Etiquetas

2011/10/12

Bierz!

Wyskakuję z TIRa przy jednej z małych odnóg krajówki. Do Veroce mam jakieś pięć kilometrów przecinających lasy i pola - piękna droga i prawie nie pada, węgierskie siwe bydło gapi się, ja się jak krowa na nie gapię. Szia, Magyarország!

Idę ślicznie. Nie idę zbyt daleko, gdzieś za hodowlą zatrzymuje się samochód - zatrzymuje się sam, jest przecież tak blisko, tak ładnie, że szkoda wyciągać rękę: starszawa kobieta w zabałaganionej transportówce, mówi tylko po węgiersku i bardzo chce mnie podwieźć. Nie jedzie nawet do Veroce, ma skręcić gdzieś w bok, ale na migi i palcem po mapie tłumaczę, że ja to jestem z Lengyelország, jadę o tędy, a dalej Macedonia i kto wie. Że no, jadę, po prostu. Więc ona chce kawałek za mną - kilka minut i jesteśmy w centrum miasteczka, ja z jabłkiem na drogę zaczynam szukać domu Zsuzsy, ona minus jabłko macha wracając w swoją stronę.


W domu Zsuzsy nie ma Zsuzsy, ale jest wszystko i bierz wszystko. Już o tym gadałam kiedyś, nieistotne, istotne. Więc jest mi dobrze i jest nam dobrze, więc zostaję dłużej, czekam - niech przejdą deszcze, wyjdzie słońce, pies jeszcze trochę pomerda ogonem. Wszystko jest wspólne - moje śmieszne zapasy na drogę, jej wcale nieśmieszne domowe skarby, kot, pies, książki, czas, słońce, języki - wszystko wspólne. Bardzo przepiękne wszystko.


Trzymając to wszystko, mając, dzieląc - jadę dalej i dalej się dzielę, i dalej zagarniam dla siebie. Stacje metra w Budapeszcie jak mapa ludzi dawniej spotkanych albo moich po mieście spacerów. Deak Ferenc ter, to jest bardzo ważna stacja. Bardzo ważny człowiek bardzo niedaleko mieszka. Dobry pomysł: jeśli jesteś w Budapeszcie, pokręć się w tej okolicy (na pewno się tam pokręcisz, nie da się chyba inaczej, to jest kawałek od ślepych lwów), posiedź w łaźniach, wypatruj kogoś bardzo chudego, bardzo bezwłosego, kogoś o oczach świętego. Uściśnij go ode mnie najserdeczniej, ucałuj, kiedy już znajdziesz. Nawet, jeśli nie uściśniemy tej samej osoby - czy nie wyjdzie na jedno?


Wszystko to mając, dzieląc, trzymając - Pecs i w Pecs Benedek. Nie znamy się, a poznajemy się łatwo i z daleka, i już z daleka śmiejemy się oboje z siebie, do siebie. Moje podarte łachy, spod plecaka prawie moich rozmiarów, spod chusty prawie mojej długości wystające warkocze; jego prochowiec do ziemi, ciemne okulary, niewyobrażalnie prosta sylwetka. Głowa już naturalnie nad wszystkimi, a jeszcze broda wyżej, jeszcze ją zadziera. No, leziemy. Mam parę godzin: podziel się miastem!


Na początek melina: wybór tanich alkoholi, do jedzenia woda z tłuszczem albo niegodny zaufania kawałek ciasta z pomidorem szumnie zwany pizzą. Piękne miejsce. Kiedy tubylcy po raz pierwszy podnoszą na siebie głos, wytaczamy się na zewnątrz. Jest jakoś świeżo po południu.


Co więcej można zobaczyć w Pecs? Można odwiedzić przyjaciół Benedeka. Cudny dom. Przepiękna matka krąży po zielnej kuchni, smaży figi; przez pokoje pozastawiane antykami i gratami, ściany niewidoczne zza regałów, zza kilimów krzyczymy wierszem do rozszczekanego psa. Taki mały międzygatunkowy slam. I dalej z tymi wierszami, serią absurdów leziemy przez płot (rozerwane spodnie) i dalej w górę opuszczonego wieżowca. Pobite szyby, pozbijane ściany, pręty, druty, gruz i kable - i na szczycie tego wszystkiego materace, przepiękne mieszkanie z widokiem na całe miasto. Na całą okolicę z góry zieloną.


Zbieramy figi, biegniemy przez miasto pięknie i smacznie. Kiedy się ściemni, wyjadę na południe, w nocy i w burzy łapiąc kolejne auta, zbierając życzenia od celników i najlepszych kierowców świata - najlepsi kierowcy zawsze znajdują się w takich właśnie mokrych, ciemnych sytuacjach pośrodku niczego. Ktoś nakarmi, ktoś podwiezie daleko poza swoją trasę, ktoś spróbuje zatrzymać kolejny samochód - nie dlatego, że o to się prosi, ale zwyczajnie dlatego, że chcą, że mogą. Dać, zatrzymać, zmartwić się, pomóc. I trzeba koniecznie nauczyć się przyjmować, dawać sobie pomóc. Tak samo to ważne jest, jak nauczyć się dawać, a może nie tak oczywiste.


Więc biorę, jadę, wysycham w kolejnych autach. Jakoś przed północą do cudownie płynnej chorwacko-polskiej rozmowy szeptem (na tylnym siedzeniu śpi wnuczek kierowcy) muszę doczepić prośbę: mógłbyś podrzucić mnie dalej, dużo dalej? Ciemno i późno - to jedno, ale boję się po prostu, że już nikt mnie przy drodze nie zobaczy, jeśli w ogóle ktoś będzie mnie mijał. Nie ma problemu. Pół godziny drogi dla mnie, czyli ponad godzina jego czasu - ale każdy z nas coś za to ma. Wnuczek dostaje przejażdżkę na mechanicznym koniku w Slavonskim Brodzie, ja transport, uściski i opiekę, kierowca czeka ze mną, aż ktoś się pojawi - on sam dostaje wciśniętą na siłę czekoladę Boci (znaczy: Cielątko; no i: przecież nie po to cię wiozę, żebyś mi płaciła!), mnóstwo satysfakcji i miłości tyle, na ile mi w życiu starczy pamięci.


Chyba o to chodzi, co? Bierz, bierz, czego potrzebujesz. Jeśli to mam, jeśli mogę ci to dać - należy się właśnie tobie. Jeśli to masz - czy mogę zabrać kawałek dla siebie? Jak cholernie jesteśmy przez to wszyscy bogatsi, nie zmieści się w żadnym banku.

2 comentarios: