Etiquetas

2012/01/28

Deklaracja niepodległości.

Ogłosiłam niepodległość. W obrębie siebie nie dotyczą mnie cudze prawa; gdziekolwiek pójdę, jestem niezależnym państwem.

Kraj, którego paszportem się legitymuję, nie ma ze mną właściwie nic wspólnego. Może częściowo geografię: kiedy się urodziłam, Gdańsk leżał akurat w obrębie jego terytorium. Może częściowo język: ale ile razy posługując się własnym językiem musiałam wysłuchiwać o swojej patologii, nieudanej socjalizacji, całkowicie zawalonym wykształceniu?

Ten kraj mnie nie reprezentuje – i ja nie reprezentuję jego. Inne mamy, jak widzę, poglądy. I dużo jest, bardzo dużo ludzi z takim jak mój paszportem, z Gdańska czy Suwałk czy Warszawy, z poglądami takimi czy gdzieś w tych okolicach, z tym samym brakiem reprezentacji.

Idziesz, głosujesz – piszesz do posłów, głośno wyrażasz sprzeciw – i co z tego masz? Wiesz dokładnie, czego chcesz; wiesz, czego nie chcesz. Nikogo nie interesuje twoja opinia. Twój udział skończył się na głosowaniu. To, że duża część tego kraju ma inne niż ty poglądy – skreśla od razu wszelkie nadzieje na realizację twojej wizji państwa. To, że nawet „twoi reprezentanci” - ci, na których głosowałeś, bo obiecali nie łamać twoich wartości; na których głosowałeś, żeby nie głosować na innych; na których głosowałeś, bo nie ma już nikogo, na kogo można zagłosować z czystym sumieniem – że nawet oni nie wypełniają swoich obietnic, że nawet oni ignorują twoje zdanie – to zamazuje resztki nadziei na realną demokrację.

Nie interesują mnie zasady katolickie, kontrola państwa i utrzymywanie tej rozpełzłej, nieużytecznej struktury. Nie interesuje mnie coś, co zabiera i żąda, nie zapewniając w zamian podstawowej opieki.

Skoro w tym kraju nie mam prawa do tego, co jest moim prawem podstawowym: oto właśnie nadaję sobie pełne do tego lewa. Niepisane, a przestrzegane. Na swoim terenie jestem niezawisłym państwem i nikt nie ma prawa mnie ruszyć.

2012/01/25

Kradnę, czyli nienawidząc UAM.

Chciałabym o tym, że jestem martwa; ale może zamiast jęczeć odeślę do czyjejś pracy:



Jeśli ma być antydepresyjnie, lepiej zajrzeć tutaj (klik!) albo tutaj (klik klik!)

2012/01/23

1% podatku, czyli jeśli chcesz pomóc.

Słońca złote: jeśli ktoś z Was nie wie jeszcze, na co przeznaczyć w tym roku 1% swojego podatku, jako rodzina bardzo proszę o pomoc w terapii Agatki.

Szczegóły w wiadomości od jej rodziców, w razie wątpliwości służę informacją.

Już szósty rok Agatki za nami. Dzięki Waszej pomocy i wsparciu (nie tylko
finansowemu) patrzymy w przyszłość z optymizmem. Agatka przeszła operację, która
mimo naszych obaw bardzo jej pomogła. Nasza córeczka jest jednak w takim wieku, że
bardzo szybko rośnie i nogi znowu za nią nie nadążają. Ale ćwiczy, mimo swojego
dziecięcego spojrzenia na świat bardzo dzielnie trenuje, wykonuje polecenia
terapeutów i cieszy się każdym drobiazgiem. Nie do końca zdaje sobie sprawę ze
swojej niepełnosprawności, ponieważ jest otoczona miłością i absolutną akceptacją.
Bo przecież taki aniołek to wielki dar, a że trudniej jej pokonywać każdy stopień…
Bardzo dziękujemy Wam wszystkim za kolejny rok, w którym zdecydowaliście
się w swojej deklaracji wpisać dane naszej córeczki i liczymy na dalsze wsparcie,
ponieważ chcielibyśmy zapewnić Agatce wszystko, co tylko mogłoby jej pomóc
normalnie i szczęśliwie żyć.


