Páginas
Etiquetas
- Polonia (25)
- Espana (19)
- Brasil (17)
- Bolivia (7)
- Chile (7)
- Peru (7)
- Macedonia (5)
- Argentina (4)
- en ingles (4)
- Gibraltar (3)
- Kosovo (3)
- Magyar. (3)
- kot. (3)
- tłumaczenie. (3)
- Hellada (2)
- Hrvatska (2)
- Moldova (2)
- Montenegro (2)
- Norwegia (2)
- Paraguay (2)
- uk (2)
- ważne ważne (2)
- Bulgaria (1)
- Eesti (1)
- Italia (1)
- Latvija (1)
- Lietuva (1)
- Romania (1)
- Slovenija (1)
- Ukraina (1)
- Česká rep. (1)
Mostrando entradas con la etiqueta Polonia. Mostrar todas las entradas
Mostrando entradas con la etiqueta Polonia. Mostrar todas las entradas
2014/09/03
Kraj paszportowy, kraj prawdziwy.
Rzecz jest bardzo prosta i najłatwiej ją wyjaśnić na przykładzie. A więc, przykład.
Jesień - Talca, Chile. Siedzę w domu, Violeta Parra śpiewa, ja śpiewam z nią i płaczę bardzo. Dzwoni Przyjaciel - wszystko w porządku? Wszystko w porządku, słucham i płaczę. Przychodzi do domu, siadamy razem i razem słuchamy, płaczemy, śpiewamy. Jest przepięknie.
Jesień - Wleń, Polska. Siedzę w domu, Violeta Parra śpiewa, ja śpiewam z nią i jak wyżej. Dzwoni Facet - wszystko w porządku? Wszystko w porządku, słucham chilijskich piosenek i płaczę. A nie mogłabyś lepiej obejrzeć jakiegoś polskiego serialu i nie płakać?
A kiedy ktoś zaczął w Chacie śpiewać Jarę, ja szczęśliwa dołączyłam się po cichu. Przestali, obrażeni - bo na trzeźwo nie śpiewa się dla piosenki, ale żeby pokazać swój głos.
Ratunku.
A kiedy ryczę tu na szlaku wpatrzona w dolinę jakąś wspaniałą, odsuwają się.
A kiedy ryczałam tam kiedyś nad ranem przy drodze, zatrzymało się auto - co się dzieje, flaca? Nic się nie dzieje, patrz, jakie różowe są Andy! I ryczeliśmy razem. Z piękna.
Tam kraj twój, gdzie płacz ze szczęścia twój. Tak mi cholernie brakuje wspólnej uczuciowości.
Paskudna, odsłowiańszczona Polsko, tak mi czasem z Tobą ciężko!
Ech.
2014/08/29
Jestem bardzo.
Dostałam wiadomość, że pusto. Więc jeśli komuś przykro, że tu pusto, to mi bardzo przykro i bardzo mi miło zarazem. Tu mnie nie ma, bo jestem, bardzo jestem.
Nie bardzo mogłam pisać z Paragwaju, bo wisiałam w hamaku albo ganiałam za krówkami i - chwała światu! - nie otaczały mnie internety.
Nie bardzo mogłam pisać z Patagonii, bo rozbijałam mój zielony namiot przy drodze albo ganiałam za krówkami i jw.
Nie bardzo mogłam pisać z Bieszczadów, bo jw. i jak jeszcze wyżej.
To znaczy mogłabym, ale to by wymagało chociaż tymczasowego zerwania z przeżywaniem na rzecz zapisania. A teraz, ech, teraz jestem czasowo domna, co noc mam przez brzuch przerzuconą łapę ludzką albo na brzuchu leżącego Kota; Pies ogłosił szalone zakochanie we mnie i nic beze mnie nie chce robić; piorę komuś skarpy, wyczytuję literki z bibliotecznych książek (i to jest wspaniałe, bo ja uwielbiam biblioteki, a tę moją tutejszą - borze zielony, gdyby tak oświadczyć się bibliotece!...), coś tam gotuję, coś tam udaję bieganie, coś tam bardzo przewspaniale Żyję. I jest cholernie przepięknie.
I mogę pisać, no, mogę pisać mimo tego, że wiszę w hamaku i ganiam za krówkami i czasem rozbijam namiot, bo internety są, są w dużych ilościach.
Więc jakby to kogoś interesowało, to proszę bardzo.
Więc no. Jedzcie i wąchajcie letnie pomidory, chodźcie na długie spacery i uśmiechajcie się do roślin i śmiejcie się do tęczy i mówcie chmurom, że są absolutnie niespotykanie przepiękne.
Ja, w każdym bądź razie, tak robię.
:)
2014/04/02
Piosenka do siebie.
Czasem - często - mam wątpliwości. Ogromne, rozsypujące wszystko wątpliwości.
Mam wątpliwości bo czasem - często - za dużo myślę.
Babi łeb, na pełnych obrotach bez wytchnienia.
Ale wystarczy: głęboki oddech:
jest tak:
Początek kwietnia. Słońce. Ptaszkowie braciszkowie śpiewają - ja w tym słońcu i w tym braciszków śpiewie leżę, bujam się, w hamaku. W hamaku na własnych krzywych plecach targanym z targu, z Paragwaju. Gdzie (w Paragwaju, z targu) pomagał mi go targać niejaki D., który dzień wcześniej znalazł mnie osuwającą się z parkowej ławki w gorączce i tak już na czas mojej obecności w okolicach Asunción zaadoptował.
Teraz hamak wisi w Bieszczadach. Na górce, na balkonie z widokiem na Połoniny błękitne, chociaż jak najbardziej z tego świata; na balkonie schroniska, które schroniskiem wcale nie jest, gdzie ja między wieloma się chronię w zielonym i między - ufam - niewieloma w pewnych łapskach. I między psimi uszami i szeleszczącymi kartkami i krążącymi banieczkami także. Więc tam właśnie wisi hamak.
Tuż za hamakiem grzeje się na słońcu właściciel łap i paru przyjaciół. Przyjaciele krążą, przyłażą, wyłażą, ja też mam wyleźć, ale - jak zawsze - cienko to idzie, więc ślę wiadomość do swojej kolejnej bezpłatnej pracy czekajcie proszę, bo lecę z Bieszczadów i no, wiadomo, nie będę na czas; wreszcie któregoś popołudnia odrywam się od hamaka, kominka, psich uszu i sowich (i swoich) pohukiwań, zbiegamy po cudownie nie-ośnieżonym, nie-błotnistym szlaku, kaczeńce w rowach są wielkości moich oczu, łapy łapią stopa gdzieś w strony, gdzie picie wódki ma wyłącznie dobre skutki, ja łapię coś na północ, kilkanaście godzin i kilka przesiadek, nieplanowany nadranek w Siedlcach spędzam uciekając z Warszawy i oto naglę zdaję sobie sprawę, że Warszawa wcale nie jest najbrzydszym miastem Polski - o, zdecydowanie brakowało mi wcześniej wizyty w Siedlcach, jeśli coś takiego byłam w stanie powiedzieć - dalej już w normalne strony, gdzie drewniane chatki, sławny puszczyk mszarny, jakiś mandat, jakaś wylotówka, jakiś na stopa złapany autobus - kierowca autobusu w listopadzie wiózł mnie swoim busikiem własnym i ja mu o tym mówię szczęśliwa, i on odburkuje coś pod nosem i wreszcie krzyczy pani siada, co pani!, i już tylko chwila i proszę bardzo:
oto na chwilkę nie jestem bezdomna i to jest takie kolejne tymczasowe oto bardzo przepiękne.
Na korytarzach zdjęcia Wilczka, na płocie za oknem przyszli leśnicy piją piwo, w Instytucie jest nas raptem parę osób i już widzę, że jest dobrze, a będzie tylko lepiej.
Bo jak może być?
Kładę się na parapecie, zasypiam słuchając braciszków, budzi mnie wołanie na kawę do biblioteki.
I nie myślę. O bzdurach. Nie mam czasu, cały czas mi zajmuje zachwyt.
Bo - przysięgam, kiedy tylko pozwalam zdawać sobie z tego sprawę, z całym błyskiem, z całą jaskrawością spada na mnie:
nie ma dla mnie piękniejszego życia niż życie moje, hej-ho!
Mam wątpliwości bo czasem - często - za dużo myślę.
Babi łeb, na pełnych obrotach bez wytchnienia.
Ale wystarczy: głęboki oddech:
jest tak:
Początek kwietnia. Słońce. Ptaszkowie braciszkowie śpiewają - ja w tym słońcu i w tym braciszków śpiewie leżę, bujam się, w hamaku. W hamaku na własnych krzywych plecach targanym z targu, z Paragwaju. Gdzie (w Paragwaju, z targu) pomagał mi go targać niejaki D., który dzień wcześniej znalazł mnie osuwającą się z parkowej ławki w gorączce i tak już na czas mojej obecności w okolicach Asunción zaadoptował.
Teraz hamak wisi w Bieszczadach. Na górce, na balkonie z widokiem na Połoniny błękitne, chociaż jak najbardziej z tego świata; na balkonie schroniska, które schroniskiem wcale nie jest, gdzie ja między wieloma się chronię w zielonym i między - ufam - niewieloma w pewnych łapskach. I między psimi uszami i szeleszczącymi kartkami i krążącymi banieczkami także. Więc tam właśnie wisi hamak.
Tuż za hamakiem grzeje się na słońcu właściciel łap i paru przyjaciół. Przyjaciele krążą, przyłażą, wyłażą, ja też mam wyleźć, ale - jak zawsze - cienko to idzie, więc ślę wiadomość do swojej kolejnej bezpłatnej pracy czekajcie proszę, bo lecę z Bieszczadów i no, wiadomo, nie będę na czas; wreszcie któregoś popołudnia odrywam się od hamaka, kominka, psich uszu i sowich (i swoich) pohukiwań, zbiegamy po cudownie nie-ośnieżonym, nie-błotnistym szlaku, kaczeńce w rowach są wielkości moich oczu, łapy łapią stopa gdzieś w strony, gdzie picie wódki ma wyłącznie dobre skutki, ja łapię coś na północ, kilkanaście godzin i kilka przesiadek, nieplanowany nadranek w Siedlcach spędzam uciekając z Warszawy i oto naglę zdaję sobie sprawę, że Warszawa wcale nie jest najbrzydszym miastem Polski - o, zdecydowanie brakowało mi wcześniej wizyty w Siedlcach, jeśli coś takiego byłam w stanie powiedzieć - dalej już w normalne strony, gdzie drewniane chatki, sławny puszczyk mszarny, jakiś mandat, jakaś wylotówka, jakiś na stopa złapany autobus - kierowca autobusu w listopadzie wiózł mnie swoim busikiem własnym i ja mu o tym mówię szczęśliwa, i on odburkuje coś pod nosem i wreszcie krzyczy pani siada, co pani!, i już tylko chwila i proszę bardzo:
oto na chwilkę nie jestem bezdomna i to jest takie kolejne tymczasowe oto bardzo przepiękne.
Na korytarzach zdjęcia Wilczka, na płocie za oknem przyszli leśnicy piją piwo, w Instytucie jest nas raptem parę osób i już widzę, że jest dobrze, a będzie tylko lepiej.
Bo jak może być?
Kładę się na parapecie, zasypiam słuchając braciszków, budzi mnie wołanie na kawę do biblioteki.
I nie myślę. O bzdurach. Nie mam czasu, cały czas mi zajmuje zachwyt.
Bo - przysięgam, kiedy tylko pozwalam zdawać sobie z tego sprawę, z całym błyskiem, z całą jaskrawością spada na mnie:
nie ma dla mnie piękniejszego życia niż życie moje, hej-ho!
2014/03/02
Ciągnie magnetycznie, czyli chciane powroty.
No, to miałam się szlajać.
Ale - wierz mi, cholernie ciężko jest się wywlec z zimowych Bieszczadów. Nie to, żeby ciężko było wyjechać - nie, nie tej zimy, drogi przejezdne, dookoła biało, ale wszystko pięknie i sprawnie działa. Ale niesamowicie, niesamowicie ciężko jest znaleźć wystarczająco dobry powód, żeby te Bieszczady zamienić na jakieś Wenecje, Chorwacje czy inne bzdety.
Trudno - obiecałam - muszę jechać.
Niechętnie i tylko dlatego, że najpierw przez ocean, a potem przez pół subkontynentu leciała do mnie Moja
Wenezuelka. Któregoś przepitego ranka wracali z Chaty chłopaki z Gliwic, więc nie było co się dalej wykręcać - pusty plecak na grzbiet, senne nogi na śnieg, chwilę później jesteśmy na dole, godziny później dojeżdżamy do miasta. Straszą budynki, straszą ludzie i auta i ulice i szarość dookoła, ale obok Człowiek piękny, w domu kominek udaje kominek chatowy, nie jest źle. Błogo bardzo sławieni, przypadkiem spotkani, najbardziej kochani ludzie.
Rano wyczłapujemy się z łóżek - Tomek do pracy, ja na autostradę, z autostrady do Czech - jakieś ciężarówki, jakieś w deszczu spacery po autostradzie, jakieś polsko-czeskie gadki na stacjach benzynowych, jakieś na ostatnią chwilę szukanie kwatery. Odzywa się Krzysiek, za dnia i deszczu łazimy po Brnie gadając o miłości, Gruzji i tramwajach z przerwami na piwo jedno, drugie, kolejne. Odzywa się Tomáš, nocą i deszczem kręcimy się po mieszkaniu mieszając języki, warzywa i historie z przerwami na piosenkę pierwszą, drugą, całonocną.
Pies o lisim pysku doskonale dogaduje się ze mną po polsku.
I rano znowu uścisk-tramwaj-tramwaj-stacja-Wiedeń-parking-ciężarówka-ciężarówka-nocne kilometry po autostradzie, po błocie, przez chaszcze, proszenie jakiegoś pijanego Włocha, amigo, me puedes llevar hasta Udine?, Włoch się patrzy, ciao, bella, ovviamente, andiamo!-autobus-pod daszkiem na Chiarę czekanie. Nocny spacer i nocne wegan rozmowy, poranna decyzja, że nie, nie, żadna tam Wenecja, jeszcze zostać, jeszcze pogadać, taki piękny człowiek, nie można ot tak zostawić za sobą, trzeba razem nogi chociaż trochę schodzić, brzuchy chociaż trochę napchać, z serca i ze łba zrzucić trochę na siebie wzajemnie. Więc spokojny dzień w małym mieście, nocą szczęśliwym trafem przeskok do Triestu. I potem już ten Triest.
Słońce, morze, nad morzem huśtawki, z huśtawek wiadomości, ze wszystkich targów, zamków i nadmorskich huśtawek tęsknię za tobą okropnie, piękne łażenie bezcelowe, piękne ulicznych kotów głaskanie, z nogami na ścianie leżenie. Ktoś dzwoni do drzwi, ale ja nie znam włoskiego, mówię coś po hiszpańsku i dzwoniący strasznie się cieszy, mój boże, przecież ja jestem z kolumbii, mój borze, przecież ty jesteś z kolumbii, a co ty tu robisz, a ty co, i patrz, jeszcze znajoma z chile, o rety, a przecież to moja obczyzna zaadoptowana, cudne nieznaczące nic, zakochane w życiu gadki w progu, jak mi tego brakowało, jak mi Ciebie strasznie brakuje, America hermosa!
Wieczorem pojawia się Moja Wenezuelka i dalej już tak razem: słońce, morze, nad morzem huśtawki, w pięknym łażeniu wpadanie na Ludzi Spode Drzwi, anka, jesteś tu jeden dzień i pozdrawiają cię już na ulicach? Pozdrawiają. Lubię Triest. Bardzo mi jest w Trieście dobrze, zwłaszcza kiedy muzyka za darmo nocą i koło południa po targu porzucone warzywa. Nad łóżkiem okno, nad oknem gwiazdy, nad gwiazdami - ?
Bardzo mi jest dobrze.

I dalej jak zawsze, nic specjalnego, wszystko niesamowite. Wytęskniona mieszanka wszystkich słowiańskich języków, która nie jest żadnym językiem. Połamana Słowenia, tak okrutnie jej lasy zmiotło. Ukochana Ljubljana pełna ukochanych ludzi, mogę przeskakiwać z ramion przyjacielskich w ramiona przyjacielskie i wszystkie je znam doskonale, i żadnego z nich nie spotkałam wcześniej w tym miejscu, i w inne miejsce leci wiadomość, gołe baby na kartce, bo przecież lubisz gołe baby, to masz, a tu jeszcze takie kulturne, z muziejów. Och-ach.
I dalej, już we trzy, bo Chiara, moja włoska, wspaniała, nowa, ale już swoja - nie chciała tak siedzieć, skoro ja jechałam, więc dojechała. I już dalej, we trzy. Jakaś Chorwacja, jakieś wybrzeża i deszcze i kłótnie komunistów i psów po cyckach drapanie, jakieś mgły, zimnice, jakiś dzień w Zagrzebiu rozpoczęty w knajpie, spędzony w knajpie, jakieś spacery i złe przeczucia i wiadomość z daleka piłem, trzeźwieję, nie mam pracy. Moje na szybko pakowanie plecaka, poranne wyjście na drogę, biegiem do Polski, nigdy wcześniej nie chciałam wracać do Polski, a teraz, o rety, już, teraz, być. No i zabierają nas Polacy, zabierają do Budapesztu, obiecują rano odwieźć do Raciborza (nie po drodze, ale co może być lepszego, niż nieplanowana wizyta w Raciborzu?), pozdrawiam ślepe lwy, ściskam Moją Senną Wenezuelkę, przepraszam, że tak krótko, przepraszam, że cię zostawiam, ale wiesz sama, i ona wie i ściska mnie sennie i już dalej autobus-autobus-auto-ciao, Polonia! Pozdrawiam Racibórz każdym pięknym wspomnieniem z niego, każdą zjedzoną truskawką, każdym spacerem z Justyną, każdą kroplą krwi spadającą na podłogę zanim na podłogę spadnę ja i krwioodbiorcza pielęgniarka krzyknie no wiesz, trzeba było zjeść kiełbasę!, pozdrawiam lasy i szyny po drodze, Kraków wieczorem, przyjaciółkę matki przyjaciółki (czyli przyjaciółkę) nocą pozdrawiam. I nic nie mówię, nic się nie przyznaję, że jadę, a i tak już wiedzą, że wracam w góry.
Rano busik, w busiku radio, w radiu Grechuta. Zaczynam nucić i w tej samej chwili słyszę, że mężczyzna za mną pogwizduje. Wpadamy w śmiech, część buska z nami się śmieje, część dołącza się do śpiewu, wszyscy od ucha do ucha uśmiechnięci. Krakowiu, ajlowiu!
I dalej, dalej, lecę już prosto z Remikiem, auto pełne, cała zawartość auta się dziwi, to jak ty żyjesz? jak to - nie pracujesz? to co jesz? gdzie śpisz? i to tak ci się chce? a jakbyś chora była, to jak? i w ogóle, o rety, może książkę napisz, bo to dziwne takie całkiem, że nawet nie wyglądasz na bezdomną, a i ciastka masz dla wszystkich...
Dobrze się gada? Dobrze. Więc Remik podwozi mnie dalej, potem podwożą mnie nogi, gdzieś w środku lasu telefon, kiedy przyjeżdżasz, mówili mi, że przyjeżdżasz, a cię nie ma, jeszcze moment i proszę bardzo, stuk-puk, daj mi jeść i rękę swoją mi daj, i ja w twoje dłonie perswaduję i jest mi to absolutnie nieobojętne.
I gdyby nie te uśmiechnięte oczy, ludzie wytęsknieni, bo niewidziani tak dawno lub tak w ogóle, gdyby nie to, że świat jest tak niesamowicie przepiękny, to można by wcale nie wyjeżdżać. Bo muszę się niestety przyznać, że wszędzie dobrze, ale w Chacie najlepiej.
Ale - wierz mi, cholernie ciężko jest się wywlec z zimowych Bieszczadów. Nie to, żeby ciężko było wyjechać - nie, nie tej zimy, drogi przejezdne, dookoła biało, ale wszystko pięknie i sprawnie działa. Ale niesamowicie, niesamowicie ciężko jest znaleźć wystarczająco dobry powód, żeby te Bieszczady zamienić na jakieś Wenecje, Chorwacje czy inne bzdety.
Trudno - obiecałam - muszę jechać.
Niechętnie i tylko dlatego, że najpierw przez ocean, a potem przez pół subkontynentu leciała do mnie Moja
Wenezuelka. Któregoś przepitego ranka wracali z Chaty chłopaki z Gliwic, więc nie było co się dalej wykręcać - pusty plecak na grzbiet, senne nogi na śnieg, chwilę później jesteśmy na dole, godziny później dojeżdżamy do miasta. Straszą budynki, straszą ludzie i auta i ulice i szarość dookoła, ale obok Człowiek piękny, w domu kominek udaje kominek chatowy, nie jest źle. Błogo bardzo sławieni, przypadkiem spotkani, najbardziej kochani ludzie.
Rano wyczłapujemy się z łóżek - Tomek do pracy, ja na autostradę, z autostrady do Czech - jakieś ciężarówki, jakieś w deszczu spacery po autostradzie, jakieś polsko-czeskie gadki na stacjach benzynowych, jakieś na ostatnią chwilę szukanie kwatery. Odzywa się Krzysiek, za dnia i deszczu łazimy po Brnie gadając o miłości, Gruzji i tramwajach z przerwami na piwo jedno, drugie, kolejne. Odzywa się Tomáš, nocą i deszczem kręcimy się po mieszkaniu mieszając języki, warzywa i historie z przerwami na piosenkę pierwszą, drugą, całonocną.
Pies o lisim pysku doskonale dogaduje się ze mną po polsku.
I rano znowu uścisk-tramwaj-tramwaj-stacja-Wiedeń-parking-ciężarówka-ciężarówka-nocne kilometry po autostradzie, po błocie, przez chaszcze, proszenie jakiegoś pijanego Włocha, amigo, me puedes llevar hasta Udine?, Włoch się patrzy, ciao, bella, ovviamente, andiamo!-autobus-pod daszkiem na Chiarę czekanie. Nocny spacer i nocne wegan rozmowy, poranna decyzja, że nie, nie, żadna tam Wenecja, jeszcze zostać, jeszcze pogadać, taki piękny człowiek, nie można ot tak zostawić za sobą, trzeba razem nogi chociaż trochę schodzić, brzuchy chociaż trochę napchać, z serca i ze łba zrzucić trochę na siebie wzajemnie. Więc spokojny dzień w małym mieście, nocą szczęśliwym trafem przeskok do Triestu. I potem już ten Triest.
Słońce, morze, nad morzem huśtawki, z huśtawek wiadomości, ze wszystkich targów, zamków i nadmorskich huśtawek tęsknię za tobą okropnie, piękne łażenie bezcelowe, piękne ulicznych kotów głaskanie, z nogami na ścianie leżenie. Ktoś dzwoni do drzwi, ale ja nie znam włoskiego, mówię coś po hiszpańsku i dzwoniący strasznie się cieszy, mój boże, przecież ja jestem z kolumbii, mój borze, przecież ty jesteś z kolumbii, a co ty tu robisz, a ty co, i patrz, jeszcze znajoma z chile, o rety, a przecież to moja obczyzna zaadoptowana, cudne nieznaczące nic, zakochane w życiu gadki w progu, jak mi tego brakowało, jak mi Ciebie strasznie brakuje, America hermosa!
Wieczorem pojawia się Moja Wenezuelka i dalej już tak razem: słońce, morze, nad morzem huśtawki, w pięknym łażeniu wpadanie na Ludzi Spode Drzwi, anka, jesteś tu jeden dzień i pozdrawiają cię już na ulicach? Pozdrawiają. Lubię Triest. Bardzo mi jest w Trieście dobrze, zwłaszcza kiedy muzyka za darmo nocą i koło południa po targu porzucone warzywa. Nad łóżkiem okno, nad oknem gwiazdy, nad gwiazdami - ?
Bardzo mi jest dobrze.

I dalej jak zawsze, nic specjalnego, wszystko niesamowite. Wytęskniona mieszanka wszystkich słowiańskich języków, która nie jest żadnym językiem. Połamana Słowenia, tak okrutnie jej lasy zmiotło. Ukochana Ljubljana pełna ukochanych ludzi, mogę przeskakiwać z ramion przyjacielskich w ramiona przyjacielskie i wszystkie je znam doskonale, i żadnego z nich nie spotkałam wcześniej w tym miejscu, i w inne miejsce leci wiadomość, gołe baby na kartce, bo przecież lubisz gołe baby, to masz, a tu jeszcze takie kulturne, z muziejów. Och-ach.
I dalej, już we trzy, bo Chiara, moja włoska, wspaniała, nowa, ale już swoja - nie chciała tak siedzieć, skoro ja jechałam, więc dojechała. I już dalej, we trzy. Jakaś Chorwacja, jakieś wybrzeża i deszcze i kłótnie komunistów i psów po cyckach drapanie, jakieś mgły, zimnice, jakiś dzień w Zagrzebiu rozpoczęty w knajpie, spędzony w knajpie, jakieś spacery i złe przeczucia i wiadomość z daleka piłem, trzeźwieję, nie mam pracy. Moje na szybko pakowanie plecaka, poranne wyjście na drogę, biegiem do Polski, nigdy wcześniej nie chciałam wracać do Polski, a teraz, o rety, już, teraz, być. No i zabierają nas Polacy, zabierają do Budapesztu, obiecują rano odwieźć do Raciborza (nie po drodze, ale co może być lepszego, niż nieplanowana wizyta w Raciborzu?), pozdrawiam ślepe lwy, ściskam Moją Senną Wenezuelkę, przepraszam, że tak krótko, przepraszam, że cię zostawiam, ale wiesz sama, i ona wie i ściska mnie sennie i już dalej autobus-autobus-auto-ciao, Polonia! Pozdrawiam Racibórz każdym pięknym wspomnieniem z niego, każdą zjedzoną truskawką, każdym spacerem z Justyną, każdą kroplą krwi spadającą na podłogę zanim na podłogę spadnę ja i krwioodbiorcza pielęgniarka krzyknie no wiesz, trzeba było zjeść kiełbasę!, pozdrawiam lasy i szyny po drodze, Kraków wieczorem, przyjaciółkę matki przyjaciółki (czyli przyjaciółkę) nocą pozdrawiam. I nic nie mówię, nic się nie przyznaję, że jadę, a i tak już wiedzą, że wracam w góry.
Rano busik, w busiku radio, w radiu Grechuta. Zaczynam nucić i w tej samej chwili słyszę, że mężczyzna za mną pogwizduje. Wpadamy w śmiech, część buska z nami się śmieje, część dołącza się do śpiewu, wszyscy od ucha do ucha uśmiechnięci. Krakowiu, ajlowiu!
I dalej, dalej, lecę już prosto z Remikiem, auto pełne, cała zawartość auta się dziwi, to jak ty żyjesz? jak to - nie pracujesz? to co jesz? gdzie śpisz? i to tak ci się chce? a jakbyś chora była, to jak? i w ogóle, o rety, może książkę napisz, bo to dziwne takie całkiem, że nawet nie wyglądasz na bezdomną, a i ciastka masz dla wszystkich...
Dobrze się gada? Dobrze. Więc Remik podwozi mnie dalej, potem podwożą mnie nogi, gdzieś w środku lasu telefon, kiedy przyjeżdżasz, mówili mi, że przyjeżdżasz, a cię nie ma, jeszcze moment i proszę bardzo, stuk-puk, daj mi jeść i rękę swoją mi daj, i ja w twoje dłonie perswaduję i jest mi to absolutnie nieobojętne.
I gdyby nie te uśmiechnięte oczy, ludzie wytęsknieni, bo niewidziani tak dawno lub tak w ogóle, gdyby nie to, że świat jest tak niesamowicie przepiękny, to można by wcale nie wyjeżdżać. Bo muszę się niestety przyznać, że wszędzie dobrze, ale w Chacie najlepiej.
2013/11/19
Ćwir, ćwir.
(to jest wpis ze ścieżką dźwiękową. dźwięczna wdzięczna ścieżka tutaj)
Pierniczki zaczynają się piec, paragwajski hamak zaczyna pakować się do plecaka, głóg i jarzębina z coraz większym zacięciem zagryzają się na nalewkę. W kalendarzu zakreślam za bardzo odległą datę ich wywozu w las (tyle czasu do grudnia!), odliczam kolejne lekcje (ile jeszcze zdążę na wyjazd zarobić?), po raz kolejny maluję na datach kolorowe kółka (jakby istniała w ogóle szansa, że się zagapię i tę właśnie datę przegapię).
Mam w zeszycie wiele wyjazdowych notatek, po cztery dni w większości tygodni, czasem dłużej. Poznań, Londyn, Białowieża. Sadzenie drzewek na zachodzie, góry tuż po świętach, gotowanie obiadu przepracowanej Gośce gdzieś w centrum kraju - wszystko pięknie zaplanowane czy wykonane. Ale żadna data, żadna, nie jest tak cudownie i histerycznie pomazana, pokreślona, przy żadnej wielkie znaki zapytania nie są tak kolorowo zagryzdane ogromnymi wykrzyknikami, jak dwa dni w autobusach, trzy dni dźwigania pod zaśnieżoną górkę wody ze studni, cztery noce leżenia w zimnej chacie przy gorącym kominku.
Trzeba przyznać, że nic nie wychodzi mi tak chujowo jak niezakochiwanie się.
No, trudno.
Ściskam w mojej nadmorskiej łapie powrotny bilet w bieszczadzkie leśne łapy. Jest rozmemłanie, jest wesoło, jest tragicznie i jeszcze bezczelnie i ślepo próbuję sobie wmawiać, że zachowuję się racjonalnie.
I tak sobie myślę, że z jakiegokolwiek powodu pęka serce - to dobrze, bo przecież to tylko znaczy, że to serce jeszcze jest.
Ćwir, ćwir, ćwir.
Pierniczki zaczynają się piec, paragwajski hamak zaczyna pakować się do plecaka, głóg i jarzębina z coraz większym zacięciem zagryzają się na nalewkę. W kalendarzu zakreślam za bardzo odległą datę ich wywozu w las (tyle czasu do grudnia!), odliczam kolejne lekcje (ile jeszcze zdążę na wyjazd zarobić?), po raz kolejny maluję na datach kolorowe kółka (jakby istniała w ogóle szansa, że się zagapię i tę właśnie datę przegapię).
Mam w zeszycie wiele wyjazdowych notatek, po cztery dni w większości tygodni, czasem dłużej. Poznań, Londyn, Białowieża. Sadzenie drzewek na zachodzie, góry tuż po świętach, gotowanie obiadu przepracowanej Gośce gdzieś w centrum kraju - wszystko pięknie zaplanowane czy wykonane. Ale żadna data, żadna, nie jest tak cudownie i histerycznie pomazana, pokreślona, przy żadnej wielkie znaki zapytania nie są tak kolorowo zagryzdane ogromnymi wykrzyknikami, jak dwa dni w autobusach, trzy dni dźwigania pod zaśnieżoną górkę wody ze studni, cztery noce leżenia w zimnej chacie przy gorącym kominku.
Trzeba przyznać, że nic nie wychodzi mi tak chujowo jak niezakochiwanie się.
No, trudno.
Ściskam w mojej nadmorskiej łapie powrotny bilet w bieszczadzkie leśne łapy. Jest rozmemłanie, jest wesoło, jest tragicznie i jeszcze bezczelnie i ślepo próbuję sobie wmawiać, że zachowuję się racjonalnie.
I tak sobie myślę, że z jakiegokolwiek powodu pęka serce - to dobrze, bo przecież to tylko znaczy, że to serce jeszcze jest.
Ćwir, ćwir, ćwir.
2012/10/23
Theatrum mundi. Spacery nocne.
Theatrum mundi ma zaszczyt przedstawić
"Spacery nocne"
(Noc. Okolice Stoczni Gdynia)
Anna i Dandys: (spacerują)
Anna: O, ciemna uliczka. Skręćmy.
Dandys: Szajki śpią.
Szajka: (wychyla się zza drzewa)
Dandys: Dobry wieczór!
Szajka: (uśmiecha się nieśmiało i znika)
Anna: (patrzy pytająco) A?
Dandys: Mamy dość słaby kontakt.
Latarnia: (gaśnie powoli, ciągnąc w dół kotarę)
KONIEC
(przegrzebywanie gimnazjalno-licealnych papierów sprzątając pokój przed około-ostatecznym opuszczeniem. Miejsce i bohaterowie sugerują obecność J. Dehnela i A. Latowskiej)
"Spacery nocne"
(Noc. Okolice Stoczni Gdynia)
Anna i Dandys: (spacerują)
Anna: O, ciemna uliczka. Skręćmy.
Dandys: Szajki śpią.
Szajka: (wychyla się zza drzewa)
Dandys: Dobry wieczór!
Szajka: (uśmiecha się nieśmiało i znika)
Anna: (patrzy pytająco) A?
Dandys: Mamy dość słaby kontakt.
Latarnia: (gaśnie powoli, ciągnąc w dół kotarę)
KONIEC
(przegrzebywanie gimnazjalno-licealnych papierów sprzątając pokój przed około-ostatecznym opuszczeniem. Miejsce i bohaterowie sugerują obecność J. Dehnela i A. Latowskiej)
2012/09/10
Kujawy złote.
Złota była jesień, ciepła i dobra. Wczesna jesień. Kaszuby opuszczane w deszczu, słoneczne Kujawy.
Trasa z niewiejskiej wsi do niemiejskiego miasteczka; trzykrotnie szybciej, niż proponowały koleje i autokary, pół godziny dłużej, niż zapowiadała mapa. Trzy samochody, trzy godziny.
Jeśli chcesz jeździć, musisz umyć konia. Proszę bardzo: zgrzebło, kopystka. Jabłka. Do roboty!
Z dziesięć chyba lat nie jeździłam; nigdy zresztą nie jeździłam naprawdę. Bo to trzeba tak... stanowczo. Jedź! Prrr!, a nie: No, Dudi... no... stój... no stój, ja cię proszę... "Prrr!" i tak nie potrafię wymówić.
Więc tak - terapia. Stań za koniem. Nie kopnie (nie wierzę).
Mocny, słodki zapach stajni. Spocony koń, rozpieszczony pies, potężne króliki, przestraszony kogut, cały zestaw zwierząt z przymiotnikami. Przypominam sobie o tym rok później, siedząc w cudzym mieszkaniu gdzieś na krańcu Poznania, pakuję szybko szmaty, wracam. Nic się nie zmieniło, może tylko w stajni pojawił się kulawy kot: co za ulga...
Późne lato, winogrona dojrzewają na płocie, za oknem spadają jabłka. Zbierasz te jabłka i wpychasz je Olce do koszyka, pokracznie i pięknie pedałujesz między lasami a ciężarówkami, gdzieś po drodze brama prowadząca do lasu, w domu zupę ogórkową i poranną kawę podaje ci świeżo upieczony rektor. Dom ten sam, cudzy a swój, koń ten sam, pies ten sam, nawet rower się nie zmienił, chociaż tobie się życie burzy i buduje od nowa, mówię ci: coś wspaniałego.
Trasa z niewiejskiej wsi do niemiejskiego miasteczka; trzykrotnie szybciej, niż proponowały koleje i autokary, pół godziny dłużej, niż zapowiadała mapa. Trzy samochody, trzy godziny.
Jeśli chcesz jeździć, musisz umyć konia. Proszę bardzo: zgrzebło, kopystka. Jabłka. Do roboty!
Z dziesięć chyba lat nie jeździłam; nigdy zresztą nie jeździłam naprawdę. Bo to trzeba tak... stanowczo. Jedź! Prrr!, a nie: No, Dudi... no... stój... no stój, ja cię proszę... "Prrr!" i tak nie potrafię wymówić.
Więc tak - terapia. Stań za koniem. Nie kopnie (nie wierzę).
Mocny, słodki zapach stajni. Spocony koń, rozpieszczony pies, potężne króliki, przestraszony kogut, cały zestaw zwierząt z przymiotnikami. Przypominam sobie o tym rok później, siedząc w cudzym mieszkaniu gdzieś na krańcu Poznania, pakuję szybko szmaty, wracam. Nic się nie zmieniło, może tylko w stajni pojawił się kulawy kot: co za ulga...
Późne lato, winogrona dojrzewają na płocie, za oknem spadają jabłka. Zbierasz te jabłka i wpychasz je Olce do koszyka, pokracznie i pięknie pedałujesz między lasami a ciężarówkami, gdzieś po drodze brama prowadząca do lasu, w domu zupę ogórkową i poranną kawę podaje ci świeżo upieczony rektor. Dom ten sam, cudzy a swój, koń ten sam, pies ten sam, nawet rower się nie zmienił, chociaż tobie się życie burzy i buduje od nowa, mówię ci: coś wspaniałego.
2012/08/28
Notatki z przemysłu turystycznego.
Na początku nie wiedziałam nawet, czemu tak bardzo ją lubię. Gość uprzejma i do rzeczy, przyjeżdża z Psem, na wejściu prosi o zabranie pościeli (ma własną), dziękuje za wystawioną kawę (ma własną) i naczynia (ma własne). Mówi szybko i dużo i naprawdę nic specjalnego, ale już od początku ją kocham.
Dobrze się składa, bo akurat rano piekłam i ktoś musi mi pomóc pozbyć się całej blachy ciasta. Więc Gość idzie wysikać Psa, potem bez pośpiechu siadamy w parku: Pies piszczy w ogrodzie, Miecio nieufnie przemyka dookoła, Gość je i opowiada. I zachwycam się coraz bardziej. I dopiero po złożeniu elementów zachwytu orientuję się, że przecież rozmawiam z sobowtórem Lynn*. No, wszystko jasne!
Pamięta mnie doskonale sprzed kilku lat, chociaż wtedy nawet nie rozmawiałyśmy (ja nie kojarzyłam nawet jej twarzy, pamiętałam tylko zdjęcie, które wysłała potem do hotelu). Mówi jasno i konkretnie, z ostrym humorem i ostrym językiem. Podróżuje, pisze, pomaga miejskim futrom (Miecio zatacza coraz mniejsze kółka, wącha Psa po nosie, Pies odsuwa się nieśmiało). Dyskusja o kuwetach, burzach i dzieciakach z Korei. O domowych wiewiórkach, które chodziły do pracy, i myszach, które spały na łóżku. Ten ton, nawet ten ton - sobowtór, przysięgam. Krótkie, pięknie siwe włosy. Ostry nos. Błyszczące oczy. Pewność siebie z całkowitym do siebie dystansem.
Pytam, czy taką kojarzy. Endosymbioza, symbiogeneza. Że ja ją uwielbiam (Lynn) i strasznie mi ją przypomina i w ogóle, o rety. Że to pewnie strasznie głupio brzmi, ale się nią zachwycam (Gościem). Odpowiada, że to dobrze, bo ona sama to się sobą nie zachwyca ani trochę. Że jak się ktoś na ulicy uśmiechnie, to szuka gówna na swojej nogawce.
Księżyc wędruje po niebie, Miecio mruczy na stole. Gość znika po kilku godzinach, więc po cichu podrzucam do jadalni zapas ciasta i przepis. Szkoda, że mam jakąś tam moralność, bo takie piękne historie, że tylko kraść i publikować za grube miliony. Ech.
* jeśli komukolwiek umknęło jakimś sposobem moje uwielbienie dla Lynn - dokończę wreszcie i wrzucę coś o niej. Zaczęłam pisać coś z założeniem do opchnięcia dalej za pieniądze na rocznicę jej śmierci, ale raz, że się czuję jak sęp, dwa - wszystko mi umiera, kiedy na horyzoncie pojawia się choćby najbledsze tylko wyobrażenie pieniędzy. Czeka mnie przyszłość bezdomnego klauna, to jest pewne. W każdym razie: Lynn się pisze.
p.s. http://www.youtube.com/watch?v=jqxENMKaeCU
Dobrze się składa, bo akurat rano piekłam i ktoś musi mi pomóc pozbyć się całej blachy ciasta. Więc Gość idzie wysikać Psa, potem bez pośpiechu siadamy w parku: Pies piszczy w ogrodzie, Miecio nieufnie przemyka dookoła, Gość je i opowiada. I zachwycam się coraz bardziej. I dopiero po złożeniu elementów zachwytu orientuję się, że przecież rozmawiam z sobowtórem Lynn*. No, wszystko jasne!
Pamięta mnie doskonale sprzed kilku lat, chociaż wtedy nawet nie rozmawiałyśmy (ja nie kojarzyłam nawet jej twarzy, pamiętałam tylko zdjęcie, które wysłała potem do hotelu). Mówi jasno i konkretnie, z ostrym humorem i ostrym językiem. Podróżuje, pisze, pomaga miejskim futrom (Miecio zatacza coraz mniejsze kółka, wącha Psa po nosie, Pies odsuwa się nieśmiało). Dyskusja o kuwetach, burzach i dzieciakach z Korei. O domowych wiewiórkach, które chodziły do pracy, i myszach, które spały na łóżku. Ten ton, nawet ten ton - sobowtór, przysięgam. Krótkie, pięknie siwe włosy. Ostry nos. Błyszczące oczy. Pewność siebie z całkowitym do siebie dystansem.
Pytam, czy taką kojarzy. Endosymbioza, symbiogeneza. Że ja ją uwielbiam (Lynn) i strasznie mi ją przypomina i w ogóle, o rety. Że to pewnie strasznie głupio brzmi, ale się nią zachwycam (Gościem). Odpowiada, że to dobrze, bo ona sama to się sobą nie zachwyca ani trochę. Że jak się ktoś na ulicy uśmiechnie, to szuka gówna na swojej nogawce.
Księżyc wędruje po niebie, Miecio mruczy na stole. Gość znika po kilku godzinach, więc po cichu podrzucam do jadalni zapas ciasta i przepis. Szkoda, że mam jakąś tam moralność, bo takie piękne historie, że tylko kraść i publikować za grube miliony. Ech.
* jeśli komukolwiek umknęło jakimś sposobem moje uwielbienie dla Lynn - dokończę wreszcie i wrzucę coś o niej. Zaczęłam pisać coś z założeniem do opchnięcia dalej za pieniądze na rocznicę jej śmierci, ale raz, że się czuję jak sęp, dwa - wszystko mi umiera, kiedy na horyzoncie pojawia się choćby najbledsze tylko wyobrażenie pieniędzy. Czeka mnie przyszłość bezdomnego klauna, to jest pewne. W każdym razie: Lynn się pisze.
p.s. http://www.youtube.com/watch?v=jqxENMKaeCU
2012/08/25
Religie, pieniążki i rozwiązłe dziewice.
Jeśli się uprzeć, Maciek mógłby być moim dziadkiem. Na pewno spokojnie mógłby być moim ojcem. W każdym razie - jest znajomym mojego ojca. Wchodzi do mojego mieszkania bez pukania i bez zaproszenia, od progu krzycząc o szklankę - i nie mogę się nacieszyć z tego, jak bardzo są od siebie różni. No, już leję!
Kilka minut gadki o niczym, żeby wybadać teren, bo widzimy się po raz drugi, rozmawiamy po raz pierwszy i tak właściwie to nie wiadomo z kim się rozmawia. Łapanie kretów, goście z sanatorium, rowerowe trasy w okolicy. Czym się tak właściwie zajmujesz? Nie robię nic, ale za to w różnych miejscach. A, to tak jak ja. Tylko ostatnio ugrzęzłem. Szukam biletu za ocean. Jaki jest plan? Ciepła plaża, mate, ucieczka przed zimą. Kiedy jedziesz? Po wrześniu. Chcę sprzedać dom. Napisz, kiedy już tam będziesz, to sprzedam i dolecę.
Mam takie działki. I pomysł. Małe domki, owce na podwórku, bogate dziewczyny uciekają przed nudą przędąc tkaniny i robiąc sery. Ja między nimi w zwiewnej szacie, nauczam. Jakieś mądrości, coś wymyślę. Możesz dorobić do tego religię. Albo lepiej: zbuduj te domki z opon i ziemi, do tego warsztaty jogi i szczęśliwe pszczoły jak aureole nad głowami. Wszyscy zyskują, a znudzone milionerki wypinają przody i tyły do słońca.
Albo: oprzeć się na jakiejś przepowiedni. Do tego kilka przyjemnych elementów z tego, co już było: taki dolnośląski New Age. Karma, miłość, apokalipsa. Ale wy uciekniecie, o wybrani. Tutaj właśnie w tych domkach, pieniądze przelać na numer konta:
Albo wynajmę kota do łapania kretów. Profesjonalne usługi, dwadzieścia od kreta. Wyrzuty sumienia będę zagłuszać boskim kaktusem gdzieś w okolicy równika. Albo po prostu zacznę histeryzować, jak się skończą pieniądze, chociaż histeria to ponoć kiepski biznes.
Ale też właśnie histeria to popularna choroba wśród mediów, więc może jednak te przepowiednie.
Na razie szukam biletu.
Kilka minut gadki o niczym, żeby wybadać teren, bo widzimy się po raz drugi, rozmawiamy po raz pierwszy i tak właściwie to nie wiadomo z kim się rozmawia. Łapanie kretów, goście z sanatorium, rowerowe trasy w okolicy. Czym się tak właściwie zajmujesz? Nie robię nic, ale za to w różnych miejscach. A, to tak jak ja. Tylko ostatnio ugrzęzłem. Szukam biletu za ocean. Jaki jest plan? Ciepła plaża, mate, ucieczka przed zimą. Kiedy jedziesz? Po wrześniu. Chcę sprzedać dom. Napisz, kiedy już tam będziesz, to sprzedam i dolecę.
Mam takie działki. I pomysł. Małe domki, owce na podwórku, bogate dziewczyny uciekają przed nudą przędąc tkaniny i robiąc sery. Ja między nimi w zwiewnej szacie, nauczam. Jakieś mądrości, coś wymyślę. Możesz dorobić do tego religię. Albo lepiej: zbuduj te domki z opon i ziemi, do tego warsztaty jogi i szczęśliwe pszczoły jak aureole nad głowami. Wszyscy zyskują, a znudzone milionerki wypinają przody i tyły do słońca.
Albo: oprzeć się na jakiejś przepowiedni. Do tego kilka przyjemnych elementów z tego, co już było: taki dolnośląski New Age. Karma, miłość, apokalipsa. Ale wy uciekniecie, o wybrani. Tutaj właśnie w tych domkach, pieniądze przelać na numer konta:
Albo wynajmę kota do łapania kretów. Profesjonalne usługi, dwadzieścia od kreta. Wyrzuty sumienia będę zagłuszać boskim kaktusem gdzieś w okolicy równika. Albo po prostu zacznę histeryzować, jak się skończą pieniądze, chociaż histeria to ponoć kiepski biznes.
