Etiquetas

2014/08/29

Jestem bardzo.

Dostałam wiadomość, że pusto. Więc jeśli komuś przykro, że tu pusto, to mi bardzo przykro i bardzo mi miło zarazem. Tu mnie nie ma, bo jestem, bardzo jestem.

Nie bardzo mogłam pisać z Paragwaju, bo wisiałam w hamaku albo ganiałam za krówkami i - chwała światu! - nie otaczały mnie internety.

Nie bardzo mogłam pisać z Patagonii, bo rozbijałam mój zielony namiot przy drodze albo ganiałam za krówkami i jw.

Nie bardzo mogłam pisać z Bieszczadów, bo jw. i jak jeszcze wyżej.

To znaczy mogłabym, ale to by wymagało chociaż tymczasowego zerwania z przeżywaniem na rzecz zapisania. A teraz, ech, teraz jestem czasowo domna, co noc mam przez brzuch przerzuconą łapę ludzką albo na brzuchu leżącego Kota; Pies ogłosił szalone zakochanie we mnie i nic beze mnie nie chce robić; piorę komuś skarpy, wyczytuję literki z bibliotecznych książek (i to jest wspaniałe, bo ja uwielbiam biblioteki, a tę moją tutejszą - borze zielony, gdyby tak oświadczyć się bibliotece!...), coś tam gotuję, coś tam udaję bieganie, coś tam bardzo przewspaniale Żyję. I jest cholernie przepięknie.

I mogę pisać, no, mogę pisać mimo tego, że wiszę w hamaku i ganiam za krówkami i czasem rozbijam namiot, bo internety są, są w dużych ilościach.

Więc jakby to kogoś interesowało, to proszę bardzo.

Więc no. Jedzcie i wąchajcie letnie pomidory, chodźcie na długie spacery i uśmiechajcie się do roślin i śmiejcie się do tęczy i mówcie chmurom, że są absolutnie niespotykanie przepiękne.

Ja, w każdym bądź razie, tak robię. 



:)

2014/04/02

Piosenka do siebie.

Czasem - często - mam wątpliwości. Ogromne, rozsypujące wszystko wątpliwości.
Mam wątpliwości bo czasem - często - za dużo myślę.

Babi łeb, na pełnych obrotach bez wytchnienia.

Ale wystarczy: głęboki oddech:
jest tak:

Początek kwietnia. Słońce. Ptaszkowie braciszkowie śpiewają - ja w tym słońcu i w tym braciszków śpiewie leżę, bujam się, w hamaku. W hamaku na własnych krzywych plecach targanym z targu, z Paragwaju. Gdzie (w Paragwaju, z targu) pomagał mi go targać niejaki D., który dzień wcześniej znalazł mnie osuwającą się z parkowej ławki w gorączce i tak już na czas mojej obecności w okolicach Asunción zaadoptował.

Teraz hamak wisi w Bieszczadach. Na górce, na balkonie z widokiem na Połoniny błękitne, chociaż jak najbardziej z tego świata; na balkonie schroniska, które schroniskiem wcale nie jest, gdzie ja między wieloma się chronię w zielonym i między - ufam - niewieloma w pewnych łapskach. I między psimi uszami i szeleszczącymi kartkami i krążącymi banieczkami także. Więc tam właśnie wisi hamak.

