Jak w tytule. Już wszystkiego, wszystkim, na jutro/pojutrze i dalsze trzy-setki i dwutysiąclecia.
Słońca tam, gdzie potrzeba słońca. Andaluzyjskich temperatur w Andaluzji, nie: w Polsce. W Polsce niech będzie polska pogoda. Na Litwie litewska. Itd.
Żadnych niepotrzebnych tęsknień - koniecznie tęsknot niezbędnych.
Dobrych wyjść i nie wszelkich wypadków.
Dzielnego kolejnego roku. Dzielonego dla tych, którzy koniecznie muszą dzielić; spokojnego dla tych, którzy go dzielić nie chcą.
Non, je ne suis jamais seul avec ma solitude
Páginas
Etiquetas
- Polonia (25)
- Espana (19)
- Brasil (17)
- Bolivia (7)
- Chile (7)
- Peru (7)
- Macedonia (5)
- Argentina (4)
- en ingles (4)
- Gibraltar (3)
- Kosovo (3)
- Magyar. (3)
- kot. (3)
- tłumaczenie. (3)
- Hellada (2)
- Hrvatska (2)
- Moldova (2)
- Montenegro (2)
- Norwegia (2)
- Paraguay (2)
- uk (2)
- ważne ważne (2)
- Bulgaria (1)
- Eesti (1)
- Italia (1)
- Latvija (1)
- Lietuva (1)
- Romania (1)
- Slovenija (1)
- Ukraina (1)
- Česká rep. (1)
2011/12/30
2011/12/27
Tadek od grzybów.
- A biblioteka otwarta? Już mi się książki skończyły po świętach. Cześć, dzień dobry! Jak tam idzie remont?
Ha, dzień dobry. Ja nie mam pojęcia, kim Pan jest, ale to bardzo ładny pies, co to się tam za Panem kręci. Cześć, psina!
Remont - jak widać, w porządku, ale jeszcze drugie tyle do zrobienia. Biblioteka - mam nadzieję. A my się znamy z...? Bo ja bardzo przepraszam, ale naprawdę nie kojarzę.
Pan Tadek. Pan Tadek zbiera grzyby i czasem nam je ponoć przynosi tutaj. I coś robił na moim dachu, ale ten konserwator to... ech, dupa wołowa. Więc już nie robi. I nas - mnie i siostrę - to od dzieciaka kojarzy, no, może trochę byłyśmy starsze - pamięta, kiedy przyjechałyśmy po raz pierwszy. Tylko nie wie, która to się uczy w Poznaniu? Ja?
Ukochane spotkania. Naprawdę nie kojarzę go w ogóle - nic trudnego, bo właściwie nikogo tutaj nie znam - ale to ładne jest strasznie, takie otwarcie, zaczepienie serdeczne na dwuminutową gadkę.
To dalej. 10 stopni na koniec grudnia (co to ma być?), więc biegnę w letniej tylko bluzie - więc marznę jednak straszliwie, bo temperatura temperaturą, ale lodowaty wiatr nad rzeką robi swoje. Raz-dwa, jeśli się już nie zatrzymam po drodze - nie będzie źle.
Ale na moście czeka na mnie starsza kobieta, uśmiecha się już z daleka. Dzień dobry! Dużo łabędzi, prawda? Ja to tak kocham łabędzie, zawsze im chleba przynoszę. Ładne ma pani włosy - myślałam, że to moja wnuczka biegnie, ona też takie długie ma. Ale pani dłuższe. Proszę lecieć, bo zimno!
No lecę. Skosem przez ulicę, skrótem przez garaże - biblioteka. Biblioteka najlepsza na świecie: najmniejszego polskiego miasta, sama zresztą maleńka, wiele się człowiek nie spodziewa - niesłusznie. Można się dogrzebać do wszystkiego - właśnie ze względu na jej rozmiary, na miejsce. Nie ma zbyt dużo pieniędzy na nowe książki, więc miejsca specjalnie szybko nie ubywa - i nie ma potrzeby pozbywać się tych starych, wszystko zostaje. Wszystko można znaleźć.
Moja karta biblioteczna nie ma numeru, tylko moje nazwisko. Nieważne, ile czasu mnie tu nie ma - nie muszę go podawać, wiadomo. Ta dziewczyna, która siada między regałami, wiesz. I jej matka też czyta. Obie oddają książki po czterech dniach albo czterech miesiącach.
Więc zapas zrobiony, znów bieg przez zewnętrzną lodówkę. Próbuję sobie przypomnieć "normalną" pogodę na wycieczkę po książki - nic, tylko ulewy, gradobicia, mrozy, zamiecie, upały. Takie malutkie cierpienia (?) za literaturę, cena regałowych wykopalisk. Bardzo ładna cena.
Po drodze - Otwarta? - Otwarta!, z braku staruszki na moście pozdrowienie łabędzi, skokami przez zieloną trawę w parku do siebie. Do siebie. Do niebie.
Miasteczko dwulicowe, kochane. Piękna, zabytkowa mieścina nad Bobrem, pełna spokojnych ludzi i dobrych owoców. Pasieka tuż za wałem. Dwa wzgórza: na jednym zamek, na drugim ośmioosobowa wioska pełna szczęśliwych kur i wiecznie niedopieszczonych psów.
Zabita dechami dziura na Dolnym Śląsku, pełna pijaków i krzykaczy, brudu i bezrobocia. Żadnych perspektyw, za to dużo planów zabudowy łąk i zasznurowania rzek. Skorumpowana, zakłamana rada miasta.
Coś tu robię i zawszę robię zbyt mało. Twarz można sobie wybrać. Można widzieć dwie - żyjąc bardziej jedną z nich spróbować małej korekty tej drugiej twarzy. Tysiąca mniejszych czy większych operacji.
Ha, dzień dobry. Ja nie mam pojęcia, kim Pan jest, ale to bardzo ładny pies, co to się tam za Panem kręci. Cześć, psina!
Remont - jak widać, w porządku, ale jeszcze drugie tyle do zrobienia. Biblioteka - mam nadzieję. A my się znamy z...? Bo ja bardzo przepraszam, ale naprawdę nie kojarzę.
Pan Tadek. Pan Tadek zbiera grzyby i czasem nam je ponoć przynosi tutaj. I coś robił na moim dachu, ale ten konserwator to... ech, dupa wołowa. Więc już nie robi. I nas - mnie i siostrę - to od dzieciaka kojarzy, no, może trochę byłyśmy starsze - pamięta, kiedy przyjechałyśmy po raz pierwszy. Tylko nie wie, która to się uczy w Poznaniu? Ja?
Ukochane spotkania. Naprawdę nie kojarzę go w ogóle - nic trudnego, bo właściwie nikogo tutaj nie znam - ale to ładne jest strasznie, takie otwarcie, zaczepienie serdeczne na dwuminutową gadkę.
To dalej. 10 stopni na koniec grudnia (co to ma być?), więc biegnę w letniej tylko bluzie - więc marznę jednak straszliwie, bo temperatura temperaturą, ale lodowaty wiatr nad rzeką robi swoje. Raz-dwa, jeśli się już nie zatrzymam po drodze - nie będzie źle.
Ale na moście czeka na mnie starsza kobieta, uśmiecha się już z daleka. Dzień dobry! Dużo łabędzi, prawda? Ja to tak kocham łabędzie, zawsze im chleba przynoszę. Ładne ma pani włosy - myślałam, że to moja wnuczka biegnie, ona też takie długie ma. Ale pani dłuższe. Proszę lecieć, bo zimno!
No lecę. Skosem przez ulicę, skrótem przez garaże - biblioteka. Biblioteka najlepsza na świecie: najmniejszego polskiego miasta, sama zresztą maleńka, wiele się człowiek nie spodziewa - niesłusznie. Można się dogrzebać do wszystkiego - właśnie ze względu na jej rozmiary, na miejsce. Nie ma zbyt dużo pieniędzy na nowe książki, więc miejsca specjalnie szybko nie ubywa - i nie ma potrzeby pozbywać się tych starych, wszystko zostaje. Wszystko można znaleźć.
Moja karta biblioteczna nie ma numeru, tylko moje nazwisko. Nieważne, ile czasu mnie tu nie ma - nie muszę go podawać, wiadomo. Ta dziewczyna, która siada między regałami, wiesz. I jej matka też czyta. Obie oddają książki po czterech dniach albo czterech miesiącach.
Więc zapas zrobiony, znów bieg przez zewnętrzną lodówkę. Próbuję sobie przypomnieć "normalną" pogodę na wycieczkę po książki - nic, tylko ulewy, gradobicia, mrozy, zamiecie, upały. Takie malutkie cierpienia (?) za literaturę, cena regałowych wykopalisk. Bardzo ładna cena.
Po drodze - Otwarta? - Otwarta!, z braku staruszki na moście pozdrowienie łabędzi, skokami przez zieloną trawę w parku do siebie. Do siebie. Do niebie.
Miasteczko dwulicowe, kochane. Piękna, zabytkowa mieścina nad Bobrem, pełna spokojnych ludzi i dobrych owoców. Pasieka tuż za wałem. Dwa wzgórza: na jednym zamek, na drugim ośmioosobowa wioska pełna szczęśliwych kur i wiecznie niedopieszczonych psów.
Zabita dechami dziura na Dolnym Śląsku, pełna pijaków i krzykaczy, brudu i bezrobocia. Żadnych perspektyw, za to dużo planów zabudowy łąk i zasznurowania rzek. Skorumpowana, zakłamana rada miasta.
Coś tu robię i zawszę robię zbyt mało. Twarz można sobie wybrać. Można widzieć dwie - żyjąc bardziej jedną z nich spróbować małej korekty tej drugiej twarzy. Tysiąca mniejszych czy większych operacji.
2011/12/18
Detoks.
Jest jeden bardzo prosty sposób na unieszkodliwienie mnie: jedzenie pełne antybiotyków, tych naturalnych. To może być też dobry pomysł na względnie przyjemne (bo przyjemne bardzo na pierwszym etapie, i bardzo nie przez kolejną godzinę) samobójstwo w jakimś kiepskim czasie.
Kiedyś szykując kolację próbowaliśmy zrozumieć, skąd się to uczulenie wzięło. Prawie dwadzieścia lat mogłam je jeść - i nagle bach!: szpital, zatrzymane serce - zapomnij o czosnku, o cebuli. Więc zastanawialiśmy się nad tym nagłym uczuleniem odkładając świeżo wykopaną cebulkę na bok i troszkę nad tym popłakując - nie będzie jej w sałatce, ale, cóż - dzięki temu każdy dostanie dodatkową porcję, i to jest coś, to jest coś pięknego - ja nawet teraz, po kilku miesiącach, myśląc o tych soczystych maleństwach, zbyt małych, żeby suszyć je na zimę... ech. No.
Więc Marco mówi, że pewnie po prostu zbyt często ich używałam... że to się tak wydaje, że skoro nie chemia, to można jeść bez obaw ile się chce - ale jak to - nie chemia? A z czego niby są? I skoro działają, działają mocno, to pewnie nie jednostronnie, nie tylko na naszą korzyść. I że jak ze wszystkim - łatwo przegiąć. Że on się leczył burakami na wszystko, bo buraki cudownie działały - i nagle przestały, i nagle było źle. Może nie tak źle, jak ze mną, ale już nie mógł. I tak przez długi czas trzymał się od nich z daleka i prawie płakał na ich widok (Marco kocha buraki) - aż nie wytrzymał, zmobilizował wszystkie siły i teraz po dłuższym detoksie może je znowu jeść - nie tyle, co wcześniej, uważając, ale - może.
Tylko: jak wygląda detoks antyużywkowego, wegańskiego jogina-surowożercy?
Ola mówi, że może właśnie na odwrót, że może przez dwa tygodnie McDonald's i tanie piwo?... Ja bym powiedziała: może nowy tatuaż? Kali na żołądku, księżyc na wnętrzu łokcia, słońce na słonecznym splocie - może zaczarować ciało? Próbować zawsze warto.
Ale ok, mi do Marco daleko. Więc detoks. Tylko - co może mnie oczyścić bardziej, niż dwa miesiące w trasie, na głodniaka, w ciągłym ruchu, z głową czystą? Dalej jeść nie mogę tak, jak jadłam, leczyć się nimi nie mogę.
Jednocześnie cudownie jakoś jedzenie od kogoś, jedzenie wyciągane własnoręcznie z ziemi, zrywane z drzew, mało jedzenia, jedzenie jako błogosławieństwo od karmiącego - działa. Działa to znaczy mogę zjeść trochę tego, po czym powinnam spuchnąć i umrzeć; może mnie na nogi postawić wszystko, cokolwiek. Herbata zrobiona z czułością. Pomidor zdejmujący gorączkę, jabłko leczące wszystkie smutki świata. Ile razy ktoś mnie leczył ciepłą drożdżówką, to się nie mieści w głowie.
Teraz, tutaj nie ma kto dawać mi drożdżówek i warzyw, więc przez tydzień próbowałam czarować imbirem i miodem, wrzątkiem i cytryną. Pół działa. Współdziała. Z życzeniami zdrowia - przypadkowymi? Nie pamiętał nawet człowiek, że istnieję. Możliwe, że nie pamięta dalej; ale tego, że energia płynie i działa, i mówi o wszystkim - trzymać się będę. Powiedział ktoś: zdrowie i wolność dla ciebie! - i chodzę, mówię, fałszuję. Jak ryba, jak koń.
Więc po co witaminy, bogowie i bakteriostatyki, kiedy ktoś nam dobrze i szczerze życzy? Nie wiem nawet, czy czekać na zaklęcie zdejmujące alergie - na razie spróbuję dalej kręcić się koło ludzi promieniujących miłością, napromieniować siebie, wybić wszystkie wewnętrzne świństwa. To jedno zawsze wychodzi na zdrowie.
The weight of the world is love. Under the burden of solitude, under the burden of dissatisfaction the weight, the weight we carry is love. ... But we carry the weight wearily, and so must rest in the arms of love at last, must rest in the arms of love.
Kiedyś szykując kolację próbowaliśmy zrozumieć, skąd się to uczulenie wzięło. Prawie dwadzieścia lat mogłam je jeść - i nagle bach!: szpital, zatrzymane serce - zapomnij o czosnku, o cebuli. Więc zastanawialiśmy się nad tym nagłym uczuleniem odkładając świeżo wykopaną cebulkę na bok i troszkę nad tym popłakując - nie będzie jej w sałatce, ale, cóż - dzięki temu każdy dostanie dodatkową porcję, i to jest coś, to jest coś pięknego - ja nawet teraz, po kilku miesiącach, myśląc o tych soczystych maleństwach, zbyt małych, żeby suszyć je na zimę... ech. No.
Więc Marco mówi, że pewnie po prostu zbyt często ich używałam... że to się tak wydaje, że skoro nie chemia, to można jeść bez obaw ile się chce - ale jak to - nie chemia? A z czego niby są? I skoro działają, działają mocno, to pewnie nie jednostronnie, nie tylko na naszą korzyść. I że jak ze wszystkim - łatwo przegiąć. Że on się leczył burakami na wszystko, bo buraki cudownie działały - i nagle przestały, i nagle było źle. Może nie tak źle, jak ze mną, ale już nie mógł. I tak przez długi czas trzymał się od nich z daleka i prawie płakał na ich widok (Marco kocha buraki) - aż nie wytrzymał, zmobilizował wszystkie siły i teraz po dłuższym detoksie może je znowu jeść - nie tyle, co wcześniej, uważając, ale - może.
Tylko: jak wygląda detoks antyużywkowego, wegańskiego jogina-surowożercy?
Ola mówi, że może właśnie na odwrót, że może przez dwa tygodnie McDonald's i tanie piwo?... Ja bym powiedziała: może nowy tatuaż? Kali na żołądku, księżyc na wnętrzu łokcia, słońce na słonecznym splocie - może zaczarować ciało? Próbować zawsze warto.
Ale ok, mi do Marco daleko. Więc detoks. Tylko - co może mnie oczyścić bardziej, niż dwa miesiące w trasie, na głodniaka, w ciągłym ruchu, z głową czystą? Dalej jeść nie mogę tak, jak jadłam, leczyć się nimi nie mogę.
Jednocześnie cudownie jakoś jedzenie od kogoś, jedzenie wyciągane własnoręcznie z ziemi, zrywane z drzew, mało jedzenia, jedzenie jako błogosławieństwo od karmiącego - działa. Działa to znaczy mogę zjeść trochę tego, po czym powinnam spuchnąć i umrzeć; może mnie na nogi postawić wszystko, cokolwiek. Herbata zrobiona z czułością. Pomidor zdejmujący gorączkę, jabłko leczące wszystkie smutki świata. Ile razy ktoś mnie leczył ciepłą drożdżówką, to się nie mieści w głowie.
Teraz, tutaj nie ma kto dawać mi drożdżówek i warzyw, więc przez tydzień próbowałam czarować imbirem i miodem, wrzątkiem i cytryną. Pół działa. Współdziała. Z życzeniami zdrowia - przypadkowymi? Nie pamiętał nawet człowiek, że istnieję. Możliwe, że nie pamięta dalej; ale tego, że energia płynie i działa, i mówi o wszystkim - trzymać się będę. Powiedział ktoś: zdrowie i wolność dla ciebie! - i chodzę, mówię, fałszuję. Jak ryba, jak koń.
Więc po co witaminy, bogowie i bakteriostatyki, kiedy ktoś nam dobrze i szczerze życzy? Nie wiem nawet, czy czekać na zaklęcie zdejmujące alergie - na razie spróbuję dalej kręcić się koło ludzi promieniujących miłością, napromieniować siebie, wybić wszystkie wewnętrzne świństwa. To jedno zawsze wychodzi na zdrowie.
The weight of the world is love. Under the burden of solitude, under the burden of dissatisfaction the weight, the weight we carry is love. ... But we carry the weight wearily, and so must rest in the arms of love at last, must rest in the arms of love.
2011/12/08
Plan?
Będzie bardzo krótko, chodzi o bardzo krótką sprawę. Wrzesień parę lat temu.
Więc ja: z pewnego powodu cofnęłam się z Ukrainy. Spóźniłam się potem na pociąg, który miał mnie zabrać między ludzi ruszających właśnie w las. Siedziałam w Kaczawskich smutna i bez pomysłu na te pozostałe dwa tygodnie lata.
Więc Kasia: do dyspozycji ten sam czas, ten sam brak pomysłu. Wiadomość na CouchSurfingowej grupie autostopowej:
Cześć, jeśli ktoś z was chciałby wybrać się gdzieś w najbliższym czasie, dajcie znać. Może kraje nadbałtyckie? Nigdy nie byłam. Mam dwa tygodnie wolnego i żadnych pieniędzy.
No, ja byłam. Ale już jakiś czas temu... To piszę.
Taka mniej więcej trasa może być? Może być. Więc jedźmy. Ty szukasz noclegów tu, ja tam. Ruszamy rano. Do zobaczenia.
Tak pięć wiadomości i parę dni później spotkałyśmy się we Wrocławiu - i dalej. Wiedziałyśmy tylko, żeby szukać drugiej osoby z dużym plecakiem - i że będzie wspaniale.
Już nieważne, kto się jak denerwował później. Ważne, że przez większość czasu działało. Bo działało. Bo jak to - miałoby nie działać? Niewiele trzeba - dużo dobrej woli. Reszta jest oczywista.
Więc plaże, porty, wodospady. Gotowanie na dworcach, w parkach, punktach widokowych. Choroby i ucieczki przed tirowcami. - Długo się znacie? - Pięć minut. Właśnie przed chwilą się poznałyśmy. - To dokąd jedziecie? - No, do Estonii. I tam po drodze też. To są wszystko osobne opowiastki: wszystkie smaczki darmowego powsinożenia się po świecie.
Chodzi tylko o to, że się da. Da się tym lepiej, im mniej się spodziewa i planuje. Chodzi o to, żeby się nie zamykać. I o to, przede wszystkim o to, że to jest zbrodnia kiedykolwiek zapomnieć, że było dobrze.
Każdy jest artystą, ale tylko artyści o tym wiedzą.
Więc ja: z pewnego powodu cofnęłam się z Ukrainy. Spóźniłam się potem na pociąg, który miał mnie zabrać między ludzi ruszających właśnie w las. Siedziałam w Kaczawskich smutna i bez pomysłu na te pozostałe dwa tygodnie lata.
Więc Kasia: do dyspozycji ten sam czas, ten sam brak pomysłu. Wiadomość na CouchSurfingowej grupie autostopowej:
Cześć, jeśli ktoś z was chciałby wybrać się gdzieś w najbliższym czasie, dajcie znać. Może kraje nadbałtyckie? Nigdy nie byłam. Mam dwa tygodnie wolnego i żadnych pieniędzy.
No, ja byłam. Ale już jakiś czas temu... To piszę.
Taka mniej więcej trasa może być? Może być. Więc jedźmy. Ty szukasz noclegów tu, ja tam. Ruszamy rano. Do zobaczenia.
Tak pięć wiadomości i parę dni później spotkałyśmy się we Wrocławiu - i dalej. Wiedziałyśmy tylko, żeby szukać drugiej osoby z dużym plecakiem - i że będzie wspaniale.
Już nieważne, kto się jak denerwował później. Ważne, że przez większość czasu działało. Bo działało. Bo jak to - miałoby nie działać? Niewiele trzeba - dużo dobrej woli. Reszta jest oczywista.
Więc plaże, porty, wodospady. Gotowanie na dworcach, w parkach, punktach widokowych. Choroby i ucieczki przed tirowcami. - Długo się znacie? - Pięć minut. Właśnie przed chwilą się poznałyśmy. - To dokąd jedziecie? - No, do Estonii. I tam po drodze też. To są wszystko osobne opowiastki: wszystkie smaczki darmowego powsinożenia się po świecie.
Chodzi tylko o to, że się da. Da się tym lepiej, im mniej się spodziewa i planuje. Chodzi o to, żeby się nie zamykać. I o to, przede wszystkim o to, że to jest zbrodnia kiedykolwiek zapomnieć, że było dobrze.
Każdy jest artystą, ale tylko artyści o tym wiedzą.
2011/12/04
Kenny. Andrea.
We're in a scooby-doo van, going to Canos de Meca, you're gonna love it, we'll grab you from Tarife!
Ok. Jechałyśmy z Gibraltaru w czwórkę, podzielone na dwa samochody, i tak miałyśmy się tam spotkać - tyle osób nas tam odsyłało, bo pięknie, najpiękniej, i Afryki można już prawie dotknąć! To jedziemy, a skoro ktoś chce nas stamtąd zabrać w jeszcze lepsze miejsce - jedziemy tym bardziej.
Na miejscu - wiatr, straszny wiatr, coś dziwnego na początku i nie do wytrzymania już po chwili. Pięknie, fakt. Ale tak okropnie, okropnie dmucha. Najwięcej jest ponoć w Tarife samobójstw. Nic specjalnie dziwnego.
Na miejscu - Maja i Dunja i ich kierowca. Scooby-Doo van. Przepiękny. Kierowca: Kenny, zgarnął dziewczyny na granicy z Gibraltarem; po chwili okazało się, że naszego półwyspiańskiego hosta zna od dzieciństwa, więc z chęcią, z chęcią zabierze nas w jakieś ciekawsze miejsce. W ogóle zawiezie nas wszędzie, gdzie tylko chcemy. Zresztą, nawet i bez tej znajomości zabrałby nas wszędzie. Kochany człowiek. Excellent, excellent, cheers!
W Tarife co raz wpadamy na jego znajomych. Surfuje, oni tu wszyscy surfują, więc wszyscy się znają. Pali, oni tu wszyscy palą, więc jak mają się nie znać? Cheers, cheers, odkrusz sobie trochę, my jedziemy dalej.
Miałyśmy wybrać miejsce, parę miejsc nam pokazał... Wszystko piękne. Najpiękniejsza sama trasa: ten cudowny samochód, kaktusy przy drodze, floydzi, haszysz i nasza droga na zachód, w stronę zachodzącego słońca. Nasza rozanielona piątka. Wish you were here.
Więc miejsce... z którejś plaży wskoczyliśmy do zimnej wody, wysuszeni resztką słońca i nadmiarem wiatru podjechaliśmy ostatecznie do Canos. Kenny jechał dalej, na ekskluzywną imprezę, na którą się nie nadawałyśmy, więc przebrałyśmy się tylko prędko (chorwackie "prędko"), zostawiłyśmy graty w aucie - gdzieś przepijemy czy prześpimy noc, zobaczymy się rano. Cheers!
Jeden jedyny problem, że pieniędzy mało, w Canos zimno, a śpiworów brak. Pub, jakiś pub... Bardzo wspaniały, z tłumem w środku i wielkim, spokojnym ogrodem pełnym hamaków i materacy. Ktoś pije, ktoś zasypia. Sprawiedliwy podział.
Ale pub kiedyś się zamyka, policja przepędza kiedyś palących (wracają po chwili), trzeba kiedyś położyć się w spokojnym miejscu. W jakimś miejscu, w którym nie rozdepcze nas przypadkowe pijane stadko, gdzie nie będzie nam chuchać na karki ta marudna straż.
Więc zimna, wilgotna noc na plaży. Ktoś opowiada dziewczynom o miejscu, w które możemy się przenieść, jeśli zostajemy tu na dłużej. Jego pies biega dookoła nas. Podniosłam głowę, on mnie pogłaskał, śpij dalej, spokojnie. Dla mnie ta noc polegała na przekręcaniu się w ten sposób, żeby jak najmniejszą powierzchnią dotykać wilgotnego piasku; one głównie zachwycały się Andreą.