Ale też właśnie histeria to popularna choroba wśród mediów, więc może jednak te przepowiednie.
Na razie szukam biletu.
2012/07/25
Klanza kolejowa.
Wstaję nad ranem, chłodny bieg na zmarznięty dworzec. Miasteczko jeszcze śpi, ulicami sennie przesuwa się przez nie kilka pojedynczych samochodów. Na stacji stoimy w cichą, obcą czwórkę.
Szepczę do konduktora, studencki do Jeleniej. Studencki. Przepraszam, jeszcze się nie dobudziłam. Śpiący konduktor odmrukuje uprzejmie. Pociąg ma dwa wagony i kształt pocisku, ale przesuwa się cichutko, powoli, z jego okien możesz spokojnie oglądać każdą trawkę, zatrzymywać wzrok na prawie nieruchomych widokach. Pola są zimne i mokre, poszarzałe rosą, przez zboże przelatują bure skowronki. Zatrzymujemy się na kilku nieistniejących stacjach - w ich budynkach ktoś mieszka, krótkie rozkłady wiszą na czyimś płocie albo tuż pod oknem, wychodząc z pociągu potykasz się o grządki i dziecięce zabawki, przechodzisz przez czyjś gładko wygolony trawnik. Pociąg lekko odsapuje i przesuwa się dalej, ostrożnie stąpa po rdzewiejącym moście. Pod mostem jezioro, zalane pod zaporę lasy. Z tego podwodnego lasu siwa czapla wyciąga potężną rybę, spokojnie przebija się przez niską chmurę, nadwodne mgły.
Przecieramy oczy na wjeździe do miasta - już trzeba zeskoczyć z wysokiego progu, przebiec po schodach, przyspieszyć kroku na budzących się ulicach. Do pracy, do przodu, dokądś. Słabo znam to miasto, ale tym razem drogi posłusznie odzwierciedlają mapę, nie patrząc na tablice skręcam w kolejne uliczki. Witam się z chwiejną parkingową, palaczami spod onkologii, po schodkach w lewo i już stacja. Zawsze jest tak samo, niezależnie od miejsca - w pobliżu igły przestawiamy się na jakiś przyjaźniejszy tryb, bardziej otwarty, bardziej uśmiechnięty, życzliwe poczucie przynależności. W poczekalni dwójka chłopaków, jeden z nich waha się nad donacją, ostatecznie przełamuje się i wypełnia formularz. Potem będzie najsz(cz)erzej uśmiechniętą osobą w stołówce.
Ręce lekarza drżą ze starości czy z przepicia, śliczne ma pani liczby: 166, 55. Szkoda, że ciśnienie też nie takie podwójne, ładnie by ten wynik wyglądał, prawda? Przelejemy trochę kwi. Co można zrobić, żeby ją jakoś zachęcić, tę krew? Może mnie pani trochę poobrażać, np.: ale ma pani duży nos! Proszę bardzo. Ale ma pani małe żyłki! A co to za rozczochrane włosy? Nie wstyd tak pani się pokazywać w szpitalu bez makijażu? O popatrz, podziałało. To innych też będziemy obrażać, z zaskoczenia nawet lepiej.
Na korytarzu drugi z chłopaków opowiada o swojej emigracji, że to już, nareszcie - rano leci, dzisiaj wyjeżdża z Jeleniej. Przestraszony byk koło pięćdziesiątki upewnia się, czy to można przeżyć. Pani też oddaje? Taka malutka? No, to w porządku!
W nagrodę wegańskie czekolady i pół kilo orzechów. Spod szpitala odbierają mnie klauni - nie rozpoznaję jeszcze ich samochodu, ale już z daleka widzę kolorowe peruki kołyszące się za przednią szybą. Czerwone światła służą do malowania się w kwiatki, spirale, serduszka.
Po dziewiątej dojeżdżamy do tamtej wioski. Witają nas już od bramy ośrodka, więc jednak nie mogę się przebrać, naciągam tylko kolorową bluzkę: dobrze, że na co dzień noszę wzorzyste łachy. Grupa jest spora, ponad trzydzieści osób, wszyscy razem, każdy inny. Są dzieciaki, nastoletni chłopcy, dorośli mężczyźni, kilku staruszków. Noski, noski, czerwone noski! Kto chce noski? Popatrz, jak pięknie wyglądasz - jak prawdziwy klaun! Malujemy buźki, łapki, i tylko czasem coś drgnie w środku na spojrzenie, na tę pomalowaną łapkę próbującą powędrować pod bluzkę. Najpierw narysuj mi coś na baloniku, a potem zaśpiewam ci piosenkę i pójdziemy do łóżka.
Jaka jest zresztą granica? Niefortunny gen, zbędny chromosom, pijąca w ciąży matka. Nagle cała twoja przyszłość kochanka, prawnika, klauna bierze w cholerę, siedzisz w tym ośrodku. Dodatkowy niefart, że rodzice nie żyją, bo jesteś właściwie zdrowy, ale w miejscowości nie ma domu dziecka. Jakoś dasz radę tutaj.
Piłka, taniec, kolorowa chusta. Aniu-aniu-aniu! Kochasz mnie? Oczywiście, że cię kocham. Aniu, bardzo? Bardzo. Bardzo was wszystkich kocham. Paniu, aniu, bojem siem. Nie bój się, przecież nie ma się czego bać. Widzisz? - jest dobrze. Wszystko dobrze.
Różnice są ogromne. Jak ten facet budowy owada, prawie zwinięty w kulkę, mruczący coś pod nosem, ale z którym jednak można spokojnie porozmawiać, postarać się zatańczyć. Jak ten chłopak, który wspaniale chodzi na rękach, nie orientujesz się, że coś jest nie w porządku zanim nie zauważysz, że tak naprawdę go nie ma, czy raczej ciebie nie ma dla niego, mówi do ciebie, ale zapomina o tobie, nie przyjmuje niczego z zewnątrz, istnieje sam w sobie. Komuś podobają się tylko kolorowe balony. Komuś podoba się tylko przekłuwanie kolorowych balonów paznokciami.
Kilku z opiekunek nie potrafię odróżnić od reszty. Nie mają płci, nie mają wyrazu twarzy, mówią dziwnie i raczej głupkowato. Dopiero, kiedy ktoś na mnie krzyczy - musisz z nimi tańczyć, oni uwielbiają tańczyć, wstydzą się z kolegami, a przecież nie ma tu kobiet - widzę, że to im się płaci za pobyt. Pojedynczy opiekun, całkiem jedyny: jedyny mężczyzna, jedyny młody, jedyny uśmiechnięty, jedyny kopiący piłkę, chwytający za klanzę. Całą drogę powrotną będziemy się nim zachwycać.
Piątka na pożegnanie i nagle dziwny przeskok do samochodowej rozmowy, gdzie pełne zdania i codzienne, szybkie tempo są znowu na miejscu. Na stacji wysiadam jeszcze w stroju klauna. Kwiaty na spodniach, kwiaty na zmęczonej twarzy. Ktoś uśmiecha się do mnie szeroko, ktoś syczy: błazen. Tak jest, błazen - bardzo mi miło!
Pociąg zawraca ogrzaną już drogą. W cieple przytorza rozebrały się już z szarych kurtek, wyciągają się do słońca zielono i żółto, głaszczą okna pochyloną nawłocią, miękkimi klonami. Na rzece pod mostem stoi rozebrana staruszka, długo do nas macha, idzie kilka kroków jakby za pociągiem.
Paniu, aniu - nie ma się czego bać, prawda?
Szepczę do konduktora, studencki do Jeleniej. Studencki. Przepraszam, jeszcze się nie dobudziłam. Śpiący konduktor odmrukuje uprzejmie. Pociąg ma dwa wagony i kształt pocisku, ale przesuwa się cichutko, powoli, z jego okien możesz spokojnie oglądać każdą trawkę, zatrzymywać wzrok na prawie nieruchomych widokach. Pola są zimne i mokre, poszarzałe rosą, przez zboże przelatują bure skowronki. Zatrzymujemy się na kilku nieistniejących stacjach - w ich budynkach ktoś mieszka, krótkie rozkłady wiszą na czyimś płocie albo tuż pod oknem, wychodząc z pociągu potykasz się o grządki i dziecięce zabawki, przechodzisz przez czyjś gładko wygolony trawnik. Pociąg lekko odsapuje i przesuwa się dalej, ostrożnie stąpa po rdzewiejącym moście. Pod mostem jezioro, zalane pod zaporę lasy. Z tego podwodnego lasu siwa czapla wyciąga potężną rybę, spokojnie przebija się przez niską chmurę, nadwodne mgły.
Przecieramy oczy na wjeździe do miasta - już trzeba zeskoczyć z wysokiego progu, przebiec po schodach, przyspieszyć kroku na budzących się ulicach. Do pracy, do przodu, dokądś. Słabo znam to miasto, ale tym razem drogi posłusznie odzwierciedlają mapę, nie patrząc na tablice skręcam w kolejne uliczki. Witam się z chwiejną parkingową, palaczami spod onkologii, po schodkach w lewo i już stacja. Zawsze jest tak samo, niezależnie od miejsca - w pobliżu igły przestawiamy się na jakiś przyjaźniejszy tryb, bardziej otwarty, bardziej uśmiechnięty, życzliwe poczucie przynależności. W poczekalni dwójka chłopaków, jeden z nich waha się nad donacją, ostatecznie przełamuje się i wypełnia formularz. Potem będzie najsz(cz)erzej uśmiechniętą osobą w stołówce.
Ręce lekarza drżą ze starości czy z przepicia, śliczne ma pani liczby: 166, 55. Szkoda, że ciśnienie też nie takie podwójne, ładnie by ten wynik wyglądał, prawda? Przelejemy trochę kwi. Co można zrobić, żeby ją jakoś zachęcić, tę krew? Może mnie pani trochę poobrażać, np.: ale ma pani duży nos! Proszę bardzo. Ale ma pani małe żyłki! A co to za rozczochrane włosy? Nie wstyd tak pani się pokazywać w szpitalu bez makijażu? O popatrz, podziałało. To innych też będziemy obrażać, z zaskoczenia nawet lepiej.
Na korytarzu drugi z chłopaków opowiada o swojej emigracji, że to już, nareszcie - rano leci, dzisiaj wyjeżdża z Jeleniej. Przestraszony byk koło pięćdziesiątki upewnia się, czy to można przeżyć. Pani też oddaje? Taka malutka? No, to w porządku!
W nagrodę wegańskie czekolady i pół kilo orzechów. Spod szpitala odbierają mnie klauni - nie rozpoznaję jeszcze ich samochodu, ale już z daleka widzę kolorowe peruki kołyszące się za przednią szybą. Czerwone światła służą do malowania się w kwiatki, spirale, serduszka.
Po dziewiątej dojeżdżamy do tamtej wioski. Witają nas już od bramy ośrodka, więc jednak nie mogę się przebrać, naciągam tylko kolorową bluzkę: dobrze, że na co dzień noszę wzorzyste łachy. Grupa jest spora, ponad trzydzieści osób, wszyscy razem, każdy inny. Są dzieciaki, nastoletni chłopcy, dorośli mężczyźni, kilku staruszków. Noski, noski, czerwone noski! Kto chce noski? Popatrz, jak pięknie wyglądasz - jak prawdziwy klaun! Malujemy buźki, łapki, i tylko czasem coś drgnie w środku na spojrzenie, na tę pomalowaną łapkę próbującą powędrować pod bluzkę. Najpierw narysuj mi coś na baloniku, a potem zaśpiewam ci piosenkę i pójdziemy do łóżka.
Jaka jest zresztą granica? Niefortunny gen, zbędny chromosom, pijąca w ciąży matka. Nagle cała twoja przyszłość kochanka, prawnika, klauna bierze w cholerę, siedzisz w tym ośrodku. Dodatkowy niefart, że rodzice nie żyją, bo jesteś właściwie zdrowy, ale w miejscowości nie ma domu dziecka. Jakoś dasz radę tutaj.
Piłka, taniec, kolorowa chusta. Aniu-aniu-aniu! Kochasz mnie? Oczywiście, że cię kocham. Aniu, bardzo? Bardzo. Bardzo was wszystkich kocham. Paniu, aniu, bojem siem. Nie bój się, przecież nie ma się czego bać. Widzisz? - jest dobrze. Wszystko dobrze.
Różnice są ogromne. Jak ten facet budowy owada, prawie zwinięty w kulkę, mruczący coś pod nosem, ale z którym jednak można spokojnie porozmawiać, postarać się zatańczyć. Jak ten chłopak, który wspaniale chodzi na rękach, nie orientujesz się, że coś jest nie w porządku zanim nie zauważysz, że tak naprawdę go nie ma, czy raczej ciebie nie ma dla niego, mówi do ciebie, ale zapomina o tobie, nie przyjmuje niczego z zewnątrz, istnieje sam w sobie. Komuś podobają się tylko kolorowe balony. Komuś podoba się tylko przekłuwanie kolorowych balonów paznokciami.
Kilku z opiekunek nie potrafię odróżnić od reszty. Nie mają płci, nie mają wyrazu twarzy, mówią dziwnie i raczej głupkowato. Dopiero, kiedy ktoś na mnie krzyczy - musisz z nimi tańczyć, oni uwielbiają tańczyć, wstydzą się z kolegami, a przecież nie ma tu kobiet - widzę, że to im się płaci za pobyt. Pojedynczy opiekun, całkiem jedyny: jedyny mężczyzna, jedyny młody, jedyny uśmiechnięty, jedyny kopiący piłkę, chwytający za klanzę. Całą drogę powrotną będziemy się nim zachwycać.
Piątka na pożegnanie i nagle dziwny przeskok do samochodowej rozmowy, gdzie pełne zdania i codzienne, szybkie tempo są znowu na miejscu. Na stacji wysiadam jeszcze w stroju klauna. Kwiaty na spodniach, kwiaty na zmęczonej twarzy. Ktoś uśmiecha się do mnie szeroko, ktoś syczy: błazen. Tak jest, błazen - bardzo mi miło!
Pociąg zawraca ogrzaną już drogą. W cieple przytorza rozebrały się już z szarych kurtek, wyciągają się do słońca zielono i żółto, głaszczą okna pochyloną nawłocią, miękkimi klonami. Na rzece pod mostem stoi rozebrana staruszka, długo do nas macha, idzie kilka kroków jakby za pociągiem.
Paniu, aniu - nie ma się czego bać, prawda?
2012/07/05
O jedzeniu chwastów, czyli za czym w Polsce można tęsknić.
Chabry zebrałyśmy na śródleśnym polu nad jeziorem; dziurawiec na podleśnej łące. Wrzątek, czas, napar.
Do tego sałatka z mlecza. Z tego mlecza, który siedział mi w kącie oka, kiedy czytałam w ogrodzie; kiedy już nie mogłam czytać naprawdę, bo komar na nosie, chłodna wilgoć, zachód słońca, z balkonu obserwuje mnie kocur.
Znad sałatki opowiadam Brysi bajki. Brysia ma miesiąc i ostre ząbki, strasznie piszczy, kiedy całować ją w brzuszek, ale zasypia przepięknie, kiedy mówić do niej o krainach pluszowych myszek.
Miecio zasypia, kiedy wieczorem słuchamy Akademii Pana Kleksa, ja czytam o terapii bajką i próbuję spisywać własne. Obudzona Brysia ssie mój łokieć.
Poranki zimne i mokre, długie, późne śniadania przy radiowej trójce. Między kończeniem hiszpańskich studiów (dosyłanie ostatnich prac), a rozpakowywaniem walizki z minionej połowy roku (muszle, rysunki, teatralna lornetka Morgana) euforia. Sumaryczne sześć kilo kotów skacze mi po głowie, nocą poluje na ćmy startując z klawiatury pianina, wciska się między książki, miski i ręce.