Tuż za hamakiem grzeje się na słońcu właściciel łap i paru przyjaciół. Przyjaciele krążą, przyłażą, wyłażą, ja też mam wyleźć, ale - jak zawsze - cienko to idzie, więc ślę wiadomość do swojej kolejnej bezpłatnej pracy czekajcie proszę, bo lecę z Bieszczadów i no, wiadomo, nie będę na czas; wreszcie któregoś popołudnia odrywam się od hamaka, kominka, psich uszu i sowich (i swoich) pohukiwań, zbiegamy po cudownie nie-ośnieżonym, nie-błotnistym szlaku, kaczeńce w rowach są wielkości moich oczu, łapy łapią stopa gdzieś w strony, gdzie picie wódki ma wyłącznie dobre skutki, ja łapię coś na północ, kilkanaście godzin i kilka przesiadek, nieplanowany nadranek w Siedlcach spędzam uciekając z Warszawy i oto naglę zdaję sobie sprawę, że Warszawa wcale nie jest najbrzydszym miastem Polski - o, zdecydowanie brakowało mi wcześniej wizyty w Siedlcach, jeśli coś takiego byłam w stanie powiedzieć - dalej już w normalne strony, gdzie drewniane chatki, sławny puszczyk mszarny, jakiś mandat, jakaś wylotówka, jakiś na stopa złapany autobus - kierowca autobusu w listopadzie wiózł mnie swoim busikiem własnym i ja mu o tym mówię szczęśliwa, i on odburkuje coś pod nosem i wreszcie krzyczy pani siada, co pani!, i już tylko chwila i proszę bardzo:

oto na chwilkę nie jestem bezdomna i to jest takie kolejne tymczasowe oto bardzo przepiękne.

Na korytarzach zdjęcia Wilczka, na płocie za oknem przyszli leśnicy piją piwo, w Instytucie jest nas raptem parę osób i już widzę, że jest dobrze, a będzie tylko lepiej.

Bo jak może być?

Kładę się na parapecie, zasypiam słuchając braciszków, budzi mnie wołanie na kawę do biblioteki.
I nie myślę. O bzdurach. Nie mam czasu, cały czas mi zajmuje zachwyt.

Bo - przysięgam, kiedy tylko pozwalam zdawać sobie z tego sprawę, z całym błyskiem, z całą jaskrawością spada na mnie:

nie ma dla mnie piękniejszego życia niż życie moje, hej-ho!

2014/03/22

Zęby.

Śni mi się:

Wszyscy mówią, że mam krzywe zęby. Nieładne. Nie takie, jakie powinny być.
Nie wiem dlaczego, ale nagle zaczyna mi to przeszkadzać.

Znajduję jakiś aparat, nakładam na zęby. Boli, strasznie boli, ale mówią, że musi boleć. Że się przyzwyczaję, zobaczę efekty.

Kiedy ściągam aparat, ściągam go razem z zębami. Jestem przerażona, płaczę, pytam jak to.

Zadowolona rodzina, mama kiwa głową, nie martw się, tak jest zawsze, tak jest nawet lepiej, teraz już zawsze będą białe, ładne, proste, zobacz, wystarczy je wcisnąć, wpiąć na zatrzask, wyglądają jak żywe, jak prawdziwe.




Budzę się: uznam to za znak, za wskazówkę z wewnątrz siebie. Ahi va mi alma vagabunda; były pomysły oswajania mnie z jednym miejscem, robienia dyplomu, zakładania domu, w którym cały czas byśmy się żarli, ale przecież generalnie jest nam razem dobrze. 

Nie.

Przyszła wiosna, pora wracać w drogę.

2014/03/02

Ciągnie magnetycznie, czyli chciane powroty.

No, to miałam się szlajać.
Ale - wierz mi, cholernie ciężko jest się wywlec z zimowych Bieszczadów. Nie to, żeby ciężko było wyjechać - nie, nie tej zimy, drogi przejezdne, dookoła biało, ale wszystko pięknie i sprawnie działa. Ale niesamowicie, niesamowicie ciężko jest znaleźć wystarczająco dobry powód, żeby te Bieszczady zamienić na jakieś Wenecje, Chorwacje czy inne bzdety.

Trudno - obiecałam - muszę jechać.

