Etiquetas

2011/11/14

Święto Podległości.

11.11.11, bardzo ładna data. Rzadko się taka data zdarza. 11:02, 11.11.2011, pociąg rusza ze stacji Poznań w stronę bliskiego południa, tam, gdzie jeszcze nie sięgają papugi i palmy, ale jednak jest człowiekowi cieplej. Jedna taka minuta przez ostatnie dwa tysiące i dwanaście lat. W niej: jedna bardzo wyjątkowa, jedenasta sekunda. Ładna ta sekunda.

Więc w tej sekundzie jednej na dwa tysiące ileś lat wiercę się w korytarzu, kucać próbuję jak i pół Polski, która ten korytarz ze mną dzieli (w tej sekundzie i przez następne trzy godziny). Wiercimy się w dół Polski, książki po polsku czytamy - taka mała manifestacja, skoro już data jest jaka jest. Manifestacja przeciwko idiotom w Warszawie, we Wrocławiu, z ich flagami na mundurach i mniej lub bardziej pijanym wrzaskiem, przeciwko bazgrołom na stacjach, na ścianach, że WHITE POWER i POLSKA CAŁA TYLKO BIAŁA, przeciwko zaściankowości, zatwardziałości, zawiści, zamknięciu, zacofaniu... Jedziemy i czytamy, cały korytarz czyta, z nogami na walizkach, na ścianach; cały korytarz uśmiechnięty mimo całego w nim tłoku, bo jak tu marudzić, kiedy długi weekend zaczyna się przemykającymi we mgle sarenkami, kiedy się każdy do tych sarenek znad swojej książki szczerzy szczerze?

Ja - zostawiłam kotu rozkręcony kaloryfer, zapakowałam siebie, ściągam D. do Wrocławia; D., czyli jeden z najpiękniejszych przypadków, czyli ludzi, czyli jakiegoś niesamowitego zderzenia się żyć w jakimś konkretnym miejscu, w jakiejś konkretnej minucie, w którejś z tych minut z ostatnich czterdziestu tysięcy lat, które  mniej lub bardziej rozumnie spędzamy w Europie. Cieplej jest przez to, przez nią.
Przez jej rajstopy w paski i w paski czapkę, przez fajki skręcane zgrabiałymi dłońmi, którymi się jednak przecież dzieli (fajkami, dłońmi), przez śmiech najgłośniejszy, ten ryk prosto z brzucha, z serca, z całych płuc, historie, kieliszki, oczy wypatrujące raczej mazaków, niż monumentów, mieszaninę dowolnej ilości języków, w której jęczeć i rechotać można na każdy temat.

Powinno być może w ten sposób: to jest miasto historyczne, obejrzałyśmy jego starą część, poszłyśmy na koncert wspaniały i taki ach! egzotyczny!, nad kawą rozmawiałyśmy o życiu. Co w tym specjalnego? Więc: jest taki słup, na którym plakat wygląda, jak pewien konkretny Bask (można się na ten słup wspiąć), jest taki klub, w którym pijanych Polaków masz ochotę prać po mordach za ich eleganctwo, taki bar, w którym jedzenie ciepłe i tanie szuflujesz w mordę własną w odmarzającym zachwycie. Takie mieszkanie, które przyjaciel zostawia do użytku pod swoją nieobecność, takie lotnisko, na którym po tej nieobecności ląduje (nie odbierasz przyjaciela z lotniska, bo jeszcze się trochę wbrew planom zataczasz, zatańczasz).

Taka konkretna godzina, w której zależysz znów od pociągu (co to jest zresztą za wybór, po co ta rezygnacja z luksusów autostopu?), po tej minucie, kiedy cię przyjaciel przed kolejnym widzeniem ściska, przed tą sekundą, kiedy szczęśliwy kot biegnie do drzwi; konkretne stulecie, w którym to wszystko istnieje, to wszystko od siebie zależy - ty od tego kota, kot od ciebie, od ciebie obecność czyjaś gdzieś, od istnienia kogoś twoje bycie.

I w tych sekundach, latach, -leciach: what better place than this, what better time than now?

2011/11/08

Klauni dla pokoju.

Tłumaczenie artykuliku "Payasos por la paz" . Informacyjnie, nie lingwistycznie. Zdjęcia przy oryginale.


Około trzystu zawodowych klaunów śmiało się razem przez 15 minut w Meksyku (Ciudad de México), aby przyczynić się do pokoju na świecie.