Kilka powodów, żeby nie umrzeć od razu po przyjeździe nad Bałtyk.
P.S. wegańskie ciasto cytrynowo-rozmarynowe na oliwie, o tutaj.
Do tego sałatka z mlecza. Z tego mlecza, który siedział mi w kącie oka, kiedy czytałam w ogrodzie; kiedy już nie mogłam czytać naprawdę, bo komar na nosie, chłodna wilgoć, zachód słońca, z balkonu obserwuje mnie kocur.
Znad sałatki opowiadam Brysi bajki. Brysia ma miesiąc i ostre ząbki, strasznie piszczy, kiedy całować ją w brzuszek, ale zasypia przepięknie, kiedy mówić do niej o krainach pluszowych myszek.
Miecio zasypia, kiedy wieczorem słuchamy Akademii Pana Kleksa, ja czytam o terapii bajką i próbuję spisywać własne. Obudzona Brysia ssie mój łokieć.
Poranki zimne i mokre, długie, późne śniadania przy radiowej trójce. Między kończeniem hiszpańskich studiów (dosyłanie ostatnich prac), a rozpakowywaniem walizki z minionej połowy roku (muszle, rysunki, teatralna lornetka Morgana) euforia. Sumaryczne sześć kilo kotów skacze mi po głowie, nocą poluje na ćmy startując z klawiatury pianina, wciska się między książki, miski i ręce.
Kilka powodów, żeby nie umrzeć od razu po przyjeździe nad Bałtyk.
P.S. wegańskie ciasto cytrynowo-rozmarynowe na oliwie, o tutaj.
2011/12/27
Tadek od grzybów.
- A biblioteka otwarta? Już mi się książki skończyły po świętach. Cześć, dzień dobry! Jak tam idzie remont?
Ha, dzień dobry. Ja nie mam pojęcia, kim Pan jest, ale to bardzo ładny pies, co to się tam za Panem kręci. Cześć, psina!
Remont - jak widać, w porządku, ale jeszcze drugie tyle do zrobienia. Biblioteka - mam nadzieję. A my się znamy z...? Bo ja bardzo przepraszam, ale naprawdę nie kojarzę.
Pan Tadek. Pan Tadek zbiera grzyby i czasem nam je ponoć przynosi tutaj. I coś robił na moim dachu, ale ten konserwator to... ech, dupa wołowa. Więc już nie robi. I nas - mnie i siostrę - to od dzieciaka kojarzy, no, może trochę byłyśmy starsze - pamięta, kiedy przyjechałyśmy po raz pierwszy. Tylko nie wie, która to się uczy w Poznaniu? Ja?
Ukochane spotkania. Naprawdę nie kojarzę go w ogóle - nic trudnego, bo właściwie nikogo tutaj nie znam - ale to ładne jest strasznie, takie otwarcie, zaczepienie serdeczne na dwuminutową gadkę.
To dalej. 10 stopni na koniec grudnia (co to ma być?), więc biegnę w letniej tylko bluzie - więc marznę jednak straszliwie, bo temperatura temperaturą, ale lodowaty wiatr nad rzeką robi swoje. Raz-dwa, jeśli się już nie zatrzymam po drodze - nie będzie źle.
Ale na moście czeka na mnie starsza kobieta, uśmiecha się już z daleka. Dzień dobry! Dużo łabędzi, prawda? Ja to tak kocham łabędzie, zawsze im chleba przynoszę. Ładne ma pani włosy - myślałam, że to moja wnuczka biegnie, ona też takie długie ma. Ale pani dłuższe. Proszę lecieć, bo zimno!
No lecę. Skosem przez ulicę, skrótem przez garaże - biblioteka. Biblioteka najlepsza na świecie: najmniejszego polskiego miasta, sama zresztą maleńka, wiele się człowiek nie spodziewa - niesłusznie. Można się dogrzebać do wszystkiego - właśnie ze względu na jej rozmiary, na miejsce. Nie ma zbyt dużo pieniędzy na nowe książki, więc miejsca specjalnie szybko nie ubywa - i nie ma potrzeby pozbywać się tych starych, wszystko zostaje. Wszystko można znaleźć.
Moja karta biblioteczna nie ma numeru, tylko moje nazwisko. Nieważne, ile czasu mnie tu nie ma - nie muszę go podawać, wiadomo. Ta dziewczyna, która siada między regałami, wiesz. I jej matka też czyta. Obie oddają książki po czterech dniach albo czterech miesiącach.
Więc zapas zrobiony, znów bieg przez zewnętrzną lodówkę. Próbuję sobie przypomnieć "normalną" pogodę na wycieczkę po książki - nic, tylko ulewy, gradobicia, mrozy, zamiecie, upały. Takie malutkie cierpienia (?) za literaturę, cena regałowych wykopalisk. Bardzo ładna cena.
Po drodze - Otwarta? - Otwarta!, z braku staruszki na moście pozdrowienie łabędzi, skokami przez zieloną trawę w parku do siebie. Do siebie. Do niebie.
Miasteczko dwulicowe, kochane. Piękna, zabytkowa mieścina nad Bobrem, pełna spokojnych ludzi i dobrych owoców. Pasieka tuż za wałem. Dwa wzgórza: na jednym zamek, na drugim ośmioosobowa wioska pełna szczęśliwych kur i wiecznie niedopieszczonych psów.
Zabita dechami dziura na Dolnym Śląsku, pełna pijaków i krzykaczy, brudu i bezrobocia. Żadnych perspektyw, za to dużo planów zabudowy łąk i zasznurowania rzek. Skorumpowana, zakłamana rada miasta.
Coś tu robię i zawszę robię zbyt mało. Twarz można sobie wybrać. Można widzieć dwie - żyjąc bardziej jedną z nich spróbować małej korekty tej drugiej twarzy. Tysiąca mniejszych czy większych operacji.
Ha, dzień dobry. Ja nie mam pojęcia, kim Pan jest, ale to bardzo ładny pies, co to się tam za Panem kręci. Cześć, psina!
Remont - jak widać, w porządku, ale jeszcze drugie tyle do zrobienia. Biblioteka - mam nadzieję. A my się znamy z...? Bo ja bardzo przepraszam, ale naprawdę nie kojarzę.
Pan Tadek. Pan Tadek zbiera grzyby i czasem nam je ponoć przynosi tutaj. I coś robił na moim dachu, ale ten konserwator to... ech, dupa wołowa. Więc już nie robi. I nas - mnie i siostrę - to od dzieciaka kojarzy, no, może trochę byłyśmy starsze - pamięta, kiedy przyjechałyśmy po raz pierwszy. Tylko nie wie, która to się uczy w Poznaniu? Ja?
Ukochane spotkania. Naprawdę nie kojarzę go w ogóle - nic trudnego, bo właściwie nikogo tutaj nie znam - ale to ładne jest strasznie, takie otwarcie, zaczepienie serdeczne na dwuminutową gadkę.
To dalej. 10 stopni na koniec grudnia (co to ma być?), więc biegnę w letniej tylko bluzie - więc marznę jednak straszliwie, bo temperatura temperaturą, ale lodowaty wiatr nad rzeką robi swoje. Raz-dwa, jeśli się już nie zatrzymam po drodze - nie będzie źle.
Ale na moście czeka na mnie starsza kobieta, uśmiecha się już z daleka. Dzień dobry! Dużo łabędzi, prawda? Ja to tak kocham łabędzie, zawsze im chleba przynoszę. Ładne ma pani włosy - myślałam, że to moja wnuczka biegnie, ona też takie długie ma. Ale pani dłuższe. Proszę lecieć, bo zimno!
No lecę. Skosem przez ulicę, skrótem przez garaże - biblioteka. Biblioteka najlepsza na świecie: najmniejszego polskiego miasta, sama zresztą maleńka, wiele się człowiek nie spodziewa - niesłusznie. Można się dogrzebać do wszystkiego - właśnie ze względu na jej rozmiary, na miejsce. Nie ma zbyt dużo pieniędzy na nowe książki, więc miejsca specjalnie szybko nie ubywa - i nie ma potrzeby pozbywać się tych starych, wszystko zostaje. Wszystko można znaleźć.
Moja karta biblioteczna nie ma numeru, tylko moje nazwisko. Nieważne, ile czasu mnie tu nie ma - nie muszę go podawać, wiadomo. Ta dziewczyna, która siada między regałami, wiesz. I jej matka też czyta. Obie oddają książki po czterech dniach albo czterech miesiącach.
Więc zapas zrobiony, znów bieg przez zewnętrzną lodówkę. Próbuję sobie przypomnieć "normalną" pogodę na wycieczkę po książki - nic, tylko ulewy, gradobicia, mrozy, zamiecie, upały. Takie malutkie cierpienia (?) za literaturę, cena regałowych wykopalisk. Bardzo ładna cena.
Po drodze - Otwarta? - Otwarta!, z braku staruszki na moście pozdrowienie łabędzi, skokami przez zieloną trawę w parku do siebie. Do siebie. Do niebie.
Miasteczko dwulicowe, kochane. Piękna, zabytkowa mieścina nad Bobrem, pełna spokojnych ludzi i dobrych owoców. Pasieka tuż za wałem. Dwa wzgórza: na jednym zamek, na drugim ośmioosobowa wioska pełna szczęśliwych kur i wiecznie niedopieszczonych psów.
Zabita dechami dziura na Dolnym Śląsku, pełna pijaków i krzykaczy, brudu i bezrobocia. Żadnych perspektyw, za to dużo planów zabudowy łąk i zasznurowania rzek. Skorumpowana, zakłamana rada miasta.
Coś tu robię i zawszę robię zbyt mało. Twarz można sobie wybrać. Można widzieć dwie - żyjąc bardziej jedną z nich spróbować małej korekty tej drugiej twarzy. Tysiąca mniejszych czy większych operacji.
2011/12/08
Plan?
Będzie bardzo krótko, chodzi o bardzo krótką sprawę. Wrzesień parę lat temu.
Więc ja: z pewnego powodu cofnęłam się z Ukrainy. Spóźniłam się potem na pociąg, który miał mnie zabrać między ludzi ruszających właśnie w las. Siedziałam w Kaczawskich smutna i bez pomysłu na te pozostałe dwa tygodnie lata.
Więc Kasia: do dyspozycji ten sam czas, ten sam brak pomysłu. Wiadomość na CouchSurfingowej grupie autostopowej:
Cześć, jeśli ktoś z was chciałby wybrać się gdzieś w najbliższym czasie, dajcie znać. Może kraje nadbałtyckie? Nigdy nie byłam. Mam dwa tygodnie wolnego i żadnych pieniędzy.
No, ja byłam. Ale już jakiś czas temu... To piszę.
Taka mniej więcej trasa może być? Może być. Więc jedźmy. Ty szukasz noclegów tu, ja tam. Ruszamy rano. Do zobaczenia.
Tak pięć wiadomości i parę dni później spotkałyśmy się we Wrocławiu - i dalej. Wiedziałyśmy tylko, żeby szukać drugiej osoby z dużym plecakiem - i że będzie wspaniale.
Już nieważne, kto się jak denerwował później. Ważne, że przez większość czasu działało. Bo działało. Bo jak to - miałoby nie działać? Niewiele trzeba - dużo dobrej woli. Reszta jest oczywista.
Więc plaże, porty, wodospady. Gotowanie na dworcach, w parkach, punktach widokowych. Choroby i ucieczki przed tirowcami. - Długo się znacie? - Pięć minut. Właśnie przed chwilą się poznałyśmy. - To dokąd jedziecie? - No, do Estonii. I tam po drodze też. To są wszystko osobne opowiastki: wszystkie smaczki darmowego powsinożenia się po świecie.
Chodzi tylko o to, że się da. Da się tym lepiej, im mniej się spodziewa i planuje. Chodzi o to, żeby się nie zamykać. I o to, przede wszystkim o to, że to jest zbrodnia kiedykolwiek zapomnieć, że było dobrze.
Każdy jest artystą, ale tylko artyści o tym wiedzą.
Więc ja: z pewnego powodu cofnęłam się z Ukrainy. Spóźniłam się potem na pociąg, który miał mnie zabrać między ludzi ruszających właśnie w las. Siedziałam w Kaczawskich smutna i bez pomysłu na te pozostałe dwa tygodnie lata.
Więc Kasia: do dyspozycji ten sam czas, ten sam brak pomysłu. Wiadomość na CouchSurfingowej grupie autostopowej:
Cześć, jeśli ktoś z was chciałby wybrać się gdzieś w najbliższym czasie, dajcie znać. Może kraje nadbałtyckie? Nigdy nie byłam. Mam dwa tygodnie wolnego i żadnych pieniędzy.
No, ja byłam. Ale już jakiś czas temu... To piszę.
Taka mniej więcej trasa może być? Może być. Więc jedźmy. Ty szukasz noclegów tu, ja tam. Ruszamy rano. Do zobaczenia.
Tak pięć wiadomości i parę dni później spotkałyśmy się we Wrocławiu - i dalej. Wiedziałyśmy tylko, żeby szukać drugiej osoby z dużym plecakiem - i że będzie wspaniale.
Już nieważne, kto się jak denerwował później. Ważne, że przez większość czasu działało. Bo działało. Bo jak to - miałoby nie działać? Niewiele trzeba - dużo dobrej woli. Reszta jest oczywista.
Więc plaże, porty, wodospady. Gotowanie na dworcach, w parkach, punktach widokowych. Choroby i ucieczki przed tirowcami. - Długo się znacie? - Pięć minut. Właśnie przed chwilą się poznałyśmy. - To dokąd jedziecie? - No, do Estonii. I tam po drodze też. To są wszystko osobne opowiastki: wszystkie smaczki darmowego powsinożenia się po świecie.
Chodzi tylko o to, że się da. Da się tym lepiej, im mniej się spodziewa i planuje. Chodzi o to, żeby się nie zamykać. I o to, przede wszystkim o to, że to jest zbrodnia kiedykolwiek zapomnieć, że było dobrze.
Każdy jest artystą, ale tylko artyści o tym wiedzą.
2011/11/14
Święto Podległości.
11.11.11, bardzo ładna data. Rzadko się taka data zdarza. 11:02, 11.11.2011, pociąg rusza ze stacji Poznań w stronę bliskiego południa, tam, gdzie jeszcze nie sięgają papugi i palmy, ale jednak jest człowiekowi cieplej. Jedna taka minuta przez ostatnie dwa tysiące i dwanaście lat. W niej: jedna bardzo wyjątkowa, jedenasta sekunda. Ładna ta sekunda.
Więc w tej sekundzie jednej na dwa tysiące ileś lat wiercę się w korytarzu, kucać próbuję jak i pół Polski, która ten korytarz ze mną dzieli (w tej sekundzie i przez następne trzy godziny). Wiercimy się w dół Polski, książki po polsku czytamy - taka mała manifestacja, skoro już data jest jaka jest. Manifestacja przeciwko idiotom w Warszawie, we Wrocławiu, z ich flagami na mundurach i mniej lub bardziej pijanym wrzaskiem, przeciwko bazgrołom na stacjach, na ścianach, że WHITE POWER i POLSKA CAŁA TYLKO BIAŁA, przeciwko zaściankowości, zatwardziałości, zawiści, zamknięciu, zacofaniu... Jedziemy i czytamy, cały korytarz czyta, z nogami na walizkach, na ścianach; cały korytarz uśmiechnięty mimo całego w nim tłoku, bo jak tu marudzić, kiedy długi weekend zaczyna się przemykającymi we mgle sarenkami, kiedy się każdy do tych sarenek znad swojej książki szczerzy szczerze?
