Sa dni, kiedy nie ma nic lepszego, niz jakies gorace warzywo i swiety spokoj pod dachem.
Dawca dachu rozumie doskonale; w Cuzco probowal opchnac ci jakas niepotrzebna wycieczke na Machu Picchu, w Sucre probowalas mu opchnac jakas niepotrzebna bransoletke, w Uyuni tanczyliscie na zalanym solnisku, zawsze na skraju glodu i biedy. Na skraju, czyli szalenie bogaci, bo jakies soles, jakies brzeczace bolivianos z tych wlasnie bransoletek, wycieczek, kanapek, kelnerzen, sprzatan, w czym sie tam nie pracowalo, zawsze te grosze oplacaly talerz ryzu czy juki czy kilo przejrzalych bananow. Rozumie doskonale, bo przy takim bogactwie i takiej ulewie pierwsze, co robisz, to przylepiasz sie do jakiejs opuszczonej przez dzieciaki mamy = cieplego zarcia i darmowego domu bez presji na bycie super viajero. A skoro ta opuszczona mama jest stara hipiska, przyklejasz sie na jakis czas.Przyczepiasz sie do niej, przytulasz sie do niej, przysluchujesz sie jej i kiedy tylko wraca slonce, cieplo, bloto zaczyna schnac, leziesz dalej. Zepsutym butem, ciezarowka trzciny cukrowej, pelnym dymu domem na kolkach, gdzie na wejsciu wreczaja ci psa, piwo, salatke owocowa i zaproszenie do Buenos Aires. Na pare dni wracasz do Paragwaju, bo jak nie wiadomo dokad, to najlepiej nad Parane; troche darowanych resztek z restauracji, troche zumby w butach trekingowych, troche krzywego polskiego w rozmowach z jedna szalona o najpiekniejszych lokach swiata, za ktorej posrednictwem rzad USA wrecza ci trzy paczki kondomow o smaku czekolady i myslisz, borze zielony, Gringolandia naprawde rowna sie konsumpcji.
Twoj tirowiec zasypia po drodze, wiec wlasnymi nogami, innymi kolami, wszystkimi silami itd. w dol rzeki, wracajac do troche znanych miejsc, siorbac mate i pisac bajki.
Ktos wyciaga gitare, ktos wyciaga z ubran nitki, ktos wyciaga z kitki witki, z jezyka piosenki, z miodu pszczele nozki, woda jest zimna, ale wlazisz do rzeki, ratownik gwizdze, nie-nie, dalej leziesz w rzeke, ratownik marudzi i krzyczy, ty marudzisz i wracasz na brzeg i dalej juz nieufnie zerkacie w swoje dwie niezgodne strony. Nacpana adwokat krzyczy, ze weganizm nie ma przyszlosci, ze Argentyna uber alles i ze takie przeceny na buty, ty podciagasz kolana pod brode i rety, jak dobrze byc toba, z twoim slodkim jablkiem w twoich cichych ustach i z twoja stopa lewa i prawa bezczelnie bosa.
Piekni ludzie pieknie wracaja na twoja piekna droge. Kot spi na sloncu, spiewa maszyna do szycia, na cieplym piasku nogi wyciagasz niesmiertelnie.

No hay comentarios:
Publicar un comentario