Klauni z różnych zakątków Meksyku i Ameryki Środkowej zebrali się przy Monumento a la Madre w meksykańskiej stolicy pod hasłem "Dla świata bez przemocy, klauni dla pokoju".
Spotkanie jest częścią czterodniowej konwencji, podczas której doskonalili umiejętności takie jak tworzenie kształtów z balonów czy opowiadanie dowcipów.

Klauni zapozowali do grupowej fotografii, po czym śmiali się przez około 15 minut w przekonaniu, że świat, w którym śmieje się więcej, będzie mniej zainteresowany przemocą.

Sesja śmiechu odbyła się w Meksyku - mieście doświadczającemu ciągłej presji ze strony zorganizowanej przestępczości i handlarzy narkotyków, w wyniku której od grudnia 2006 zamordowano w nim ponad 35.000 osób.




2011/11/06

Pocahontas.

Nie mogę wyrzucić z głowy tego zdjęcia ze strajku: ty spokojnie zaciągasz się dymem, obok dziewczyna z błyszczącym kolczykiem śmieje się w twarz policjantowi. Pierwszy plan: czarna ściana ich pleców.

Pojawiasz się na innych zdjęciach, wyciągasz głowę z tłumu, idziesz roześmiany między rowerami. Co ja wtedy robiłam? Jeśli nie mylą mi się daty, szłam też. Jechałam. Ljubljana-Lwów, między koncertem a konferencją zatrzymując się jako superpodróżnik, inspiracja w domu Kitty; w tej chwili ona jedzie powoli przez Azję, ja znów w Poznaniu walczę z biurokracją i czyszczę kocią kuwetę. Moje włosy pachną żelazem jak krwią. Taka woda tutaj, czasem aż czerwona. Śmieszne to wszystko. Aż teraźniejszość dobra nie wydaje się choćby znośna. Wszystko to jest własny wybór - gnicie wewnętrzne, zastój, to jest wybór. Poddanie się temu gniciu. Zbyt powolne zeskrobywanie pleśni ze swojego życia.

Pod sweter zakładam bikini, żeby czuć się cieplej. Te spodnie kupione po lodowatej nocy na plaży, tę bluzkę, przez którą mnie ściskałeś. Torba po Zoi, buty zwiezione z jakiejś wycieczki, w torbie książka kradziona z pracy Artura. Niby to tylko rzeczy. Nie tylko. To są wszystkie miejsca, słońca i ludzie, którzy tych rzeczy dotykali, używali. Środki ochronne przez pleśnią.

W nocy tak boli mnie głowa, że rzygam z bólu i bezsilności. Co mi właściwie jest? W mieszkaniu działające ogrzewanie, układające się plany. Jest mi dach nad głową, codzienne przerażenie, kiedy po przebudzeniu widzę przed sobą te same drzwi. Jest mi po paru latach spotkany przez przypadek ktoś związany z zamordowaną, myślałam, częścią życia - teraz w połowie drogi do bardzo szanowanego wykształcenia. Na tej samej drodze byłam kiedyś. Umarłabym, gdybym to wykształcenie strasznie zdobyła, gdybym na tej jego drodze została. Umarłabym z nieszczęścia.

Więc: o co chodzi? Nie umarłam z nieszczęścia. Nie muszę się już obawiać stałej pracy ani użytecznego wykształcenia. Mam przed oczami to zdjęcie: Mimesis. Ogromne dłonie ma ta dziewczyna. Wielkie ręce. Nie mogę się nadziwić tymi rękami. Pustym polem. Może tego pola mi brakuje. Dłoni jakiejś.

Nie mogę zabrać się za życie w Poznaniu. Ania pisze z Pragi, że festiwal tu u nas. Acha. Dobrze. Dobrze wiedzieć. Wyjdę z mieszkania, zajmę się czymś, kimś może. Może. Wiadomości z Nowego Jorku i Andaluzji bardziej są prawdziwe. Google streets zamiast spaceru: to moja klatka, kto tam pod nią stoi? Bar mój, na szyldzie brakuje jednej literki. Co się stało z literką? Koncert jakiś. Zaproszenie na koncert. Słyszałam ich kiedyś grających. Temperatura w Cordobie podobna do poznańskiej - jak to możliwe?

Serce próbuję z rozumu zdrapać, a tylko rozdrapuję wszystko. Cholender. Przez szkołę to wszystko, na pewno - nakładli do głowy romantycznej poezji i rycerskich opowieści, pokazywali bajki Disneya przez całe życie i mam: ten dziki, czarnowłosy tubylec to moja Pocahontas. Ja, dzielny John Smith, odkrywam ciepły, piękny ląd i córkę wodza. Córka zwiewa w las. Ja oczywiście będę ją gonić, ale - ale czemu mój statek odleciał tak szybko? Szczęśliwe zakończenie gdzie? Ja pierdolę taką bajkę!

W nocy śni mi się Twój (Pocahontas) squat; grupa techniczna ściąga mnie do Malagi, każą mi tam zostać i żyć. Bo tam jest moje miejsce, tam mam malować ściany i przytulać ludzi - dlaczego ciągle siedzę w Polsce? Po co mi ten dyplom? Słyszeli, że źle się czuję. Tak nie można. No, dobrze. We śnie wyjeżdżam. Budzę się w Poznaniu, ale jest w porządku - bo przecież jest tam gdzieś miejsce dla mnie. Nawet, jeśli to tylko w mojej głowie. Czy da się zresztą inaczej?

Tymczasem bikini pod sweter. Nagrania ze strajku. Trzeba się ratować. Złapać to Słońce, choćby już wszystko było czarno-białe. Choćby się czarno-białe wydawało.

2011/11/04

Spierdalaj!

Nie pamiętam, co mnie obudziło: samochód, jego kroki, czy dopiero szarpanie tropiku. Pamiętam tyle: z całej siły trzymam od środka zamek namiotu - jeśli nawet uda mi się wyciągnąć nóż z plecaka, czy będę w stanie go użyć?

Zaczęło się od rogalików z różą. Nie mogłyśmy ruszyć się od któregoś z darmowych stołów - od najwyszukańszego z darmowych stołów - tak długo, aż nie było już sensu spieszyć się na południe kraju. Leniwie jechałyśmy w dół kraju, podsypiając przy drodze, szukając spokojnego miejsca na długą noc.

Zapytałam któregoś z kierowców, czy nie zna dobrego miejsca na rozbicie namiotów. Wszędzie pola słoneczników. Szukamy wolnego kawałka ziemi, kawałka ziemi, na którym nie zetnie nas z rana kombajn. Dobrze się składa - jego przyjaciel gdzieś między tymi polami ma kawałek ziemi nad stawem, nikt tam nie przyjeżdża, więc możemy bezpiecznie odpocząć, rano ktoś odwiezie nas z powrotem na większą drogę.
Więc odwozimy tylko broń (wracają z polowania) do jego domu, witamy się ze zdziwioną rodziną i wio na działkę. Tam paru kumpli pije nad wędkami, ale po chwili rozjeżdżają się do swoich domów. My swoje domy wyciągamy z plecaków, rozbijamy nad wodą. καληνύχτα, καληνύχτα!

Potem już trzymam mocno zamek namiotu i klnę łamanym rosyjskim. Klnę i nie mam pojęcia, co robić - jeśli puszczę zamek, żeby wyciągnąć ten nóż - otworzy namiot. Jeśli otworzy namiot, zanim wyciągnę nóż, zostaną mi już tylko te moje łapy słabe do obrony. Ale czy nóż jest jakąkolwiek obroną? Czy sama nie zrobię sobie nim krzywdy? Czy nie zdenerwuję go bardziej? Ręce już mi słabną i coraz bardziej dociera do mnie beznadziejność sytuacji, więc lepiej spierdalaj prędko. Spierdalaj, ja cię proszę.

Wiem, że wcześniej w nocy przyjechały dwa samochody: Radu i któryś z jego kumpli. Oboje zdziwili się na swój widok, oboje powiedzieli, że czegoś zapomnieli - i odjechali prędko, jeden za drugim. Radu musiał pić dalej po powrocie do domu - nie był wcześniej w takim stanie. Teraz obłapuje mnie przez tropik i nie wiem, kurwa, nie wiem, co robić. Nawet, jeśli wyskoczę z namiotu - dokąd ucieknę? W pole słoneczników, do stawu? Wydrę się tak, żeby obudzić dziewczyny, ale co nawet w trójkę możemy zrobić temu wielkiemu bykowi? 


Więc dalej: Anna, no co ty... Spierdalaj! Ty ochujał? Spierdalaj, paszoł won, kurwa. Śliczne nocne wrzeszczanki. Wrzeszczanki histeryczne i powtarzane - aż odchodzi. Puszcza. Wstaje. Idzie. Czymś ciężkim wali w metalowe drzwi budki na narzędzia. Strasznie to brzmi, to walenie. W tej dopiero chwili słyszę przerażony szept Sofii z drugiego namiotu: Ania, żyjesz? Żyję. Dobrze. Potrzebujesz pomocy? Nie, teraz nie, chyba już pójdzie. Śpijcie.