Niechętnie i tylko dlatego, że najpierw przez ocean, a potem przez pół subkontynentu leciała do mnie Moja
Wenezuelka. Któregoś przepitego ranka wracali z Chaty chłopaki z Gliwic, więc nie było co się dalej wykręcać - pusty plecak na grzbiet, senne nogi na śnieg, chwilę później jesteśmy na dole, godziny później dojeżdżamy do miasta. Straszą budynki, straszą ludzie i auta i ulice i szarość dookoła, ale obok Człowiek piękny, w domu kominek udaje kominek chatowy, nie jest źle. Błogo bardzo sławieni, przypadkiem spotkani, najbardziej kochani ludzie.

Rano wyczłapujemy się z łóżek - Tomek do pracy, ja na autostradę, z autostrady do Czech - jakieś ciężarówki, jakieś w deszczu spacery po autostradzie, jakieś polsko-czeskie gadki na stacjach benzynowych, jakieś na ostatnią chwilę szukanie kwatery. Odzywa się Krzysiek, za dnia i deszczu łazimy po Brnie gadając o miłości, Gruzji i tramwajach z przerwami na piwo jedno, drugie, kolejne. Odzywa się Tomáš, nocą i deszczem kręcimy się po mieszkaniu mieszając języki, warzywa i historie z przerwami na piosenkę pierwszą, drugą, całonocną.

Pies o lisim pysku doskonale dogaduje się ze mną po polsku.

I rano znowu uścisk-tramwaj-tramwaj-stacja-Wiedeń-parking-ciężarówka-ciężarówka-nocne kilometry po autostradzie, po błocie, przez chaszcze, proszenie jakiegoś pijanego Włocha, amigo, me puedes llevar hasta Udine?, Włoch się patrzy, ciao, bella, ovviamente, andiamo!-autobus-pod daszkiem na Chiarę czekanie. Nocny spacer i nocne wegan rozmowy, poranna decyzja, że nie, nie, żadna tam Wenecja, jeszcze zostać, jeszcze pogadać, taki piękny człowiek, nie można ot tak zostawić za sobą, trzeba razem nogi chociaż trochę schodzić, brzuchy chociaż trochę napchać, z serca i ze łba zrzucić trochę na siebie wzajemnie. Więc spokojny dzień w małym mieście, nocą szczęśliwym trafem przeskok do Triestu. I potem już ten Triest.

Słońce, morze, nad morzem huśtawki, z huśtawek wiadomości, ze wszystkich targów, zamków i nadmorskich huśtawek tęsknię za tobą okropnie, piękne łażenie bezcelowe, piękne ulicznych kotów głaskanie, z nogami na ścianie leżenie. Ktoś dzwoni do drzwi, ale ja nie znam włoskiego, mówię coś po hiszpańsku i dzwoniący strasznie się cieszy, mój boże, przecież ja jestem z kolumbii, mój borze, przecież ty jesteś z kolumbii, a co ty tu robisz, a ty co, i patrz, jeszcze znajoma z chile, o rety, a przecież to moja obczyzna zaadoptowana, cudne nieznaczące nic, zakochane w życiu gadki w progu, jak mi tego brakowało, jak mi Ciebie strasznie brakuje, America hermosa!

Wieczorem pojawia się Moja Wenezuelka i dalej już tak razem: słońce, morze, nad morzem huśtawki, w pięknym łażeniu wpadanie na Ludzi Spode Drzwi, anka, jesteś tu jeden dzień i pozdrawiają cię już na ulicach? Pozdrawiają. Lubię Triest. Bardzo mi jest w Trieście dobrze, zwłaszcza kiedy muzyka za darmo nocą i koło południa po targu porzucone warzywa. Nad łóżkiem okno, nad oknem gwiazdy, nad gwiazdami - ?
Bardzo mi jest dobrze.