Ja - zostawiłam kotu rozkręcony kaloryfer, zapakowałam siebie, ściągam D. do Wrocławia; D., czyli jeden z najpiękniejszych przypadków, czyli ludzi, czyli jakiegoś niesamowitego zderzenia się żyć w jakimś konkretnym miejscu, w jakiejś konkretnej minucie, w którejś z tych minut z ostatnich czterdziestu tysięcy lat, które mniej lub bardziej rozumnie spędzamy w Europie. Cieplej jest przez to, przez nią.
Przez jej rajstopy w paski i w paski czapkę, przez fajki skręcane zgrabiałymi dłońmi, którymi się jednak przecież dzieli (fajkami, dłońmi), przez śmiech najgłośniejszy, ten ryk prosto z brzucha, z serca, z całych płuc, historie, kieliszki, oczy wypatrujące raczej mazaków, niż monumentów, mieszaninę dowolnej ilości języków, w której jęczeć i rechotać można na każdy temat.
Powinno być może w ten sposób: to jest miasto historyczne, obejrzałyśmy jego starą część, poszłyśmy na koncert wspaniały i taki ach! egzotyczny!, nad kawą rozmawiałyśmy o życiu. Co w tym specjalnego? Więc: jest taki słup, na którym plakat wygląda, jak pewien konkretny Bask (można się na ten słup wspiąć), jest taki klub, w którym pijanych Polaków masz ochotę prać po mordach za ich eleganctwo, taki bar, w którym jedzenie ciepłe i tanie szuflujesz w mordę własną w odmarzającym zachwycie. Takie mieszkanie, które przyjaciel zostawia do użytku pod swoją nieobecność, takie lotnisko, na którym po tej nieobecności ląduje (nie odbierasz przyjaciela z lotniska, bo jeszcze się trochę wbrew planom zataczasz, zatańczasz).
Taka konkretna godzina, w której zależysz znów od pociągu (co to jest zresztą za wybór, po co ta rezygnacja z luksusów autostopu?), po tej minucie, kiedy cię przyjaciel przed kolejnym widzeniem ściska, przed tą sekundą, kiedy szczęśliwy kot biegnie do drzwi; konkretne stulecie, w którym to wszystko istnieje, to wszystko od siebie zależy - ty od tego kota, kot od ciebie, od ciebie obecność czyjaś gdzieś, od istnienia kogoś twoje bycie.
I w tych sekundach, latach, -leciach: what better place than this, what better time than now?
Więc w tej sekundzie jednej na dwa tysiące ileś lat wiercę się w korytarzu, kucać próbuję jak i pół Polski, która ten korytarz ze mną dzieli (w tej sekundzie i przez następne trzy godziny). Wiercimy się w dół Polski, książki po polsku czytamy - taka mała manifestacja, skoro już data jest jaka jest. Manifestacja przeciwko idiotom w Warszawie, we Wrocławiu, z ich flagami na mundurach i mniej lub bardziej pijanym wrzaskiem, przeciwko bazgrołom na stacjach, na ścianach, że WHITE POWER i POLSKA CAŁA TYLKO BIAŁA, przeciwko zaściankowości, zatwardziałości, zawiści, zamknięciu, zacofaniu... Jedziemy i czytamy, cały korytarz czyta, z nogami na walizkach, na ścianach; cały korytarz uśmiechnięty mimo całego w nim tłoku, bo jak tu marudzić, kiedy długi weekend zaczyna się przemykającymi we mgle sarenkami, kiedy się każdy do tych sarenek znad swojej książki szczerzy szczerze?
Ja - zostawiłam kotu rozkręcony kaloryfer, zapakowałam siebie, ściągam D. do Wrocławia; D., czyli jeden z najpiękniejszych przypadków, czyli ludzi, czyli jakiegoś niesamowitego zderzenia się żyć w jakimś konkretnym miejscu, w jakiejś konkretnej minucie, w którejś z tych minut z ostatnich czterdziestu tysięcy lat, które mniej lub bardziej rozumnie spędzamy w Europie. Cieplej jest przez to, przez nią.
Przez jej rajstopy w paski i w paski czapkę, przez fajki skręcane zgrabiałymi dłońmi, którymi się jednak przecież dzieli (fajkami, dłońmi), przez śmiech najgłośniejszy, ten ryk prosto z brzucha, z serca, z całych płuc, historie, kieliszki, oczy wypatrujące raczej mazaków, niż monumentów, mieszaninę dowolnej ilości języków, w której jęczeć i rechotać można na każdy temat.
Powinno być może w ten sposób: to jest miasto historyczne, obejrzałyśmy jego starą część, poszłyśmy na koncert wspaniały i taki ach! egzotyczny!, nad kawą rozmawiałyśmy o życiu. Co w tym specjalnego? Więc: jest taki słup, na którym plakat wygląda, jak pewien konkretny Bask (można się na ten słup wspiąć), jest taki klub, w którym pijanych Polaków masz ochotę prać po mordach za ich eleganctwo, taki bar, w którym jedzenie ciepłe i tanie szuflujesz w mordę własną w odmarzającym zachwycie. Takie mieszkanie, które przyjaciel zostawia do użytku pod swoją nieobecność, takie lotnisko, na którym po tej nieobecności ląduje (nie odbierasz przyjaciela z lotniska, bo jeszcze się trochę wbrew planom zataczasz, zatańczasz).
Taka konkretna godzina, w której zależysz znów od pociągu (co to jest zresztą za wybór, po co ta rezygnacja z luksusów autostopu?), po tej minucie, kiedy cię przyjaciel przed kolejnym widzeniem ściska, przed tą sekundą, kiedy szczęśliwy kot biegnie do drzwi; konkretne stulecie, w którym to wszystko istnieje, to wszystko od siebie zależy - ty od tego kota, kot od ciebie, od ciebie obecność czyjaś gdzieś, od istnienia kogoś twoje bycie.
I w tych sekundach, latach, -leciach: what better place than this, what better time than now?
2011/10/27
Mietka podróże po Poznaniu.
Wszyscy w tramwaju są zachwyceni kotem. Tak sobie kotek tramwajem jedzie! Taki dzielny kotek! Wszyscy są zachwyceni, poza kotem i mną tego kota trzymającą.
Obce palce pchają się przez kraty transportera - co to za pomysł w ogóle? Patrz, jaki śliczny! Może też sobie sprawimy kotka?; albo nie, albo najpierw kup mi te buty - i tak dalej, i tak dalej. Więc jedziemy i trochę cierpimy - on przerażony, nie wie, o co chodzi - po co w ogóle wyszliśmy z mieszkania? - ja zdenerwowana, widzę, że się męczy, a nie do końca znam nawet adres lecznicy. Damy radę.
Na przystanku ktoś zauważył błędne nasze oczy. Do kliniki? To tędy, po schódkach do góry i tam-tam. Jak się masz, kotku?
Zasapani i dzielni przybywamy. Nielaboratoryjny test na grzybicę to jest oglądanie kota w ciemności z latarką UV. Jakby był grzyb, świeciłby się kot na zielono. Jak nicienie w ściółce, jak się taką lampą poświeci. Nie wiem, czy to jest ciekawe, ale ja jestem zachwycona. No i też tym, że się mój kot osobisty nie świecił. Ziemski, prawie zdrowy kot. Nie fluorescencyjny - czarny, na szczęście.
Z drugiej strony szkoda trochę. Poprosić może trzeba było lekarza, żeby dał cynk, jak kiedy zagrzybiony kto przyjdzie. Popatrzyłabym na świecącego kota.
Więc tak - nie świeci, ale za to będziemy go faszerować sterydami. Jakoś się nauczę robić zastrzyki, może po kilku nawet manipulować nim jakoś tak (głowa przyciśnięta łokciem, łapy unieruchomione kolanem?), że dam radę sama? Dzielna bestia. Prawie nie boi się lekarza, chociaż lekarz wyciąga z klatki, gapi się w zęby, wbija igły i termometr, gdzie nie trzeba. Dzielna, kochana bestia.
Tyle - nie pojeżdżę sobie w najbliższe wolne, nie powłażę na góry. Może lepiej - będziemy się z chorowitym wylegiwać pod kocami, on między moimi oczami a tekstami Pawlikowskiego, ja czasem zwieję udając, że jestem święcie obrażona i że wcale mnie ta jego skóra nie obchodzi, potem przybiegnę z jakimś kawałkiem martwej krowy czy królika, jakby koty jadły w naturze koty czy króliki. Może bardzo dobrze.
Tymczasem jeździmy sobie tramwajami bez trzymanki, bo niby czym mam się złapać uchwytu? Ktoś półobcy rozpoznaje i wspiera uśmiechem. Ktoś obcy całkiem chwyta mnie mocno za ramię - odwracam się ze znakiem zapytania i już tylko śmiech - my, półobca, ta część tramwaju. Tak sobie ze wsparciem poradzić można. Może dlatego da się żyć w Poznaniu? Ma coś do tych kotów Poznań, ma coś z kota. Pewnie dlatego da się żyć w Poznaniu.
Obce palce pchają się przez kraty transportera - co to za pomysł w ogóle? Patrz, jaki śliczny! Może też sobie sprawimy kotka?; albo nie, albo najpierw kup mi te buty - i tak dalej, i tak dalej. Więc jedziemy i trochę cierpimy - on przerażony, nie wie, o co chodzi - po co w ogóle wyszliśmy z mieszkania? - ja zdenerwowana, widzę, że się męczy, a nie do końca znam nawet adres lecznicy. Damy radę.
Na przystanku ktoś zauważył błędne nasze oczy. Do kliniki? To tędy, po schódkach do góry i tam-tam. Jak się masz, kotku?
Zasapani i dzielni przybywamy. Nielaboratoryjny test na grzybicę to jest oglądanie kota w ciemności z latarką UV. Jakby był grzyb, świeciłby się kot na zielono. Jak nicienie w ściółce, jak się taką lampą poświeci. Nie wiem, czy to jest ciekawe, ale ja jestem zachwycona. No i też tym, że się mój kot osobisty nie świecił. Ziemski, prawie zdrowy kot. Nie fluorescencyjny - czarny, na szczęście.
Z drugiej strony szkoda trochę. Poprosić może trzeba było lekarza, żeby dał cynk, jak kiedy zagrzybiony kto przyjdzie. Popatrzyłabym na świecącego kota.
Więc tak - nie świeci, ale za to będziemy go faszerować sterydami. Jakoś się nauczę robić zastrzyki, może po kilku nawet manipulować nim jakoś tak (głowa przyciśnięta łokciem, łapy unieruchomione kolanem?), że dam radę sama? Dzielna bestia. Prawie nie boi się lekarza, chociaż lekarz wyciąga z klatki, gapi się w zęby, wbija igły i termometr, gdzie nie trzeba. Dzielna, kochana bestia.
Tyle - nie pojeżdżę sobie w najbliższe wolne, nie powłażę na góry. Może lepiej - będziemy się z chorowitym wylegiwać pod kocami, on między moimi oczami a tekstami Pawlikowskiego, ja czasem zwieję udając, że jestem święcie obrażona i że wcale mnie ta jego skóra nie obchodzi, potem przybiegnę z jakimś kawałkiem martwej krowy czy królika, jakby koty jadły w naturze koty czy króliki. Może bardzo dobrze.
Tymczasem jeździmy sobie tramwajami bez trzymanki, bo niby czym mam się złapać uchwytu? Ktoś półobcy rozpoznaje i wspiera uśmiechem. Ktoś obcy całkiem chwyta mnie mocno za ramię - odwracam się ze znakiem zapytania i już tylko śmiech - my, półobca, ta część tramwaju. Tak sobie ze wsparciem poradzić można. Może dlatego da się żyć w Poznaniu? Ma coś do tych kotów Poznań, ma coś z kota. Pewnie dlatego da się żyć w Poznaniu.
2011/10/20
Gę.
Gęsi lecą na południe. W mieście tego nie widać, nie słychać. Omijają miasta nie dlatego, że głośno i niebezpiecznie - lecą tak, żeby zbyt wielu ich nie zauważyło, żeby się nie dołączały tłumy. Żeby mieć święty spokój.
Jakby to zresztą było, gdybyśmy wszyscy polecieli za nimi? Nikogo nie bolałyby z zimna nogi. Wielu bolałyby z gorąca. I tłumy takie straszne nad ciepłymi morzami, nie do wytrzymania tłumy. Trzeba zostać - ci, którzy mogą zostać - muszą zostać. Nie zajmować miejsc niezbędnych gęsiom czy innym termofilom.
Gęsi lecą i nucą. Nic dziwnego. Też bym poleciała chętnie - i lecąc w ciepłą stronę gęgała ze szczęścia. Jeszcze kilka miesięcy; tymczasem pozdrawiam gęsi i wracam do pracy: biegam po lesie, drapię kota, tłumaczę tekst nudny jak flaki z olejem, żeby mieć na nieflaczne wizy i pastę do zębów - to są wszystko nieodłączne elementy bycia tutaj. Nie jest źle, tylko parszywie zimno.
I poza tym, że trochę strasznie w tej szarówce, że łatwo w takich warunkach popleśnieć od środka, pokrzywić, bardziej być psychopatą - może być w porządku. Pozapychać pusty czas jak nieszczelne okna szmatami; trochę podstępem zakochiwać się w jesieni - raz wymuszony uśmiech na deszczu już po chwili całkowicie jest prawdziwy, te wszystkie swetry, herbaty i szale kawał uroku mają przecież, te złote lasy bukowe i gęsi złote, przypominające, że można, trzeba się ruszyć w coś dla siebie właściwego, ciepła na mapie czy w głowie szukać. Tak sobie powtarzać.
Trochę serotoniny z dobrze spełnionych obowiązków, trochę z dziurawca. Ja jestem spod znaku dziurawca ponoć. Gęsi lecą bez ziół; ziołami wypychają te spadające, te zastrzelone. Czy nie tak samo jest z nami?
Czy nie nudzą się gęsi po drodze? Czy marzną gęsie palce? Jeśli marzną nawet, to piękne musi być marznięcie - marznięcie świadome, po drodze do szczęścia. Łączą się gęsi na całe życie, nie żyją po stracie - ale czy zakochują się nieszczęśliwie? Czy zakochują się w obcych, dalekich ptakach, czy gęgają smutne Il n'y a pas d'amour heureux, czy z niespojonym sercem wracają po lecie, po zimie szukając najczulszych swoich?
Czy myślą myśliwi o rozbitych parach, czy myślą o tych ciepłych krajach, czy nie z zazdrości strzelają? I czemu myślenie zawiera się w ich nazwie, za co? Ilu z nich mniej wie, niż gęsi?
Znów zielenieje sad po burzy, nim roztopimy się w podróży... Lećcie bezpiecznie, szczęśliwie; przepięknym świećcie przykładem. Gę, gę, gę.
Jakby to zresztą było, gdybyśmy wszyscy polecieli za nimi? Nikogo nie bolałyby z zimna nogi. Wielu bolałyby z gorąca. I tłumy takie straszne nad ciepłymi morzami, nie do wytrzymania tłumy. Trzeba zostać - ci, którzy mogą zostać - muszą zostać. Nie zajmować miejsc niezbędnych gęsiom czy innym termofilom.
Gęsi lecą i nucą. Nic dziwnego. Też bym poleciała chętnie - i lecąc w ciepłą stronę gęgała ze szczęścia. Jeszcze kilka miesięcy; tymczasem pozdrawiam gęsi i wracam do pracy: biegam po lesie, drapię kota, tłumaczę tekst nudny jak flaki z olejem, żeby mieć na nieflaczne wizy i pastę do zębów - to są wszystko nieodłączne elementy bycia tutaj. Nie jest źle, tylko parszywie zimno.
