Etiquetas

2012/03/12

Pueblos.

Anne prosiła, żebyśmy spotkały się na dworcu autobusowym. To idę. Nie znam tego miasteczka, więc pytam kogoś - ktoś odpowiada; parę kroków dalej kto inny krzyczy za mną, że Eyy, rubia!, blondynko!, więc tylko przyspieszam - i zaraz już z A. idziemy do domu, przygotować salmorejo na obiad u znajomych, żeby roślinożerca też znalazł coś dla siebie.
Dwie godziny później, gdzieś między nieufnym jedzeniem chłodnika (zrobionego dla mnie, ale z taką ilością czosnku, że po kilku łyżkach spuchły mi ręce), a tłumaczeniem, że ośmiornica to zwierzę i naprawdę nie da się wygrzebać samego ryżu z tej paelli, ktoś przedstawia mi P. (ha, a ty przed chwilą pytałaś się mnie o drogę na dworzec!) i J. (ha, a ja przed chwilą widziałem cię w mieście, nie zareagowałaś jak wołałem!). Anne nie mogła mnie znaleźć więc zapytała kogoś na ulicy, czy w miasteczku nie pojawiła się blondynka. No, pojawiła się. Na chwileczkę, ale już wszyscy wiedzą.

Mieścina z tego właśnie rodzaju: jeśli jesz obiad z dwunastoma osobami, to znaczy, że jesz obiad z każdą rodziną z La Luisiany. Mieścina to nie jest nawet dobre tłumaczenie... Nie miasteczko. Nie wieś. Pueblo, czyli parę domów na krzyż, kawiarni, barów i sklepików może o połowę mniej, niż domów. W jednym miejscu kupujesz churros, w drugim czekoladę, w trzecim pomarańcze - siadasz w czwartym, żeby to wszystko nad kawą połączyć, przekrzykując się z kelnerem (twoim krewnym albo znajomym), że jak to nie można, co nie można przynosić własnych rzeczy, skoro właśnie przyniosłeś? No właśnie. Więc nie marudź człowieku, tylko przynieś kawę i siadaj z nami!

Siedzisz pod drzewkiem pomarańczowym i marudzisz, że nie da się jeść tych pomarańczy, bo gorzkie, nic się nie da z nimi zrobić. Gość (ta blondynka, co na chwilę) mówi, że przecież pomarańcze się sprzedaje, można sprzedać do UK i tam już robią z tego dżem. Oczywiście, że robią! Bo to są przecież bardzo dobre pomarańcze, nasze! A wy sprzedajecie? (pyta gość) E, przestań, trzeba by było je zebrać i zawieść do skupu. Nie opłaca się.
No tak.

Nie opłaca się też odnowić romańskiej łaźni w centrum miasta. To znaczy odnowić się odnowiło już nawet, ale to i tak jest nieopłacalne, więc łaźnia jest zamknięta, w brudnej wodzie pływa jeden karp.

Opłaca się np. dla dwunastu osób zrobić kilkanaście kilogramów (!) jedzenia. Najwyżej się resztę wyrzuci. Człowieku, to jest tylko jedzenie! I tak większą część się pożera mimo wszystko, a potem opłaca się przespać dzień i wieczorem jechać do siłowni w pobliskim mieście (nie ma sensu biegać w okolicy, bo są tylko pola i brzydko).

Mieścina z tego właśnie rodzaju. Ale marudzę, a ludzie przecież kochani, niesamowicie gościnni. Fakt, że po drugim dniu nie mogłam wytrzymać ich nastawienia, że po powrocie wyściskałam każdą osobę w mieszkaniu. Bo tego się jednak nie da słuchać dłużej, niż w przypadkowym samochodzie: że niebezpiecznie, że taka młoda, że tak mi się wydaje, że życie to idylla (mówię ci człowieku, że mi się nie wydaje; czy chociaż raz ci powiedziałam, że świat jest nieskończenie dobry, a wszyscy ludzie pragną mojego szczęścia?); że tak mi się wydaje, bo jeszcze nie pracuję (słucham?), że kiedy będę musiała (ukhm) kupić samochód, płacić za kablówkę i ciułać na wakacje, to dopiero zrozumiem. Więc oni (ci ciułający) mnie odstawią do domu, bo to jest przecież tylko 100 km, mogą pojechać na obiad do Cordoby, nie ma problemu, a przynajmniej dzięki nim nie zginę marnie z rąk typowego hiszpańskiego psychopaty (wszyscy Hiszpanie to psychopaci, z wyjątkiem oczywiście ludzi z La Luisiany).

Tego typu mieścina. Marudzę, bo przecież kochani ludzie. Ale może będę się dalej cieszyć ze świata, w którym granica między królestwami świata żywego nie przebiega wzdłuż brzegu morskiego, gdzie horyzont sięga jednak troszeczkę dalej, niż do najbliższego wzgórza.

No hay comentarios:

Publicar un comentario