I dalej jak zawsze, nic specjalnego, wszystko niesamowite. Wytęskniona mieszanka wszystkich słowiańskich języków, która nie jest żadnym językiem. Połamana Słowenia, tak okrutnie jej lasy zmiotło. Ukochana Ljubljana pełna ukochanych ludzi, mogę przeskakiwać z ramion przyjacielskich w ramiona przyjacielskie i wszystkie je znam doskonale, i żadnego z nich nie spotkałam wcześniej w tym miejscu, i w inne miejsce leci wiadomość, gołe baby na kartce, bo przecież lubisz gołe baby, to masz, a tu jeszcze takie kulturne, z muziejów. Och-ach.

I dalej, już we trzy, bo Chiara, moja włoska, wspaniała, nowa, ale już swoja - nie chciała tak siedzieć, skoro ja jechałam, więc dojechała. I już dalej, we trzy. Jakaś Chorwacja, jakieś wybrzeża i deszcze i kłótnie komunistów i psów po cyckach drapanie, jakieś mgły, zimnice, jakiś dzień w Zagrzebiu rozpoczęty w knajpie, spędzony w knajpie, jakieś spacery i złe przeczucia i wiadomość z daleka piłem, trzeźwieję, nie mam pracy. Moje na szybko pakowanie plecaka, poranne wyjście na drogę, biegiem do Polski, nigdy wcześniej nie chciałam wracać do Polski, a teraz, o rety, już, teraz, być. No i zabierają nas Polacy, zabierają do Budapesztu, obiecują rano odwieźć do Raciborza (nie po drodze, ale co może być lepszego, niż nieplanowana wizyta w Raciborzu?), pozdrawiam ślepe lwy, ściskam Moją Senną Wenezuelkę, przepraszam, że tak krótko, przepraszam, że cię zostawiam, ale wiesz sama, i ona wie i ściska mnie sennie i już dalej autobus-autobus-auto-ciao, Polonia! Pozdrawiam Racibórz każdym pięknym wspomnieniem z niego, każdą zjedzoną truskawką, każdym spacerem z Justyną, każdą kroplą krwi spadającą na podłogę zanim na podłogę spadnę ja i krwioodbiorcza pielęgniarka krzyknie no wiesz, trzeba było zjeść kiełbasę!, pozdrawiam lasy i szyny po drodze, Kraków wieczorem, przyjaciółkę matki przyjaciółki (czyli przyjaciółkę) nocą pozdrawiam. I nic nie mówię, nic się nie przyznaję, że jadę, a i tak już wiedzą, że wracam w góry.

Rano busik, w busiku radio, w radiu Grechuta. Zaczynam nucić i w tej samej chwili słyszę, że mężczyzna za mną pogwizduje. Wpadamy w śmiech, część buska z nami się śmieje, część dołącza się do śpiewu, wszyscy od ucha do ucha uśmiechnięci. Krakowiu, ajlowiu!
I dalej, dalej, lecę już prosto z Remikiem, auto pełne, cała zawartość auta się dziwi, to jak ty żyjesz? jak to - nie pracujesz? to co jesz? gdzie śpisz? i to tak ci się chce? a jakbyś chora była, to jak? i w ogóle, o rety, może książkę napisz, bo to dziwne takie całkiem, że nawet nie wyglądasz na bezdomną, a i ciastka masz dla wszystkich... 


Dobrze się gada? Dobrze. Więc Remik podwozi mnie dalej, potem podwożą mnie nogi, gdzieś w środku lasu telefon, kiedy przyjeżdżasz, mówili mi, że przyjeżdżasz, a cię nie ma, jeszcze moment i proszę bardzo, stuk-puk, daj mi jeść i rękę swoją mi daj, i ja w twoje dłonie perswaduję i jest mi to absolutnie nieobojętne.

I gdyby nie te uśmiechnięte oczy, ludzie wytęsknieni, bo niewidziani tak dawno lub tak w ogóle, gdyby nie to, że świat jest tak niesamowicie przepiękny, to można by wcale nie wyjeżdżać. Bo muszę się niestety przyznać, że wszędzie dobrze, ale w Chacie najlepiej.


2014/01/06

na wszelki wypadek załóżmy, że rzeczywistość jest

Nie mogę się zebrać. Jestem w drodze - nie ma internetów. Są internety - wszystko jest już przeterminowane. O przedawnionych chilijskich wikuniach i kuniach mam bazgrać? Aktualne i z siecią to tylko opowieści o kotach wylegujących się na wszystkich grzejnikach domu, ale kogo to poza mną i kotami interesuje?

W każdym razie. Piszczę w kierunku wschodnim. Bardzo. Niecierpliwie kręcę kciukiem i czekając na bardziej namiotową pogodę się kręcę po kraju. Jeszcze dziewięć dni i znów - wreszcie! - nie będę miała żadnego adresu.

I wtedy już tylko nieźdzwiedzie tropy, coraz cieplejsze przydroża, jakieś bagna, jakieś połoniny, jakieś włoskie miasteczka i chorwacka śliwowica. Jeszcze dziewięć dni.

Tymczasem ostatnie nastawianie nalewek, szybkie kończenie rozpoczętych książek, nieudolne próby uporządkowania papierów. A w tym papierach tak - nie wiem skąd to wzięłam, ale drżącą, pośpieszną ręką przepięknie nabazgrana właśnie taka dziewięciodniowość:


x gdzie w takim razie należałoby szukać rzeczywistości?

x na wszelki wypadek załóżmy, że rzeczywistość jest

x teraz jesteśmy, nawet możemy siebie dotknąć, nie tylko intelektualnie, ale też czasem fizycznie

x rzeczywistość jest zamachem na wolność

x mówi pan o nas? no o nas. ale - o nas - nas? no o nas - ludziach.

2013/11/19

Ćwir, ćwir.

(to jest wpis ze ścieżką dźwiękową. dźwięczna wdzięczna ścieżka tutaj)

Pierniczki zaczynają się piec, paragwajski hamak zaczyna pakować się do plecaka, głóg i jarzębina z coraz większym zacięciem zagryzają się na nalewkę. W kalendarzu zakreślam za bardzo odległą datę ich wywozu w las (tyle czasu do grudnia!), odliczam kolejne lekcje (ile jeszcze zdążę na wyjazd zarobić?), po raz kolejny maluję na datach kolorowe kółka (jakby istniała w ogóle szansa, że się zagapię i tę właśnie datę przegapię).

Mam w zeszycie wiele wyjazdowych notatek, po cztery dni w większości tygodni, czasem dłużej. Poznań, Londyn, Białowieża. Sadzenie drzewek na zachodzie, góry tuż po świętach, gotowanie obiadu przepracowanej Gośce gdzieś w centrum kraju - wszystko pięknie zaplanowane czy wykonane. Ale żadna data, żadna, nie jest tak cudownie i histerycznie pomazana, pokreślona, przy żadnej wielkie znaki zapytania nie są tak kolorowo zagryzdane ogromnymi wykrzyknikami, jak dwa dni w autobusach, trzy dni dźwigania pod zaśnieżoną górkę wody ze studni, cztery noce leżenia w zimnej chacie przy gorącym kominku.

Trzeba przyznać, że nic nie wychodzi mi tak chujowo jak niezakochiwanie się.
No, trudno.

Ściskam w mojej nadmorskiej łapie powrotny bilet w bieszczadzkie leśne łapy. Jest rozmemłanie, jest wesoło, jest tragicznie i jeszcze bezczelnie i ślepo próbuję sobie wmawiać, że zachowuję się racjonalnie.

I tak sobie myślę, że z jakiegokolwiek powodu pęka serce - to dobrze, bo przecież to tylko znaczy, że to serce jeszcze jest.

Ćwir, ćwir, ćwir.

2013/09/20

Papierki.

Wytrzepując z plecaka resztki kamyków, muszelek i im podobnych, potrącam jakiś karton. Podłogę zasypują pocztówki, zdjęcia, notatki, bilety, ... Co tylko chcesz.

Mogłabym przysiąc, że już z pięć kartonów pełnych takich skarbów wyrzuciłam.
Ale przecież wiem, że tego jest... trochę. Że bez pomocy pożaru nie pozbędę się tego wszystkiego (a pewnie nawet i z pożaru wybiegłabym obładowana kartonami wierszy, listków i szkiców na paragonach).

Z bardzo mądrą miną tłumaczę sama sobie, że nie można tak chomikować - ale, cholera jasna, przecież one są ważne. Naprawdę.

A pomiędzy tymi ważnymi/dobrymi/ładnymi/w inny sposób istotnymi tekstami i bibelotkami czasem śpi sobie jakaś na wyrwanej kartce licealna notatka z polskiego. O, proszę, jaka wspaniała ilustracja całego mojego zainteresowania szkolnictwem:

1823 - "Dziady" wileńsko-kowieńskie
1832 - "Dziady" cz. III, Drezno... Mordor. Ratunku.
klęgor
gmach
rozczulenie
przytulenie
gryka
rozkosz
panierka
Piotr
majestat
 A.O. GO HOME!



Taki kawał historii. Przecież.

I żeby nie było - zamykając oczy i zaciskając zęby - pozbyłam się ponad dziesięcioletniej kolekcji biletów. Recycle In Peace. Można bić brawa.*





*Oczywiście istnieje jeszcze szansa, że zapłakana pojadę na wysypisko, wygrzebię te papiery i przepraszając je zawiozę je znów do domu, wepchnę do równie potrzebnych zużytych kopert i położę to wszystko gdzieś na środku podłogi, bo przecież gdzie mogą leżeć istotne papiery w domu, który nawet nie jest mój.

2013/08/04

Pocztowka ze srodka.

Noc, autostrada na wjezdzie do Rosario. Zegnam sie z kierowca, zeskakuje z tira, zbiegam po nasypie na stacje benzynowa. Jest ponoc niebezpiecznie, wiec kolo stacji mam czekac na M., ktorego poznalam jakies pol roku temu i calkiem przez przypadek gdzies w centrum Boliwii. 

No to czekam. W miedzyczasie: jablko w karmelu od wagabundy myjacego szyby na swiatlach, cztery zaproszenia na piwo i jedna propozycja pracy, po ktorej nastepuje ciag polsko-hiszpanskich bluzgow, ja groznie (tak sobie mowie) wymachuje w powietrzu karmelizowanym jablkiem, kretyn odjezdza krzyczac jeszcze przez okno, glupia dziwka!, ja gratuluje sobie rozwoju slownictwa i tylko ten polski nie wiadomo skad, tyle czasu nie klnelam na glos po polsku. Hm.

W domu koty bardziej podobne do malowanych pum, matka M. wygladajaca mlodziej niz ja (kiedy on uczy sie farmakologii, ona polszeptem opowiada mi seks-historie z podrozy do Rzymu, polszeptem bo przeciez to syn jej ta podroz zorganizowal; no i - myslisz, ze Wlosi sa upierdliwi? Opowiedziec ci cos o Argentynie?), piekne krzaki konopii gdziekolwiek nie wejdziesz, w nocy koszmary, nagle budze sie w Europie, krzycze, probuje wracac, ale zamknieto Atlantyk, nie mozna przedostac sie na druga strone; bardzo dlugi poranek nad yerba, jeden z tych porankow, kiedy jestem prawie pewna, ze bycie glodnym brudem jest piekne, ale moze piekniejsze byloby bycie czystym dzialkowcem.

Moze. A moze (i to, wydaje mi sie, jest wlasnie prawda) jedno i drugie i wszystkie inne trzecie i kolejne - jest absolutnie tak samo wspaniale. 
W kazdym razie - uwielbiam taplac sie w mozliwosciach.