Etiquetas

2012/02/12

W głowie koniec świata.

Kiedy wreszcie obudziłam się w rzeczywistości, bałam się ruszyć z łóżka; bałam się, że za chwilę zacznie być jeszcze gorzej. Śniło mi się kilkanaście koszmarów, jeden zawarty drugim; za każdym razem budziłam się w nowym śnie i każdy nowy sen był coraz bardziej przerażający. Bałam się, że teraz zginę, teraz na pewno zginę; że tych kilkanaście śmierci i końców świata to był tylko wstęp do prawdziwego końca.

Miguel wyśmiał moje poczucie poranka i moje przeżywanie snów. Nic ci się nie stanie, wiesz. Możesz spokojnie jechać. Dlaczego akurat dzisiaj wszystko miałoby się skończyć? Dlaczego akurat dzisiaj autobus miałby być bezpieczniejszy? Zrobisz, jak uważasz, ale powinnaś robić to, kim jesteś, nie dać się zastraszyć własnej głowie. I nie czytać już Juana Rulfo.

Zostawiłam Rulfo na stole (straszył mnie jeszcze później gospodą El llano pośrodku niczego), zamknęłam za sobą drzwi. Prawie płacząc. Za chwilę ktoś mnie zamorduje, ot tak spadnie na miasto toksyczny deszcz, amerykańska bomba. Mogłabym przysiąc.

Mogłabym przysiąc aż do zejścia na patio.
Otwierając bramę na ulicę znowu wiedziałam, że nie ma się czego bać, że świat jest zawsze tak samo nie- i bezpieczny i cóż - w razie czego zostanie w łóżku nie uratuje mnie przed apokalipsą. Droga może mnie za to uratować przed samą sobą.

Pół godziny później na wylotówce sprzedawca zdrapek i chusteczek pyta, dlaczego właściwie tu stoję, o co chodzi; oni pracują i nie chcieliby konkurencji. Ja muszę tylko wyjechać do Priego, jeśli jestem za blisko, to przepraszam, mogę cofnąć się kawałek w stronę miasta. Ale nie, nie trzeba; jeżeli niczego nie sprzedaję, to powodzenia, byle tylko nie podchodzić razem z nimi do kierowców na czerwonym świetle, bo się przestraszą i ani nie kupią, ani nie zawiozą nigdzie. Nie podchodzę, po chwili jadę już na południe.

Kilka małych przesiadek; okolice Priego jak środkowa Bośnia i Hercegowina: ten sam krajobraz, może tylko zamiast wysokich krzaków - kratka drzewek oliwnych, zamiast zwartych chwastów - kilkumetrowe trawska; i ludzie ci sami, i zachwyt ten sam moim zachwytem; bezdomne psiska i zakurzone uliczki pięknie prowadzące do celu. Cel: spacer z widokiem, grzanie winem i przypalanie stóp schowanym pod obrusami brasero, marznięcie nocą pod stertą kap i koców, odkrycie rano po psiemu zimnego nosa. Szkoda, że nie mogę do tego nosa zamerdać; zostałam już prawie pełnowartościową suką.

W niedzielę miasteczko biegnie do kościołów, ja znów podskakuję na wylotówce. Ktoś się cieszy, że ja się cieszę ze świeżutkiej imigracji, że to jest naprawdę migracja do siebie. Ktoś jest dumny z mojego łamanego języka i mojej miłości do Montllor'a. Ktoś się upewnia, czy nie wolę jechać jednak do Malagi, bo przecież w Maladze cieplej i morze. Ktoś się martwi, że jest umówiony, że nie może mnie tych dodatkowych stu kilometrów podwieźć. Bo gdyby nie te przeklęte zobowiązania, to przecież odstawiłby mnie do domu.

Nic ci się nie stanie, wiesz. Dlaczego akurat dzisiaj wszystko miałoby się skończyć? Zrobisz, jak uważasz, ale powinnaś robić to, kim jesteś, nie dać się zastraszyć własnej głowie. I nie czytać już Juana Rulfo.

1 comentario: