Etiquetas

2011/11/01

Dom, czyli krzywda.

Dom - miejsce takie, w którym mieszkał człowiek część życia, być może długą - najprawdopodobniej raczej długą, jakiś element dzieciństwa wcześniejszego czy późniejszego; miejsce takie, w którym ciągle żyją mniej lub bardziej zmienni ludzie, może rodzina, może coraz słabiej znajomi, znajomi niezmiennie.

Takie miejsce: można zwozić graty, na które nie ma miejsca tam, gdzie się żyje. Można upychać po kątach stare śmieci, których obecność robi tylko krzywdę, ale których nie potrafisz się pozbyć. W którym niedokończone od kilku lat książki, w niezmienionym miejscu od kilku lat zagryzdane papierki, nieaktualne zdjęcia, nie dograne nuty przypominają o porzuconych sprawach, o sprawach, których już nie ma, potworach zdechłych -  podnoszą się mimo wszystko, rzucają do głowy, walą ostatnim nie rozbitym łbem w ścianę. W którym się wszystko cofa do stanu niewłaściwego.

Za każdym razem wydaje mi się, że jestem niezniszczalna, że teraz już nie ma siły na mnie. Niesłusznie. Ugryzła mnie ta hydra swoją półmartwą gębą. Boli, kurwa, boli mnie to miejsce.
Rozdrapałam skórę do krwi - uspokaja na parę minut całkiem, na dłuższy czas - przestaję się trząść. Parę godzin później będzie przez to jeszcze gorzej; kiedy wrócę znowu ileś kilometrów na południe, będę musiała składać się od nowa - nieistotne. Teraz jestem w stanie siedzieć. Nie swędzą mnie oczy przez chwilę. Damy radę.

Jest tak - pozwalam sobie na jedną rzecz. Nie jestem w stanie kontrolować jednej rzeczy, jednego malutkiego elementu. Wiem, że wszystko tutaj, wszystko związane z tą chorą przeszłością mi szkodzi - ale łamię się w jakiejś drobnostce, czymś pozornie nie związanym z dwutygodniowym bezruchem czy omamami - zjedzenie jakiegoś chemicznego świństwa - pierdolonej czekoladki, nie tej kawy; próba opowiedzenia o czymkolwiek tym, którzy zostali tutaj - i koniec, pozamiatane. Dalej już idzie lawinowo. Dalej już nawet, jeśli znajdzie się dobry jakiś element - to będzie prowadzić prosto w dół.

Nie ważne, że było, że jest też pięknie; nie ważne, że
wystarczy zatrzasnąć drzwi pociągu, samochodu, odwrócić głowę w inną stronę, żeby otrząsnąć się z tego czy chociaż zacząć się otrząsać. Kiedy jest odrobina, troszkę siły, żeby się ruszyć. Pierwszy krok. Dalej z górki.

Żeby być w stanie podnieść się z podłogi. Żeby nie ryczeć na widok paragonu czy czapki. Żeby zamiast krzywego, na odwrót wszystko pokazującego lustra był piękny, choćby zimny i mglisty, horyzont; na dole tylko własne stopy.

No hay comentarios:

Publicar un comentario