Podszedł raz, bo widział, że nie mamy gdzie spać. Kiepski pomysł z tą plażą - jest lasek, trochę za miastem, tam można się rozbić, można spać po prostu na ziemi jeśli wiesz, jak omijać toalety. Nie wieje, jest sporo ludzi i sporo psów. Taki wielki dom bez dachu, większość jest przejazdem, sporo zostaje na dłużej.
On - on nie wie sam. Tak jeździ. Czasem w większych miastach puszcza bańki mydlane - ogromne mydlane bańki ze sznurka, można troszkę na tym zarobić, starcza na jedzenie dla niego i psa. Tak jeździ. Ze zwierzakiem trochę ciężej złapać stopa, ale da się, tu jest dobrze, ludzie są dobrzy dobry klimat, palemki i ciepłe morze. Bardzo jest dobrze.
Pies ma dredy za uszami i chustkę na szyi. Andrea - trochę wszystkiego na głowie, najspokojniejszy, ciepły uśmiech, jakąś pasiastą szmatkę zasłaniającą kawałek pięknego, zdrowego ciała. I bardzo piękne, zdrowe życie, i bardzo ciepłe serce - to on i to pies. Złote stworzenia.
Spotkaliśmy się potem w ciągu dnia przez przypadek kilka razy, trochę na chwilę i na zawsze trochę. O niczym, o wszystkim. Razem, każdy osobno, każdy do czegoś się uśmiecha. Z bezsennego powarkiwania płynnie przechodzimy w mruczenie. Obserwacje znad porannego soku: każdy tu ma dreda, choćby jednego, choćby malutkiego. Ładne to. Trochę śmieszne.
Więc parę razy trochę całkiem i trochę wcale się spotkaliśmy; i całkiem nie potrzeba prób opisu, bo jak wszystko, jak nic opisać? Wrócił do nas potem Kenny, excellent!; Kenny, którym tak strasznie cieszyły się dziewczyny, którym cieszyły się troszeczkę, minimalnie mniej po tej nocy. Jednak czegoś brakuje. Wolność a wolność. Cieszyły się może troszkę mniej dlatego, że ich wolność jest bliżej niego, że to nie pies w kudłach i chustce.
Znowu to morze kochane, wesoły van, piękna droga z Kennym i dalej do domu, w Maladze znowu Malaga, po Hiszpanii znowu inna jakaś migracja. Każdy po swojemu, osobno, razem, tak samo, zawsze inaczej. Bardzo wszystko przepięknie, nie zawsze.
Pytałam Maji o imię tego Włocha całkiem niedawno. ANDREA, it's Andrea, ej chica, I'll always remember that!
Ok. Jechałyśmy z Gibraltaru w czwórkę, podzielone na dwa samochody, i tak miałyśmy się tam spotkać - tyle osób nas tam odsyłało, bo pięknie, najpiękniej, i Afryki można już prawie dotknąć! To jedziemy, a skoro ktoś chce nas stamtąd zabrać w jeszcze lepsze miejsce - jedziemy tym bardziej.
Na miejscu - wiatr, straszny wiatr, coś dziwnego na początku i nie do wytrzymania już po chwili. Pięknie, fakt. Ale tak okropnie, okropnie dmucha. Najwięcej jest ponoć w Tarife samobójstw. Nic specjalnie dziwnego.
Na miejscu - Maja i Dunja i ich kierowca. Scooby-Doo van. Przepiękny. Kierowca: Kenny, zgarnął dziewczyny na granicy z Gibraltarem; po chwili okazało się, że naszego półwyspiańskiego hosta zna od dzieciństwa, więc z chęcią, z chęcią zabierze nas w jakieś ciekawsze miejsce. W ogóle zawiezie nas wszędzie, gdzie tylko chcemy. Zresztą, nawet i bez tej znajomości zabrałby nas wszędzie. Kochany człowiek. Excellent, excellent, cheers!
W Tarife co raz wpadamy na jego znajomych. Surfuje, oni tu wszyscy surfują, więc wszyscy się znają. Pali, oni tu wszyscy palą, więc jak mają się nie znać? Cheers, cheers, odkrusz sobie trochę, my jedziemy dalej.
Miałyśmy wybrać miejsce, parę miejsc nam pokazał... Wszystko piękne. Najpiękniejsza sama trasa: ten cudowny samochód, kaktusy przy drodze, floydzi, haszysz i nasza droga na zachód, w stronę zachodzącego słońca. Nasza rozanielona piątka. Wish you were here.