Wsiada do samochodu. Wielkie, ciężkie auto wielkiego, ciężkiego faceta. Ryk silnika i światła przebijające przez mój materiałowy dom; boję się przez chwilę, że chce nas ten kretyn porozjeżdżać - ale co, uciekać mam z namiotu? I znów - w pole, do stawu? Odjeżdżaj, spierdalaj już. No, raz, dwa! Proszę.


Odjeżdża.


Zbieramy się rano, nad śliwkami i chlebem dzielonymi z psem Radu (pies bardzo jest kochany, siedzi tu z nami cały czas) rozmawiamy o tej nocy. Że trzeba było je budzić, że dałybyśmy razem radę. Ale nic się nie stało, cudownie się poszczęściło. To nie jest zły człowiek, tylko straszliwie pijany. Ale kiedy walił w te drzwi metalowe - wiesz, bałam się, że tobą tak wali. Tymi twoimi blond zwłokami.
Romi słucha i nie rozumie. Coś się stało? Coś się działo? Spała mocno całą noc. Nie słyszała nic.


Nadranek, więc dobrze jest, spokojnie. Zwijamy namioty, ruszamy przez pola; gdzieś kawałek podrzuca nas transportówka pełna słonecznika. Dalej przez las (dwa chude, samotne konie w tym lesie), pastwiska. Piękne pastwiska, krówek pełne. Piękne krówki. Za pastwiskiem nowa, śliczna droga na południe.


2011/11/01

Dom, czyli krzywda.

Dom - miejsce takie, w którym mieszkał człowiek część życia, być może długą - najprawdopodobniej raczej długą, jakiś element dzieciństwa wcześniejszego czy późniejszego; miejsce takie, w którym ciągle żyją mniej lub bardziej zmienni ludzie, może rodzina, może coraz słabiej znajomi, znajomi niezmiennie.

Takie miejsce: można zwozić graty, na które nie ma miejsca tam, gdzie się żyje. Można upychać po kątach stare śmieci, których obecność robi tylko krzywdę, ale których nie potrafisz się pozbyć. W którym niedokończone od kilku lat książki, w niezmienionym miejscu od kilku lat zagryzdane papierki, nieaktualne zdjęcia, nie dograne nuty przypominają o porzuconych sprawach, o sprawach, których już nie ma, potworach zdechłych -  podnoszą się mimo wszystko, rzucają do głowy, walą ostatnim nie rozbitym łbem w ścianę. W którym się wszystko cofa do stanu niewłaściwego.

Za każdym razem wydaje mi się, że jestem niezniszczalna, że teraz już nie ma siły na mnie. Niesłusznie. Ugryzła mnie ta hydra swoją półmartwą gębą. Boli, kurwa, boli mnie to miejsce.
Rozdrapałam skórę do krwi - uspokaja na parę minut całkiem, na dłuższy czas - przestaję się trząść. Parę godzin później będzie przez to jeszcze gorzej; kiedy wrócę znowu ileś kilometrów na południe, będę musiała składać się od nowa - nieistotne. Teraz jestem w stanie siedzieć. Nie swędzą mnie oczy przez chwilę. Damy radę.

Jest tak - pozwalam sobie na jedną rzecz. Nie jestem w stanie kontrolować jednej rzeczy, jednego malutkiego elementu. Wiem, że wszystko tutaj, wszystko związane z tą chorą przeszłością mi szkodzi - ale łamię się w jakiejś drobnostce, czymś pozornie nie związanym z dwutygodniowym bezruchem czy omamami - zjedzenie jakiegoś chemicznego świństwa - pierdolonej czekoladki, nie tej kawy; próba opowiedzenia o czymkolwiek tym, którzy zostali tutaj - i koniec, pozamiatane. Dalej już idzie lawinowo. Dalej już nawet, jeśli znajdzie się dobry jakiś element - to będzie prowadzić prosto w dół.

Nie ważne, że było, że jest też pięknie; nie ważne, że
wystarczy zatrzasnąć drzwi pociągu, samochodu, odwrócić głowę w inną stronę, żeby otrząsnąć się z tego czy chociaż zacząć się otrząsać. Kiedy jest odrobina, troszkę siły, żeby się ruszyć. Pierwszy krok. Dalej z górki.

Żeby być w stanie podnieść się z podłogi. Żeby nie ryczeć na widok paragonu czy czapki. Żeby zamiast krzywego, na odwrót wszystko pokazującego lustra był piękny, choćby zimny i mglisty, horyzont; na dole tylko własne stopy.