► Aby przekazać 1% swojego podatku należy w swoim rozliczeniu wpisać: ◄

1. Nazwę fundacji - Fundacja Dzieciom „Zdążyć z pomocą”
2. Numer KRS - 0000037904
3. i koniecznie dodatkowo jako uwagę dopisać:
Darowizna na pomoc i ochronę zdrowia Agaty Idy Popek nr 5914
Dla wszystkich, którzy chcieliby nas wesprzeć również niezależnie od rozliczeń
z fiskusem podajemy nr konta Fundacji (nr ten zmienił się w tym roku), na który można
wpłacać darowizny, koniecznie z dopiskiem:
DAROWIZNA NA POMOC I OCHRONĘ ZDROWIA AGATY IDY POPEK NR 5914
Bank BPH SA /Warszawa
15 1060 0076 0000 3310 0018 2615


Bardzo gorąco dziękujemy
Beata i Marcin Popek
(beatapopek@interia.pl)


2012/01/18

Nie krzycz tak, czyli rzecz o spotykaniu nieswoich.

Wreszcie poza Lwowem. Poza Lwowem pięknym i pełnym, ale jednak.
Za blisko Polski.

Więc naiwnie wydawało mi się, że skoro już autobus podwozi mnie na honorowym miejscu (opona koło kierowcy), w honorowej cenie (10 zamiast 30 hrywien), skoro już nie "znowu-polaki", to może być tylko lepiej. Że już po ukraińsku wszystko i żegnaj, PL-imperializmie!

Więc już jestem atrakcją dnia i już seria pytań do (to w autobusie). Dalej się rozumiemy, ale wreszcie ludzie odpowiadają mi we własnym, nie w moim języku. Bardzo ładnie.
Zaraz po wyjeździe z centrum znikają resztki zachodniości. Pięć minut później już tylko arbuzy i konie i zielono i całkiem jestem w domu. Iwano-Frankowsk głośny ludźmi, zamieszanie i pierwsze poranne ofiary wódki - coraz lepiej.

Więc nie wiem dlaczego poszłam do centrum. To znaczy wiem dlaczego, bo przecież "jak to tak - jak nie widziałaś centrum, to co ty widziałaś?!". To idę. I już żałuję. Że szeroko pojęta cywilizacja wraca to wiadomo, ale skoro nie mam prawa dla własnej estetyki wymagać od nikogo trzymania się własnej kultury - nie czepiam się. Przynajmniej nie na głos. Jak już musi, to niech będzie. Ale.
Ale - są.

Są, idą, krzyczą. Co gorsza, już widząc ich z daleka - jeszcze nie słysząc! - wiedziałam. Poznałam. I już samo to jest przerażające, że się ich z daleka widzi. I że się poznaje. Nieswoich.
Więc drą pyski. Cztery osoby: dwie pary koło trzydziestki. Stroje afrykańskich kolonizatorów, bo przecież są na dzikiej Ukrainie; szkoda, że nie owinęli się antymalaryczną siatką. Że strzelb nie mają to akurat niespecjalna szkoda. Szczerzą się do zdjęć - i robią zdjęcia bez pytania wszystkim. Safari z aparatem.

Łaaał, babuszka! Uwierzysz? W starszą kobietę w chustce? I że ona tak publicznie, przy ludziach siedzi? Łaaał! Pstyk.

Jakiś śmietnik przewrócony. Wiadomo, tutaj to tylko pijaństwo i brud! Pstryk.

Napisali "bank" cyrylicą! Hehe! Pstryk.

A tu patrz, jak się wystroiła... dziwka. Pstryk.


I wszystko komentują, oczywiście, na głos. Po polsku. Bo kto tu zrozumie polski?... I nieważne, że rozumieją wszyscy. Wszyyyscy, no bo trudno nie rozumieć. Przekleństw zwłaszcza.

Siedzę na murku chłodząc się niedaleko fontanny. Gryzę chleb, drapię po papierze. Papier na plecaku jako stoliku. Plecak duży. Ja chuda i w kwiatki.
A patrz tam! Pstryk. Podróżniczka, hehe. 
Kurwa.
Jeden odważniejszy podchodzi. Podchodzi bez słowa i patrzy mi się w papier.

- No, dzień dobry. Polska, co? I jak się wam podoba tutaj?
Ucieka.

Bycie straszydłem całkiem przepięknie mi pasuje - nieswoi zwijają się od razu dalej. Bardzo dobrze. Znowu dobrze.

Jakieś dwie godziny później uciekam przed deszczem do którejś z kawiarni, gdzie na pocieszenie (jestem mokra jak pies i autentycznie zostawiam za sobą smugi) do mojej kawy dołącza kawałek ciasta. Chwilę po mnie do tej samej kawiarni wbiega czwórka osób.

I czemu chuju nie zabrałeś parasola? I czy ty widzisz jak ja przez ciebie wyglądam? i tak dalej. Dzień dobry znowu.
Widzą mnie i szczęśliwie siadają na drugim końcu. Nieszczęśliwie koniec nie jest na tyle daleko, żeby ich wyciszyć i ja pierdolę nawet nie mają tu piwa i co to jest w ogóle za miejsce. 

Kawiarnia. To jest, tłumaczy kelner, kawiarnia.


No - ale tak - bez piwa?...

2012/01/14

O pięknomyślarstwie i literaturze wewnątrz głowy.

Theatrum Mundi ma zaszczyt zaprosić na wywiad siebie, żeby się paru rzeczy wywiedzieć.
Z Lwem Stanisława rozmawia Lew Stanisława.


Jak to jest, że stała się pani szeroko publikowaną autorką mimo tego, że nie napisała pani nigdy żadnego tekstu?

Rzecz w tym, że nie potrafię nic skończyć. To wymaga skrupulatności, skupienia się, pracy. Ale mam bardzo piękne myśli, chyba przyzna mi pani rację. Przez to przyznaję sobie prawo do ekshibicjonizmu.

Co sprawia, że brak pani czasu na pisanie?

Życie. Wciąż jestem zajęta życiem. Nawet teraz, kiedy rozmawiamy, na moim brzuchu leży kot. Widzi pani? I muszę tego kota głaskać. Przywitaj, się Mieciu.

Jednak ma pani chyba jakiś czas wolny od kota? Czy nie mogłaby pani  wtedy pisać?

Niestety, kiedy nie ma blisko mnie Miecia, oznacza to inne, choć może rzeczywiście nie tak poważne zobowiązania: podróże, wódka, pływanie. Sama pani rozumie, że w takiej sytuacji nie mogę zajmować się wymarzoną w dzieciństwie dróżką. Jednak w każdej chwili mam w głowie wiele myśli i pomysłów, czasem nawet ukończone zdania. Rozwijam swoje myśli, jednak aby ich nie stłamsić – wypuszczam wolno. To cały sekret pięknomyślarstwa.

Czy stara się pani kształtować swoje myśli?

Nie, to byłoby oszustwo. Moje myśli pojawiają się same. Można spróbować podać im temat, np. przez lekturę czy wyjście do teatru, jednak one same zdecydują, czy będą chciały go wykorzystać. Tak więc w operze możemy uprawiać myślarstwo kuchenne, w kuchni myślarstwo sportowe, pływając – myślarstwo polityczne. Nie da się przewidzieć tematu myśli.

W pani myślach często widzimy odniesienia do symboli, kultur, wydarzeń; często przewijają się w nich konkretni twórcy i badacze. Jednak mimo wszystko udaje się pani zachować oryginalność myśli.

Cóż, jak już mówiłam – one tworzą się same, są niezależnymi tworami tak, jak niezależnym tworem będzie każdy liść czy biedronka.

Więc porównuje je pani do biedronek?

Czasem to straszne robactwo.

Używa pani słowa "robactwo" ze swoim wykształceniem?

Nie skończyłam przecież studiów. Czy możemy wrócić do tematu?

Oczywiście. Więc myśli pani pozostają niezależnymi tworami... co jednak z myślami takimi jak ta: jestem stachura. Czy to nie jest jednak cudza myśl?

Ta myśl jest moja. Jestem stachura.

Co powie pani o tej: Anna, Anna, ty sama Marco Polo i Columbus!

To nie jest myśl mojego autorstwa, jednak muszę przyznać, że często spotykam ją we własnej głowie. Swojego czasu dostałam od autora zezwolenie na jej dalsze wykorzystanie; powiem więcej: ta myśl została stworzona dla mnie i mi wręczona.

W wielu z pani myśli wykorzystuje pani fragmenty piosenek, filmów i obrazów innych autorów...

Obrazy często wykorzystuję jako tło swoich myśli, często też czerpię z nich wizualne postacie. Co do muzyki – cóż, wielokrotnie próbowałam tworzyć własne podkłady, jednak istniejące już utwory albo ich mieszanki zazwyczaj sprawdzają się dużo lepiej, znacznie zwiększają też prędkość myślenia. Z gotową ścieżką myśl bardzo szybko się ładuje i wtedy można ją wypełnić większą ilością elementów, niż byłoby to możliwe przy jednoczesnym myśleniu muzyki na żywo. Problem może  pojawić się jedynie wtedy, kiedy zapominam słów czy muzyki, jednak i to zazwyczaj nie ma większego znaczenia.

Czym tłumaczy pani sukces, jaki odniosły pani myśli?

Sukces? Wolałabym nie używać tego słowa. Mimo wszystko pozostaję jednak myślarką raczej niszową; cieszę się jednak, że moje myśli niektórym wpadają do głowy. Cieszę się też, że dzięki nim afrykańskie dzieci nie są zagrożone malarią od kiedy umarła polityka.

Co uważa pani za swoje największe dokonanie w tej dziedzinie?

Nie jestem pewna, czy możemy oceniać myśli na zasadzie „lepsze/gorsze”, nadawać im miano dokonań... Kilka z moich ulubionych myśli to nieskończony poemat dziecięcy, nieokreślona piosenka w wielu nieznanych mi językach oraz jakie piękne te sikorki!...







2012/01/11

Coś tu jest grubo nie w porządku.

Uprawiamy stadnie internetowy ekshibicjonizm i to jest właściwie w porządku - czemu nie, skoro prywatność w sieci i tak nie istnieje?
Ale. Muszę popłakać. Ale.

Codziennie czy co drugi dzień widzę wrzucane na fejsbuka zdjęcia z Amazonii. Ze społeczności, "plemienia" - tego ze współczesnych, czyli joga, owoce i dużo miłości. Więc widzę czyjeś zdjęcia z tej społeczności:

Ktoś zakłada nogę za ucho.

Ktoś medytuje.

Grupa ludzi bardzo spontanicznie się przytula.

Więc widzę te zdjęcia i prawie płaczę. Widząc. I podpisy czytając, i wrzucającego naścienne napisy:
Jestem taka szczęśliwa, pokój płynie przeze mnie, zamiatanie ziemi jest najlepsze dla duszy, jestem pełna, jesteśmy jednością, miłość i wibracje z serca amazońskiej rodziny!


Więc kto te zdjęcia robił? Skoro wszyscy medytują. Skoro się nad ziemią unoszą. Skoro zjednoczeni są z Życiem. Kto w świętym czasie wziął do ręki aparat? Kto pomyślał o tym w ogóle?

Kto między połączeniem dusz a uwolnieniem ciała zalogował się na tę stronę, wrzucił zdjęcia, skrupulatnie opisał i parę innych polubił?

Wszyscy.

Więc patrzę i prawie płaczę: poznałyśmy się trochę inaczej, trochę podobnie. W społeczności właśnie - może mniej... natchnionej, bo nie w "niedostępnej" Amazonii, a gdzieś w macedońskiej wiosce. Piękne miejsce, piękni ludzie; każdy z jakimś wewnętrznym mętem, wiadomo, skoro jesteśmy ludźmi. Śliwki i gitary, psy i wschody słońca, dużo pracy i dużo ciepła. I bardzo mało gadania. Żadnego pieprzenia i żadnych zbiorowych zdjęć.

Więc to jest jej dom, miejsce z jej pomysłu, głównie przez nią tworzone. Więc ten dom zostawia, żeby odkryć siebie. I wie doskonale, że jej życie wypełni się cudownie pokojem w pewnym konkretnym miejscu. Śpiewając piosenki do Matki Ziemi wsiada w samolot. Z serca świata aktualizuje fejsbukowe statusy.