Więc miejsce... z którejś plaży wskoczyliśmy do zimnej wody, wysuszeni resztką słońca i nadmiarem wiatru podjechaliśmy ostatecznie do Canos. Kenny jechał dalej, na ekskluzywną imprezę, na którą się nie nadawałyśmy, więc przebrałyśmy się tylko prędko (chorwackie "prędko"), zostawiłyśmy graty w aucie - gdzieś przepijemy czy prześpimy noc, zobaczymy się rano. Cheers!
Jeden jedyny problem, że pieniędzy mało, w Canos zimno, a śpiworów brak. Pub, jakiś pub... Bardzo wspaniały, z tłumem w środku i wielkim, spokojnym ogrodem pełnym hamaków i materacy. Ktoś pije, ktoś zasypia. Sprawiedliwy podział.
Ale pub kiedyś się zamyka, policja przepędza kiedyś palących (wracają po chwili), trzeba kiedyś położyć się w spokojnym miejscu. W jakimś miejscu, w którym nie rozdepcze nas przypadkowe pijane stadko, gdzie nie będzie nam chuchać na karki ta marudna straż.
Więc zimna, wilgotna noc na plaży. Ktoś opowiada dziewczynom o miejscu, w które możemy się przenieść, jeśli zostajemy tu na dłużej. Jego pies biega dookoła nas. Podniosłam głowę, on mnie pogłaskał, śpij dalej, spokojnie. Dla mnie ta noc polegała na przekręcaniu się w ten sposób, żeby jak najmniejszą powierzchnią dotykać wilgotnego piasku; one głównie zachwycały się Andreą.
Podszedł raz, bo widział, że nie mamy gdzie spać. Kiepski pomysł z tą plażą - jest lasek, trochę za miastem, tam można się rozbić, można spać po prostu na ziemi jeśli wiesz, jak omijać toalety. Nie wieje, jest sporo ludzi i sporo psów. Taki wielki dom bez dachu, większość jest przejazdem, sporo zostaje na dłużej.
On - on nie wie sam. Tak jeździ. Czasem w większych miastach puszcza bańki mydlane - ogromne mydlane bańki ze sznurka, można troszkę na tym zarobić, starcza na jedzenie dla niego i psa. Tak jeździ. Ze zwierzakiem trochę ciężej złapać stopa, ale da się, tu jest dobrze, ludzie są dobrzy dobry klimat, palemki i ciepłe morze. Bardzo jest dobrze.
Pies ma dredy za uszami i chustkę na szyi. Andrea - trochę wszystkiego na głowie, najspokojniejszy, ciepły uśmiech, jakąś pasiastą szmatkę zasłaniającą kawałek pięknego, zdrowego ciała. I bardzo piękne, zdrowe życie, i bardzo ciepłe serce - to on i to pies. Złote stworzenia.
Spotkaliśmy się potem w ciągu dnia przez przypadek kilka razy, trochę na chwilę i na zawsze trochę. O niczym, o wszystkim. Razem, każdy osobno, każdy do czegoś się uśmiecha. Z bezsennego powarkiwania płynnie przechodzimy w mruczenie. Obserwacje znad porannego soku: każdy tu ma dreda, choćby jednego, choćby malutkiego. Ładne to. Trochę śmieszne.
Więc parę razy trochę całkiem i trochę wcale się spotkaliśmy; i całkiem nie potrzeba prób opisu, bo jak wszystko, jak nic opisać? Wrócił do nas potem Kenny, excellent!; Kenny, którym tak strasznie cieszyły się dziewczyny, którym cieszyły się troszeczkę, minimalnie mniej po tej nocy. Jednak czegoś brakuje. Wolność a wolność. Cieszyły się może troszkę mniej dlatego, że ich wolność jest bliżej niego, że to nie pies w kudłach i chustce.
Znowu to morze kochane, wesoły van, piękna droga z Kennym i dalej do domu, w Maladze znowu Malaga, po Hiszpanii znowu inna jakaś migracja. Każdy po swojemu, osobno, razem, tak samo, zawsze inaczej. Bardzo wszystko przepięknie, nie zawsze.
Pytałam Maji o imię tego Włocha całkiem niedawno. ANDREA, it's Andrea, ej chica, I'll always remember that!
Suscribirse a:
Entradas (Atom)