Etiquetas

2012/03/16

Flamenco.

W Cordobie leje jak święty potop, szara pianka dwa kilometry nad nami schodzi coraz niżej, na dachy, głowy, dłonie, wsiąka kroplami w ubrania i książki.

Pozdrowienia od zielonej papużki. Podglądam ją przed wyjściem z domu, kiedy wraca do domu. Na dachu przy Placu Kolumba siedzi smutny Columba livia. Szkoda, że nie palumbus, zazwyczaj na deszczu smucą się grzywacze, kochane, brzydkie półkaczki. Na przystanku głodny kurczak z pręgą przez grzbiet. Kurczak czeka na autobus do Alcolei, czasem nawet wychodzi z pudełka, żeby przyjrzeć się chłopakowi trzymającemu pudełko.

Liście suche spadają jeszcze z drzew; na tych samych drzewach wykluwają się nowe liście, nowe kwiaty. Pisklaki. Dopóki jeszcze potrzeba, przyczepiam do łysych gałązek wełniane kwiaty, do szarych słupów ogłoszenia o balonach. Pomarańcze usychają na drzewach, marszczą się groźnie. Coraz mniej ich rozdeptanych na chodnikach. Palmy zrzucają liście większe ode mnie w poprzek przejścia dla pieszych; niespecjalnie duże osiągnięcie, to znaczy to, że większe ode mnie - w poprzek przejścia rzeczywiście potrzeba trochę celować.

Więc dziesięć stopni mniej, niż na codzień. Cordoba zakłada kurtki na kilkunastopniowe, syberyjskie warunki; w miarę puste piątkowe ulice; bardzo pełne piątkowe bary. Pogoda na Mrożka emigracyjne jęki, na pół-smętne rozmowy o związkach (z krajem, i co to właściwie jest kraj?), na nocne flamenco na dawnej arenie, placu byków... albo próbę przedostania się tam przez tłum przewracających się na szpilkach szesnastolatek zanim zrozumiesz, że nie, tej nocy to chyba jednak nie oznacza flamenco, tej nocy jest chyba mowa o flamingach. Różowych zwierzętach na chudziutkich nóżkach.

P. patrzy się na te nóżki i nie może zrozumieć, czemu zawracamy. Poryczeć trochę w raczej starszym barze, wrócić do listów z Pragi i z ratusza, do Mrożka* i własnej psychozy. Do potrzebnej deromantyzacji miejsca. Taka pogoda, trochę polska, o niczym.


* "Rzecz w tym, że na skutek nudnych okoliczności zewnętrznych być może nigdy już nie wrócę do Polski.
Nie ukrywajmy: byłaby to zmiana jakaś w moim życiu.
Możliwość oddziałała od razu na mnie całego. Rozmaicie. Jak porażenie ośrodka centralnego nerwów. Czuje się aż w nerwach najbardziej peryferyjnych.
(...)
Paradoksalnie nie czuję obawy o przyszłość. Paradoksalnie, bo w Warszawie, mając biec przyszlości ustalony aż do śmierci, przyszłość mnie gniotła. Tutaj, mając w perspektywie głód za kilka miesięcy, bezdomność ciagłą, wyrzucenie poza społecznośći kłopoty z administracją, żywioł obcości, grozę choroby bez środkow na leczenie i miejsca, w którym mógłbym chorować, nie czuję strachu. Ale to można przypisać temu, że groza i niepewność są zbyt wielkie, abym mógł je sobie emocjonalnie przedstawić."

No hay comentarios:

Publicar un comentario