I poza tym, że trochę strasznie w tej szarówce, że łatwo w takich warunkach popleśnieć od środka, pokrzywić, bardziej być psychopatą - może być w porządku. Pozapychać pusty czas jak nieszczelne okna szmatami; trochę podstępem zakochiwać się w jesieni - raz wymuszony uśmiech na deszczu już po chwili całkowicie jest prawdziwy, te wszystkie swetry, herbaty i szale kawał uroku mają przecież, te złote lasy bukowe i gęsi złote, przypominające, że można, trzeba się ruszyć w coś dla siebie właściwego, ciepła na mapie czy w głowie szukać. Tak sobie powtarzać.
Trochę serotoniny z dobrze spełnionych obowiązków, trochę z dziurawca. Ja jestem spod znaku dziurawca ponoć. Gęsi lecą bez ziół; ziołami wypychają te spadające, te zastrzelone. Czy nie tak samo jest z nami?
Czy nie nudzą się gęsi po drodze? Czy marzną gęsie palce? Jeśli marzną nawet, to piękne musi być marznięcie - marznięcie świadome, po drodze do szczęścia. Łączą się gęsi na całe życie, nie żyją po stracie - ale czy zakochują się nieszczęśliwie? Czy zakochują się w obcych, dalekich ptakach, czy gęgają smutne Il n'y a pas d'amour heureux, czy z niespojonym sercem wracają po lecie, po zimie szukając najczulszych swoich?
Czy myślą myśliwi o rozbitych parach, czy myślą o tych ciepłych krajach, czy nie z zazdrości strzelają? I czemu myślenie zawiera się w ich nazwie, za co? Ilu z nich mniej wie, niż gęsi?
Znów zielenieje sad po burzy, nim roztopimy się w podróży... Lećcie bezpiecznie, szczęśliwie; przepięknym świećcie przykładem. Gę, gę, gę.
2011/10/01
Poznań w słońcu, taka piosenka.
Moja głowa, moje słońce, moje liście, moje nogi, moje miasto. Moje plecy wyprostowane w mojej dzielnicy. Z moich ust mój śpiew. Udaję trąbkę. Trąbka jest nie moja.
Trąbka jest słonika. Słonik jest owadem. Owad jest malutki. Nie gra na trąbce. A ma. Ja nie mam i gram. Udaję.
Stare Zoo pachnie kózkami. Nie owadami. Pracowałam kiedyś w tym zoo. Źle się dogadywaliśmy - z ludźmi, z kózkami było dobrze. I z królikami. I ze śmierdzącą chorą lwiatką. Jesienią-zimą pracowałam, rano, parę razy nie wstałam. Kiedy wstałam, pachniałam później sianem i gnojem, i z czerwonymi od buraków i mrozu dłońmi jechałam myć się i przebierać na wydziale. Pięknie było wtedy bardzo.
Wprowadziłam się teraz spowrotem do centrum, dawna praca tuż za rogiem. Więc pachnie: zwierzęta i suche liście. Słońce. Słońcem pachnie Poznań. Bardzo pięknie jesienią ciepłą. Idę, lezę. Na południe, w dół mapy miasta, więc świeci mi w oczy. Zamykam oczy, idę na pamięć. I jeszcze pamiętam, jak tędy chodzić, więc idę uśmiechnięta, szczęśliwa. Ostatnio na pamięć chodziłam po Maladze. W nowym mieszkaniu nie znam jeszcze nawet korytarza, trzymam się ściany, żeby nie wpaść na szafę, rower, próg. Koty i kartony rzucają się pod nogi mimo wszystko.
W mieszkaniu Magda śpi po ciągu nocka-przeprowadzka-nocka-zajęcia, rzucona na kanapę jak zwłoki. Albo: jak worek marchewki. Konie lubią marchewkę, i ja lubię bardzo. Magdę nawet bardziej, niż marchewkę, chociaż niekoniecznie żuć. Żyć - raczej.
Biegam po mieszkaniu na palcach i kartki staram się przewracać ciszej, niż zwykle. Karetka za oknem ścisza sygnał. Kot nie tupie. Śpij mała, śpij, aaa. Przetłumaczę dla ciebie jakąś książkę, albo będę w głowie grać symfonie dla ciebie, kiedy się wyprowadzisz. Szkoda, że się nie poznamy lepiej. A może się poznamy? Są szanse, że są jeszcze jakieś szanse.
Więc Magda śpi jak marchewka, koło niej śpi jej torebka. Jej książki i ubrania śpią już gdzie indziej. Od poniedziałku w miejscu marchewki spać będzie Olka, a kiedy się wyśpi - będzie wozić marchewkę swojej klaczy, do lasu, do lasu. Bo kobyłę trzyma, trzymać będzie przez chwilę, w lesie. Pod lasem. Gdzie można spokojnie rżeć i galopować, skakać przez kłody.
Nie byłyśmy się z Olką w stanie ścierpieć długo, długo. A teraz proszę - wspólny pokój i siemię lniane. Jeśli będzie za dużo, najwyżej któraś nie wytrzyma i przy okazji w lesie rzuci w drugą wściekłą myszą, zaostrzonym kołkiem czy chociaż czułym przekleństwem. Ale może jednak nie. Ale zobaczymy. Ale jeszcze przez chwilę jej nie ma.
Więc wypełniam swój pokój swoimi gratami, swoimi niepotrzebnymi, niezbędnymi papierami i pluszakami, swoim kotem, swoimi pocztówkami z Cordoby i San Francisco, bardzo ważnymi pocztówkami. Do swojego plecaka wrzucam swoje brudne łachy, ze swoją rodziną jadę do swojego domu na jeszcze jeden swój koniec tygodnia. Niech to wszystko będzie jeszcze całkowicie moje, zanim spadną na mnie obowiązki, towarzystwo i śnieg, zanim umrę razem z pierwszym przymrozkiem - moje słońce prowadzi moje nogi po moich miejscach. I bardzo jest wszystko do-wolne.
Kiedy pora roku znowu zacznie się zmieniać, pojedźmy do jakiegoś zimniejszego kraju, żeby Polska wydawała się ciepła i właściwa, dobrze?
Trąbka jest słonika. Słonik jest owadem. Owad jest malutki. Nie gra na trąbce. A ma. Ja nie mam i gram. Udaję.
Stare Zoo pachnie kózkami. Nie owadami. Pracowałam kiedyś w tym zoo. Źle się dogadywaliśmy - z ludźmi, z kózkami było dobrze. I z królikami. I ze śmierdzącą chorą lwiatką. Jesienią-zimą pracowałam, rano, parę razy nie wstałam. Kiedy wstałam, pachniałam później sianem i gnojem, i z czerwonymi od buraków i mrozu dłońmi jechałam myć się i przebierać na wydziale. Pięknie było wtedy bardzo.
Wprowadziłam się teraz spowrotem do centrum, dawna praca tuż za rogiem. Więc pachnie: zwierzęta i suche liście. Słońce. Słońcem pachnie Poznań. Bardzo pięknie jesienią ciepłą. Idę, lezę. Na południe, w dół mapy miasta, więc świeci mi w oczy. Zamykam oczy, idę na pamięć. I jeszcze pamiętam, jak tędy chodzić, więc idę uśmiechnięta, szczęśliwa. Ostatnio na pamięć chodziłam po Maladze. W nowym mieszkaniu nie znam jeszcze nawet korytarza, trzymam się ściany, żeby nie wpaść na szafę, rower, próg. Koty i kartony rzucają się pod nogi mimo wszystko.
W mieszkaniu Magda śpi po ciągu nocka-przeprowadzka-nocka-zajęcia, rzucona na kanapę jak zwłoki. Albo: jak worek marchewki. Konie lubią marchewkę, i ja lubię bardzo. Magdę nawet bardziej, niż marchewkę, chociaż niekoniecznie żuć. Żyć - raczej.
Biegam po mieszkaniu na palcach i kartki staram się przewracać ciszej, niż zwykle. Karetka za oknem ścisza sygnał. Kot nie tupie. Śpij mała, śpij, aaa. Przetłumaczę dla ciebie jakąś książkę, albo będę w głowie grać symfonie dla ciebie, kiedy się wyprowadzisz. Szkoda, że się nie poznamy lepiej. A może się poznamy? Są szanse, że są jeszcze jakieś szanse.
Więc Magda śpi jak marchewka, koło niej śpi jej torebka. Jej książki i ubrania śpią już gdzie indziej. Od poniedziałku w miejscu marchewki spać będzie Olka, a kiedy się wyśpi - będzie wozić marchewkę swojej klaczy, do lasu, do lasu. Bo kobyłę trzyma, trzymać będzie przez chwilę, w lesie. Pod lasem. Gdzie można spokojnie rżeć i galopować, skakać przez kłody.
Nie byłyśmy się z Olką w stanie ścierpieć długo, długo. A teraz proszę - wspólny pokój i siemię lniane. Jeśli będzie za dużo, najwyżej któraś nie wytrzyma i przy okazji w lesie rzuci w drugą wściekłą myszą, zaostrzonym kołkiem czy chociaż czułym przekleństwem. Ale może jednak nie. Ale zobaczymy. Ale jeszcze przez chwilę jej nie ma.
Więc wypełniam swój pokój swoimi gratami, swoimi niepotrzebnymi, niezbędnymi papierami i pluszakami, swoim kotem, swoimi pocztówkami z Cordoby i San Francisco, bardzo ważnymi pocztówkami. Do swojego plecaka wrzucam swoje brudne łachy, ze swoją rodziną jadę do swojego domu na jeszcze jeden swój koniec tygodnia. Niech to wszystko będzie jeszcze całkowicie moje, zanim spadną na mnie obowiązki, towarzystwo i śnieg, zanim umrę razem z pierwszym przymrozkiem - moje słońce prowadzi moje nogi po moich miejscach. I bardzo jest wszystko do-wolne.
Kiedy pora roku znowu zacznie się zmieniać, pojedźmy do jakiegoś zimniejszego kraju, żeby Polska wydawała się ciepła i właściwa, dobrze?
2011/09/14
Co zwykle.
Wolę wierzyć, że nie ma przypadków, że tak miało być; kiedy jest dobrze, kiedy się sypie, się kończy - miało się sypać i kończyć, tyle, to nie jest moja wina, niczyja wina. Tak jest łatwiej.
To mówi Marta. Ja słucham i potakuję. Też wolę. Czasem wolę. Czasem nie wiem. Bo wszystko jest przez przypadek, wszystko; idziemy teraz do kina razem, bo w liceum wylądowała w klasie z moją siostrą, bo ja kiedyś nie wiedziałam, co robić ze sobą, więc ciągałam się za nimi po teatrach; bo nie zdałam egzaminu, więc musiałam cofać się na wrzesień do Polski, bo pracuje czasem i miejscem niedaleko od gdyńskiego klubu filmowego; bo tak dalej.
No. Lubię, tak, lubię czasem wierzyć w jakąś dobrą wolę Ziemi, w to, że jakoś cudownie się przyciągamy i zderzamy w świecie wystarczająco jednak dużym, żeby się minąć o kilka centymetrów, w całej historii czasu; że to nie jest ot tak, że ty jesteś teraz tutaj i ja jestem, a nie: ty tutaj, a ja pełzam w pierwotnym bulionie.
Ale i te przypadki niesamowite uwielbiam; czy nie bardziej może je właśnie? Kogo to ostatecznie interesuje, czy miało być, czy nie miało, i jak w ogóle niby "miało"; czy w ruchach tektonicznych i mutacjach genetycznych było zapisane drobnym druczkiem, że dzisiaj w tym kinie, w tym rzędzie, jeszcze na Ankę wpadnę? Tak i tak jest dobrze. Bardzo przepiękne się sobie przydarzamy.
- Pokażę tobie na przykładzie. Stoi dąb. Patrzysz i co myślisz? Że powinien stać, gdzie stoi?
- Powinien.
- Ale dzika świnia mogła wyryć i zjeść żołądź. Patrzyłbyś na to miejsce i czy myślałbyś, że tam powinien być dąb?
*(to Miłosz, Dolina Issy, w razie co)
I jeszcze: że napakowałam tutaj filmów i czytanek; jeśli limit ściągania komu niemiły, hasło to surikatka
To mówi Marta. Ja słucham i potakuję. Też wolę. Czasem wolę. Czasem nie wiem. Bo wszystko jest przez przypadek, wszystko; idziemy teraz do kina razem, bo w liceum wylądowała w klasie z moją siostrą, bo ja kiedyś nie wiedziałam, co robić ze sobą, więc ciągałam się za nimi po teatrach; bo nie zdałam egzaminu, więc musiałam cofać się na wrzesień do Polski, bo pracuje czasem i miejscem niedaleko od gdyńskiego klubu filmowego; bo tak dalej.
No. Lubię, tak, lubię czasem wierzyć w jakąś dobrą wolę Ziemi, w to, że jakoś cudownie się przyciągamy i zderzamy w świecie wystarczająco jednak dużym, żeby się minąć o kilka centymetrów, w całej historii czasu; że to nie jest ot tak, że ty jesteś teraz tutaj i ja jestem, a nie: ty tutaj, a ja pełzam w pierwotnym bulionie.
Ale i te przypadki niesamowite uwielbiam; czy nie bardziej może je właśnie? Kogo to ostatecznie interesuje, czy miało być, czy nie miało, i jak w ogóle niby "miało"; czy w ruchach tektonicznych i mutacjach genetycznych było zapisane drobnym druczkiem, że dzisiaj w tym kinie, w tym rzędzie, jeszcze na Ankę wpadnę? Tak i tak jest dobrze. Bardzo przepiękne się sobie przydarzamy.
- Pokażę tobie na przykładzie. Stoi dąb. Patrzysz i co myślisz? Że powinien stać, gdzie stoi?
- Powinien.
- Ale dzika świnia mogła wyryć i zjeść żołądź. Patrzyłbyś na to miejsce i czy myślałbyś, że tam powinien być dąb?
*(to Miłosz, Dolina Issy, w razie co)
I jeszcze: że napakowałam tutaj filmów i czytanek; jeśli limit ściągania komu niemiły, hasło to surikatka
2011/09/03
Głowa na emigracji.
Hola, Polonia.Wróciłam, jestem na chwilę, pozakańczać wszystkie sprawy tutaj, zanim wrócę do domu. Do tego domu znalezionego, szukanego, tworzonego. Albo w drogę.
Jestem w miejscu, które mam w dokumentach przez większość życia. Budząc się patrzę przez okno na drzewa, na których znam każdą gałązkę - i nie mam pojęcia, gdzie jestem. Dokąd miałam dzisiaj jechać? Już tak jasno, pewnie jest strasznie późno! Spóźnię się na autobus, samolot, pociąg; zacznę łapać tak późno, że utknę na stacji benzynowej w połowie drogi. Ale gdzie miałam dzisiaj być?
Bo wiem na pewno, że nie tu, o nie.
Świadomie chyba sobie nie zdaję sprawy z tego, jak bardzo chcę się stąd zwinąć, jak naprawdę tego potrzebuję. Nie trzeba nawet dwóch miesięcy, a nagle polski we własnych ustach brzmi jakoś przedziwnie, gramatyka koślawi się bardziej, niż zwykle i obce słowa pchają się na język. A przecież tak bardzo drażnili mnie zawsze ludzie, którzy po marnych kilku latach poza krajem nie znać polszki. Khem.
No i nic się nie zgadza, nic.
Czuję się zresztą, jakbym jechała na wycieczkę właśnie teraz, kiedy jadę do tego domu oficjalnego. Z Malagi do Madrytu jadą dwa autokary: numer jeden pełen Polaków, numer dwa: Kolumbia, Hiszpania, Maroko i ja. Nie wiem, jak się to podzieliło - czy Polacy planują podróże z wyprzedzeniem może? - ale przemawia do mnie taki układ. Jakoś to dobrze działa.
