Etiquetas

2015/09/27

Bycie: Wielość.

Ludzie nas definiują, nazywają, taksonomię i systematykę naszą prowadzą po swojemu, przypisują nam własne etykietki, dopasowują do własnych systemów, do własnych wsadzają segregatorów.

No, bo jakoś musimy sobie świat porządkować.

My się dokrajamy, dostosowujemy, podążamy za etykietkami przypisanymi przez innych. Coraz to bardziej zaczynamy przypominać to, co widzą w nas inni. To, czego od nas w związku z tym oczekują zaczynamy robić. I jakby coraz bardziej robimy się kimś innym. Cudzym pomysłem.

No, bo jakoś musimy sobie siebie porządkować. Się prezentować.

Widzę to tak dokładnie, kiedy spotykam tych z innej części własnego życia: z różnych jego czasów, z rożnych jego przestrzeni. Widzą, co chcą widzieć - co wiedzą, co sobie dopowiadają, w co wierzą, co im pasuje - i nie zgadzają się na nic innego. I nie ma miejsca na wielość. A jeśli coś się zmieniło drastycznie - cała przeszłość, całe wspomnienie zostaje jakoś magicznie wymazane. Se fue. прошло. It's gone.

Nie ma miejsca na wielość. Na zmienność. Na bycie, życie, a więc: na ciągłe umieranie. A więc: na ciągłe się odradzanie. Nie ma nowego dnia. Jest jeden. Ciągły. Stały. Nie ma: zmiana. Nie pasuje coś? Naprawi się: zapomni i po sprawie.

Boli to, kiedy neguje się przeszłość. Przeszłość często piękną. Przeszłość często paskudną. Bolesną. Brudną, okropną, złą, wspaniałą, pełną nadziei, beznadziejną. Bo kiedy neguje się przeszłość, neguje się tych niesamowitych ludzi, którymi byliśmy.

Bo kiedy neguje się przeszłość, neguje się całą tę drogę, którą przeszliśmy. Całą tę robotę, którą nad sobą odwaliliśmy.

Nie ma miejsca na wielość. Na inne dziedziny, na to, na co się nie wygląda, co się nie wydaje, czego nie powiedziało się na początku, bo i po co, bo i jak to. Nie pasuje: przecież jesteś biologiem, więc nie tłumaczem. Jaki tam z ciebie biolog: przecież tłumaczysz. Też mi tłumacz: przecież brudny hip bez wykształcenia. Też mi brudny hip bez wykształcenia: przecież jakiś papierek, przecież czasem dach nad głową, przecież czasem praca.

Śmieszne są spotkania ludzi, których uwielbiam - więc jestem przekonana, że będą się uwielbiać oni też - i którzy nie rozumieją całkiem, co ja w tej drugiej osobie widzę. I o czym ona mówi - mówi, że ja jestem igrek, a przecież jestem zet. A przecież jestem iks, alfa, jota, chiński znaczek.

Przerażające są spotkania ludzi, którym uwielbiam, bo tak się całkiem gubię - bo już nie wiem, kim ja jestem w takim razie - chociaż wiem, że jestem wszystkim tym, niczym tym, no wiem, ale jakoś nie zawsze. Tyle twarzy mamy, bynajmniej nie w złym znaczeniu, po prostu w tylu siedzimy kontekstach różnych, że inaczej się nie da. A ja ich nie odróżniam. I się dziwię, zawsze, dwadzieścia sześć lat się dziwię temu co robię, mówię, i czemu czasem tak, a czasem inaczej.

I chciałabym powiedzieć, że to jedno mnie ratuje: ta niewiedza, ta niezdolność do rozpoznania, bo przecież wszystko mi się zdaje jedno. Że się przez to nie dostosowuję, bo przecież i tak nie wiem do czego. Że się nie dokrajam, okrajam, bo nie rozumiem tych wszystkich granic, zasad i podziałów.

Chciałabym powiedzieć, ale. Ale o sobie to tam, wiadomo. Każdy przekonany, że taki Wolny, że on to - ech! - Naprawdę Wolny! Więc skąd ten syf, i skąd to przerażone sobą samym i sobą wzajemnie całe tatałajstwo?
No, więc o sobie - to nie ma co.

A tymczasem trafi się czasem Człowiek, którego widzę w wielości. Który mnie widzi w wielości. Co się bardzo ładnie po angielsku nazywa "kliknięciem". I nie ma miejsca na oczekiwania, kiedy tyle jest do poznania; i nie ma pośpiechu, i nie ma zamykania, wypychania ze "swojego" obszaru, bo wielości nam się nakładają, uzupełniają i wzajemnie potwierdzają. I się umiera i się odradza się ze szczęścia.

I tak można sobie spokojnie być wszystkim naraz, niczym naraz, nic nie rozumieć i - przede wszystkim - nie musieć rozumieć.

I tego trzeba by się było trzymać.

No hay comentarios:

Publicar un comentario