mnie miejsce. W pokoju juz mieszka Aga - Aga ma Artura, i tak powoli zaczynamy sie dzielic: pokojem, czasem, czlowiekiem. Kiedy znika mieszkanie i wspollokatorka, nie znika wszystko; nagle przez przypadek zagniezdza sie czlowiek w zyciu nowy; ciezki i inny - i ja jestem beznadziejna; i nie widzimy sie czesto, poza krotkim czasem, kiedy dzielimy dom albo krotka droge; ale tyle mozemy sobie wzajemnie uswiadomic, pomoc i napsuc przez przypadek, ze tylko czasem dociera, jak bardzo cholernie to jest przepiekne.
Ljubljana wczesna wiosna, noc zaraz po koncercie. Janez nie ma fajek, nie ma trawy, nie ma juz dla mnie cierpliwosci - wiec hej, moze poznamy te dziewczyny z butelka wina? I ta butelka przechodzi w jedna z piekniejszych nocy (z rodziny tych pieknych godzin, kiedy trzeba sie troche postarac, zdziebko tylko wychylic poza sztuczne ograniczenia, a swiat sie juz dalej dzieje niewyobrazalnie dobrze). No i tyle, wiemy, jak sie znalezc, ale tez wiemy, ze nie ma specjalnie do tego powodow, bo po co narazac dobre wspomnienie, konfrontowac z codziennoscia; kazdy jedzie do siebie, znow, dobrze jest.
Ale w lipcu przecinam Chorwacje, nie mam gdzie spac - dziewczyny akurat odwiedzaja swoje rodziny. Wiec dobra, czemu nie, moge wpasc na dzien czy dwa.
I te dwa dni nie krzywdza pamieci, bynajmniej. Bez specjalnych staran jest znow zwyczajnie dobrze. Wiec moze sie do nich wprowadze?
No to sie wprowadzilam. Miesiac jeszcze potem w trasie - i nagle Malaga, zamiast spiworu w krzakach - wlasny pokoj w centrum centrum, zamiast smiania sie do wlasnych mysli przy drodze - podtopienie ze smiechu w czasie wspolnej proby doplyniecia do statku.
Najzwyczajniejsze, najlepiej dzielone zycie - i najtrudniejsza, najwazniejsza sprawa: wpasc nawet nie na siebie samego, ale na ludzi, z ktorymi dzielic sie soba mozna wzajemnie i dobrze dla wszystkich.
Widzimy sie kilka dni pozniej we Wroclawiu, bo przypadkowo jestesmy tam obie. Poszukiwanie pewnego specjalnego krasnala, krotki spacer - tyle.
Ale przeciez po drodze jeszcze sie okaze, ze zadna z nas nie byla w Moldawii. Wiec jedziemy. Jedziemy i nagle - jest przepieknie, jest wlasnie tak, jak nigdy nie bylo, jest wszystko to, czego zawsze brakowalo - dlaczego zazwyczaj jezdzi sie samemu. I dokladnie wszystko jest naturalne: to, ze widzimy sie po ponad pol roku nagle w goracym parku w Bukareszcie, ze prze trzy tygodnie zywimy sie z drzew, smietnikow i monastyrow, razem chorujemy, pijemy i kapiemy sie pod wodospadami czy w swietych zrodelkach, a ktoregos ranka kazda znow jedzie zwyczajnie w swoja strone.
I ze przez rok wlasciwie nie mamy kontaktu, a potem wystarczy powiedziec Czesc, bede w okolicy, moze spotkamy sie w Salonikach? i chwile pozniej odbieram Sofie ze statku, placzac ze szczescia. Nie ma pomyslu na zwiedzanie miasta? Tym lepiej, pojedzmy do Macedonii! Wiec jedziemy. Jedziemy i znow - jest dokladnie tak, jak byc powinno, ze wszystkimi glodowkami, burzami w gorach i polsennym pozegnaniem w przygranicznej komunie. Do zobaczenia, tyle wiemy - bedzie dobrze znow, kiedys, gdzies, bez wlazenia sobie w zycia w miedzyczasie.
Do Poznania wprowadzka na szybko, do pierwszego mieszkania, w ktorym jeszcze jest dla mnie miejsce. W pokoju juz mieszka Aga - Aga ma Artura, i tak powoli zaczynamy sie dzielic: pokojem, czasem, czlowiekiem. Kiedy znika mieszkanie i wspollokatorka, nie znika wszystko; nagle przez przypadek zagniezdza sie czlowiek w zyciu nowy; ciezki i inny - i ja jestem beznadziejna; i nie widzimy sie czesto, poza krotkim czasem, kiedy dzielimy dom albo krotka droge; ale tyle mozemy sobie wzajemnie uswiadomic, pomoc i napsuc przez przypadek, ze tylko czasem dociera, jak bardzo cholernie to jest przepiekne.
Ljubljana wczesna wiosna, noc zaraz po koncercie. Janez nie ma fajek, nie ma trawy, nie ma juz dla mnie cierpliwosci - wiec hej, moze poznamy te dziewczyny z butelka wina? I ta butelka przechodzi w jedna z piekniejszych nocy (z rodziny tych pieknych godzin, kiedy trzeba sie troche postarac, zdziebko tylko wychylic poza sztuczne ograniczenia, a swiat sie juz dalej dzieje niewyobrazalnie dobrze). No i tyle, wiemy, jak sie znalezc, ale tez wiemy, ze nie ma specjalnie do tego powodow, bo po co narazac dobre wspomnienie, konfrontowac z codziennoscia; kazdy jedzie do siebie, znow, dobrze jest.
Ale w lipcu przecinam Chorwacje, nie mam gdzie spac - dziewczyny akurat odwiedzaja swoje rodziny. Wiec dobra, czemu nie, moge wpasc na dzien czy dwa.
I te dwa dni nie krzywdza pamieci, bynajmniej. Bez specjalnych staran jest znow zwyczajnie dobrze. Wiec moze sie do nich wprowadze?
No to sie wprowadzilam. Miesiac jeszcze potem w trasie - i nagle Malaga, zamiast spiworu w krzakach - wlasny pokoj w centrum centrum, zamiast smiania sie do wlasnych mysli przy drodze - podtopienie ze smiechu w czasie wspolnej proby doplyniecia do statku.
Najzwyczajniejsze, najlepiej dzielone zycie - i najtrudniejsza, najwazniejsza sprawa: wpasc nawet nie na siebie samego, ale na ludzi, z ktorymi dzielic sie soba mozna wzajemnie i dobrze dla wszystkich.
Suscribirse a:
Entradas (Atom)