Ale jadę, gdzie nie chcę jechać, i aż się tej drogi boję. Hej, dzień wcześniej znalazłam darmowy dom! Znalazłam pracę, ludzi, miejsce, darmowe krany i kilka źródeł jedzenia - czemu mam wracać do tego, co już od dawna nie jest moje? Raz w życiu zachować się odpowiedzialnie. Może trzeba. Jadę, skończę, wrócę albo nie wrócę. Tylko - co tak naprawdę znaczy tutaj odpowiedzialnie, czy odpowiedzialnie jest zostawiać to wszystko, skoro nawet za pół roku nie będzie już takie samo?
Nie analizować za dużo. Skończyć, zamknąć te pieprzone studia i mieć już święty spokój, i żadnych wyrzutów.
Uspokajam się na chwilę, kiedy z madryckim metrze znajome głosy zapowiadają kolejną stację. Jakakolwiek nie byłaby następna, i tak zawsze słyszę to samo. Może to lepiej. Oddycha się łatwiej.
Ola pisze: Chyba naprawdę czas uciekać już. A wracania się nie bój. To taka katapulta ostateczna.
Powiedzmy, że Ci ufam.
Dobra - ufam, kiedy widzę Cię na lotnisku. I Anię. I poza tym, że cieszę się, że widzę Anię - cieszę się, że widzę ją przed wyjazdem. Cieszę się, że wyjeżdża - że dam radę jeszcze podrzucić nietrafiony, ale serdeczny prezent na nowy dom - że się da. Że skoro jedzie, rusza, zmienia - można, oczywiście, że można, trzeba. Do siebie. Uf.
Jesienniejący nagle poranek na Tamce. Mam nadzieję, że to jest ostatni, przedostatni może mój poranek tam. Wyjedź, zostaw to miejsce kochane - znajdź lepsze. Znajdź, koniecznie. Będę Ci dalej opowiadać o krowiookich Latynosach w jakiejś brytyjskiej sutenerze - i nie zmieni się nic, poza tym, że obie będziemy szczęśliwsze. Jeszcze bardziej. To jest możliwe - i to jest niesamowite.
A teraz dalej, przeprowadź mnie, Solecito, przez to miasto coraz mniej straszne. Przez to życie tak przepieknie własne. Kraje ciasne.
Nad morze - z głową jeszcze w ciepłych sprawach, nieskupionymi oczami. Bociany, jaskółeczki, dobrze was widzieć! Krzaczory nawłoci. Sarenka. Kerouac pisze, że święta w domu, tak spokojnie, nie mógł wytrzymać. Rodzina nie rozumie i "żartobliwie" pyta, o co mu właściwie chodzi. Dunja śle rozpaczliwie zakochane wiadomości z Mariachi; nic z tego nie będzie, zrobiłam co mogłam, nie mogę mieć przynajmniej wyrzutów sumienia. Przypominam sobie ostatnią rozmowę z Patrickiem - pojawię się niedługo spowrotem, i znów będziesz pierwszą osobą, którą spotkam - obiecuję! Spokojniejsza głowa. I takie wielkie słońce.
Więc to jest bardzo dobry początek tej wizyty we własnym kraju. Najlepszy, śmiem twierdzić, z możliwych. Niech ona tylko nie będzie zbyt długa. Ja bardzo proszę. Przy całej mojej miłości do Polski, którą mam - naprawdę mam, ale jednak bardziej z daleka. Jak dla rodziców czy jednoosobowego pokoju. Burdel we łbie, ale wiem, jak go ruszyć, żeby się nie rozsypał.
Zrobię, co wybrałam wcześniej, do końca. I prędko zmienię na inne.
Proxima estacion: Esperanza.
Jestem w miejscu, które mam w dokumentach przez większość życia. Budząc się patrzę przez okno na drzewa, na których znam każdą gałązkę - i nie mam pojęcia, gdzie jestem. Dokąd miałam dzisiaj jechać? Już tak jasno, pewnie jest strasznie późno! Spóźnię się na autobus, samolot, pociąg; zacznę łapać tak późno, że utknę na stacji benzynowej w połowie drogi. Ale gdzie miałam dzisiaj być?
Bo wiem na pewno, że nie tu, o nie.
Świadomie chyba sobie nie zdaję sprawy z tego, jak bardzo chcę się stąd zwinąć, jak naprawdę tego potrzebuję. Nie trzeba nawet dwóch miesięcy, a nagle polski we własnych ustach brzmi jakoś przedziwnie, gramatyka koślawi się bardziej, niż zwykle i obce słowa pchają się na język. A przecież tak bardzo drażnili mnie zawsze ludzie, którzy po marnych kilku latach poza krajem nie znać polszki. Khem.
No i nic się nie zgadza, nic.
Czuję się zresztą, jakbym jechała na wycieczkę właśnie teraz, kiedy jadę do tego domu oficjalnego. Z Malagi do Madrytu jadą dwa autokary: numer jeden pełen Polaków, numer dwa: Kolumbia, Hiszpania, Maroko i ja. Nie wiem, jak się to podzieliło - czy Polacy planują podróże z wyprzedzeniem może? - ale przemawia do mnie taki układ. Jakoś to dobrze działa.
Ale jadę, gdzie nie chcę jechać, i aż się tej drogi boję. Hej, dzień wcześniej znalazłam darmowy dom! Znalazłam pracę, ludzi, miejsce, darmowe krany i kilka źródeł jedzenia - czemu mam wracać do tego, co już od dawna nie jest moje? Raz w życiu zachować się odpowiedzialnie. Może trzeba. Jadę, skończę, wrócę albo nie wrócę. Tylko - co tak naprawdę znaczy tutaj odpowiedzialnie, czy odpowiedzialnie jest zostawiać to wszystko, skoro nawet za pół roku nie będzie już takie samo?
Nie analizować za dużo. Skończyć, zamknąć te pieprzone studia i mieć już święty spokój, i żadnych wyrzutów.
Uspokajam się na chwilę, kiedy z madryckim metrze znajome głosy zapowiadają kolejną stację. Jakakolwiek nie byłaby następna, i tak zawsze słyszę to samo. Może to lepiej. Oddycha się łatwiej.
Ola pisze: Chyba naprawdę czas uciekać już. A wracania się nie bój. To taka katapulta ostateczna.
Powiedzmy, że Ci ufam.
Dobra - ufam, kiedy widzę Cię na lotnisku. I Anię. I poza tym, że cieszę się, że widzę Anię - cieszę się, że widzę ją przed wyjazdem. Cieszę się, że wyjeżdża - że dam radę jeszcze podrzucić nietrafiony, ale serdeczny prezent na nowy dom - że się da. Że skoro jedzie, rusza, zmienia - można, oczywiście, że można, trzeba. Do siebie. Uf.
Jesienniejący nagle poranek na Tamce. Mam nadzieję, że to jest ostatni, przedostatni może mój poranek tam. Wyjedź, zostaw to miejsce kochane - znajdź lepsze. Znajdź, koniecznie. Będę Ci dalej opowiadać o krowiookich Latynosach w jakiejś brytyjskiej sutenerze - i nie zmieni się nic, poza tym, że obie będziemy szczęśliwsze. Jeszcze bardziej. To jest możliwe - i to jest niesamowite.
A teraz dalej, przeprowadź mnie, Solecito, przez to miasto coraz mniej straszne. Przez to życie tak przepieknie własne. Kraje ciasne.
Nad morze - z głową jeszcze w ciepłych sprawach, nieskupionymi oczami. Bociany, jaskółeczki, dobrze was widzieć! Krzaczory nawłoci. Sarenka. Kerouac pisze, że święta w domu, tak spokojnie, nie mógł wytrzymać. Rodzina nie rozumie i "żartobliwie" pyta, o co mu właściwie chodzi. Dunja śle rozpaczliwie zakochane wiadomości z Mariachi; nic z tego nie będzie, zrobiłam co mogłam, nie mogę mieć przynajmniej wyrzutów sumienia. Przypominam sobie ostatnią rozmowę z Patrickiem - pojawię się niedługo spowrotem, i znów będziesz pierwszą osobą, którą spotkam - obiecuję! Spokojniejsza głowa. I takie wielkie słońce.
Więc to jest bardzo dobry początek tej wizyty we własnym kraju. Najlepszy, śmiem twierdzić, z możliwych. Niech ona tylko nie będzie zbyt długa. Ja bardzo proszę. Przy całej mojej miłości do Polski, którą mam - naprawdę mam, ale jednak bardziej z daleka. Jak dla rodziców czy jednoosobowego pokoju. Burdel we łbie, ale wiem, jak go ruszyć, żeby się nie rozsypał.
Zrobię, co wybrałam wcześniej, do końca. I prędko zmienię na inne.
Proxima estacion: Esperanza.
2011/08/22
Urodziny.
Z Marbelli do Malagi zabiera nas Pico; po ktoryms telefonie odebranym w drodze dziwi sie, ilu ludzi jednak pamieta o jego urodzinach, mimo, ze na codzien nie ma nikogo. On sam nie pamietal, nie pamieta od kilku lat.
No, to spiewamy - Tilia niemieckie, ja polskie urodzinowe bzdury; i chociaz 'spiew' to jest slowo mocno przesadzone - Pico prawie placze. A wiec jestesmy pierwszymi od kilku lat osobami, ktore mu spiewaly. Bardzo przepieknie w takim razie, zesmy sie spotkali!
Po dwa buziaki w policzek, i pytanie - co ja robie, kiedy sie sama oficjalnie starzeje?
Wiec np. budze sie w parku kolo Filippe spotkanego dzien wczesniej na granicy Macedonia-Grecja; F. mamrocze Happy birthday, i ze komary strasznie gryza i swita, wiec musimy sie zwijac i zegnac. Dojadam resztki wczorajszego ryzu w polsnie niedaleko portu zanim statek przywiezie do Salonikow Sofie (ktora ostatni raz widzialam dokladnie rok temu w Cluj, kiedy z Romi przyszykowaly mi tort ze wszystkiego, co dalo sie kupic za dwa euro w nocnym, z pojedyncza swieczka o przypadkowym numerze). S. wyciaga z plecaka dwie butelki - jedna oprozniamy zastanawiajac sie, co ze soba zrobic (jest osma rano, wiec w sam raz, zeby dojechac do Bitoli; kazdy kolejny kierowca mowi o narkotykach - bo ma poletko haszyszu w Indiach, bo wraca z odwyku heroinowego, bo sa bardzo zle i musimy o tym pamietac), zanim znow znajdziemy przytulne miejsce w jakims parku. Sto lat, sto lat!
Wic np. jade do strasznej Ustki na kilka godzin, zeby sie pozegnac, bo jednak przelozylam termin wyjazdu, bo jednak kiedys jeszcze myslalam, ze to tak sie da (i ze tak sie da teraz wlasnie) - byc z kims, caly czas, wlasnie tak. I cierpie w tej Ustce, i naprawia sie dopiero, kiedy pociag zabiera mnie w strone Ukrainy. Mala zapowiedz zycia.
Dzien po urodzinach Pico polnoc lapie nas pijacych mojitos przed centrum kultury homoseksualnej. Dunja niechetnie przyznaje sie do wlasnych urodzin - po co wlasciwie mielismy o tym wiedziec: wszystko jest, wszystko jest przez przypadek; ten nasz maly tlumek zlozony ze zbiegow okolicznosci i wszyscy okoliczni popaprancy dolaczajacy sie do piosenki, nawet prezent, ktory wyciaga z torby - Малиот Принц, ktorego wiozlam jej ze Skopje droga bardzo okrezna, nie wiedzac o okazji, ale dzielac milosc do Saint-Exupery i slowianskich jezykow. I to sa wszystko bardzo przepiekne starzenia, starzenia tylko oficjalne, na papierze zaznaczony kolejny rok w trasie przez wszystko.
Wiec pijemy i jedziemy i spiewamy i placzemy i sciskamy ludzi bardzo waznych i calkiem przypadkowych; i kierowcy podwoza nas dalej, kiedy w braku wspolnego jezyka podtyka sie im pod nos swoj dowod, nad Budapesztem zachodzi slonce, w Amsterdamie tancza stragany, teatry graja i wszystko jest calkowicie codzienne, ale w jakis sliczny sposob pomnozone - moze przez to, ze nic nie jest oficjalne czy zorganizowane, kazdy z tysiaca prezentow trafia do nas przez przypadek. I dalej te prezenty dostajemy - przez caly rok, caly czas. Dzieki, Mundo pequenito!
No, to spiewamy - Tilia niemieckie, ja polskie urodzinowe bzdury; i chociaz 'spiew' to jest slowo mocno przesadzone - Pico prawie placze. A wiec jestesmy pierwszymi od kilku lat osobami, ktore mu spiewaly. Bardzo przepieknie w takim razie, zesmy sie spotkali!
Po dwa buziaki w policzek, i pytanie - co ja robie, kiedy sie sama oficjalnie starzeje?
Wiec np. budze sie w parku kolo Filippe spotkanego dzien wczesniej na granicy Macedonia-Grecja; F. mamrocze Happy birthday, i ze komary strasznie gryza i swita, wiec musimy sie zwijac i zegnac. Dojadam resztki wczorajszego ryzu w polsnie niedaleko portu zanim statek przywiezie do Salonikow Sofie (ktora ostatni raz widzialam dokladnie rok temu w Cluj, kiedy z Romi przyszykowaly mi tort ze wszystkiego, co dalo sie kupic za dwa euro w nocnym, z pojedyncza swieczka o przypadkowym numerze). S. wyciaga z plecaka dwie butelki - jedna oprozniamy zastanawiajac sie, co ze soba zrobic (jest osma rano, wiec w sam raz, zeby dojechac do Bitoli; kazdy kolejny kierowca mowi o narkotykach - bo ma poletko haszyszu w Indiach, bo wraca z odwyku heroinowego, bo sa bardzo zle i musimy o tym pamietac), zanim znow znajdziemy przytulne miejsce w jakims parku. Sto lat, sto lat!
Wic np. jade do strasznej Ustki na kilka godzin, zeby sie pozegnac, bo jednak przelozylam termin wyjazdu, bo jednak kiedys jeszcze myslalam, ze to tak sie da (i ze tak sie da teraz wlasnie) - byc z kims, caly czas, wlasnie tak. I cierpie w tej Ustce, i naprawia sie dopiero, kiedy pociag zabiera mnie w strone Ukrainy. Mala zapowiedz zycia.
Dzien po urodzinach Pico polnoc lapie nas pijacych mojitos przed centrum kultury homoseksualnej. Dunja niechetnie przyznaje sie do wlasnych urodzin - po co wlasciwie mielismy o tym wiedziec: wszystko jest, wszystko jest przez przypadek; ten nasz maly tlumek zlozony ze zbiegow okolicznosci i wszyscy okoliczni popaprancy dolaczajacy sie do piosenki, nawet prezent, ktory wyciaga z torby - Малиот Принц, ktorego wiozlam jej ze Skopje droga bardzo okrezna, nie wiedzac o okazji, ale dzielac milosc do Saint-Exupery i slowianskich jezykow. I to sa wszystko bardzo przepiekne starzenia, starzenia tylko oficjalne, na papierze zaznaczony kolejny rok w trasie przez wszystko.
Wiec pijemy i jedziemy i spiewamy i placzemy i sciskamy ludzi bardzo waznych i calkiem przypadkowych; i kierowcy podwoza nas dalej, kiedy w braku wspolnego jezyka podtyka sie im pod nos swoj dowod, nad Budapesztem zachodzi slonce, w Amsterdamie tancza stragany, teatry graja i wszystko jest calkowicie codzienne, ale w jakis sliczny sposob pomnozone - moze przez to, ze nic nie jest oficjalne czy zorganizowane, kazdy z tysiaca prezentow trafia do nas przez przypadek. I dalej te prezenty dostajemy - przez caly rok, caly czas. Dzieki, Mundo pequenito!
Suscribirse a:
Entradas (Atom)