Ja pierdolę takie olśnienie.

2012/01/01

Konsumpcja cię zjada.

coś na kształt tłumaczenia artykułu "El consumo te consume. Consumir perjudica gravemente su salud... y la del planeta" autorstwa Esther Vivas. Oryginał tutaj (periodismohumano.com)


Konsumpcja zagraża twojemu zdrowiu... i zdrowiu planety.

"Kobieta desperacko próbująca załapać się na najlepsze promocje w dyskoncie Wal-Mart,  spryskała gazem pieprzowym osoby oczekujące w kolejce do produktów, które chciała kupić". To mogłaby być scena z filmu Pedro Almodóvara, stanowi jednak część prawdziwej historii opublikowanej 25/11/2011 w Los Angeles Times.


Wiedząc o tym moglibyśmy zasugerować, aby przy wejściach do wielkich supermarketów - zwłaszcza w epoce zniżek - umieszczone zostały wielkie plakaty ostrzegające: "konsumpcja szkodzi zdrowiu", w stylu autorytetów zdrowotnych. Zbędna, irracjonalna konsumpcja ponad potrzeby, która wprawia w ruch system kapitalistyczny, może nie tylko nieoczekiwanie i przytłaczająco wpłynąć na nasze zdrowie przy użyciu gazu pieprzowego, ale przede wszystkim wpływa na "zdrowie" planety.

Dla przykładu, gdyby każdy konsumował tyle, co statystyczny Amerykanin, dla zaspokojenia naszej żarłoczności nie starczyłoby pięciu takich jak nasza planet - mamy jednak tylko jedną Ziemię, choć zdaje się to dla nas za mało. Przywykliśmy do życia bez świadomości, że zamieszkujemy ograniczony świat i kapitalizm świetnie to wykorzystuje. Kojarzy się rozwój ze społeczeństwem konsumpcyjnym, musimy jednak postawić sobie pytanie: czemu i komu służy taki rozwój? Czego i czyim kosztem się odbywa?

(...)
Mówią nam, żebyśmy kupili okulary Chanel, puszowego misia Tous czy spodnie z Mango, aby poczuć się jak Claudia Schiffer, Jennifer López czy Gerard Piqué. Epoka sprzedaży produktu przeszła już do historii. Teraz, jak uczą szkoły marketingu, sprzedaje się nam obietnicę zdrowia, pieniędzy i miłości. Zachwyceni płacimy cenę swoich snów.

Sprzedaje się anegdoty jako niezbędne, banały jako potrzebne, kreuje serie sztucznych potrzeb. Zmiany ubrań każdego sezonu, telefon najnowszej generacji, telewizor plazmowy itd. itd.  Piętrzą się pozostałości technologii, ubrań, elektroniki... które znikają za naszymi drzwiami i powiększają stosy gruzu w krajach południa, zatruwając wody, glebę i zagrażając zdrowiu tamtejszych społeczności.

System zaprogramowanego starzenia... ustalający datę przydatności wszystkiego, co kupujemy tak, aby po określonym czasie zepsuło się i trzeba było kupić kolejne, nowe. Po co nam nigdy nie gasnąca żarówka, niedrące rajstopy czy działający komputer? Kiepski biznes. Tutaj zarabia tylko ten, kto sprzedaje.

Nadszedł czas, abyśmy zrozumieli, że możemy żyć lepiej, mając mniej, i stali się świadomi, że konsumując nieodpowiedzialnie stajemy się trybikami systemu, który zawsze służy wyłącznie sobie.Mówi się, że społeczeństwo konsumpcyjne istnieje dlatego, że chcemy konsumować, jednak - poza naszą indywidualną odpowiedzialnością - nikt, z tego co wiem,  nie wybrał społeczeństwa, w którym przyszło nam żyć. Mnie przynajmniej nikt nie pytał. Odkąd zaciskamy zęby, bombardują nas swoim "kupuj, kupuj, kupuj". Teraz mówią nam, że wyjdziemy z tego kryzysu konsumując. Ja pytam: konsumując czy będąc konsumowanymi?


*Esther Vivas jest autorką “Del campo al plato” (Icaria ed., 2009) i “Supermercados, no gracias, Icaria ed., 2007).