Etiquetas

2012/04/26

2012/04/21

Saz, z martwych powstanie.

Christos wygląda jak Sted z doczepioną brodą. Kiedy spojrzeć mu prosto w oczy, to jakby patrzeć na to jedno zdjęcie szczególnie, to całkiem od frontu, podkoszulek wystający spod rozpiętej trochę koszuli, uśmiech połową twarzy lewą (cień na lewym oku). Próbuję wiercić się tak, żeby zawsze widzieć tę twarz.

Dym nargili, para herbaty. Ręce przesuwają się po ciele saz'u, struny próbują łapać jego dłonie. Bębenek. Ktoś porusza delikatnie czubkami tylko palców, skóra i drewno śpiewają. Muzyka bizantyjska nie jako chór, nie jako mnisi, nie jako egzotyczna atrakcja. Ch. kołysze się z gryfem, herbaciarnia kołysze się z Ch.

Czekaliśmy na niego jakiś czas. Kiedy wreszcie przyszedł, nie wiedziałam o co chodzi. Czy może coś luźnego się zerwało w mojej głowie, czy może nie przyszliśmy tu wcale, może śpię, a może zasnęłam właśnie tutaj. Widzę Edka, wyraźnie, i płaczę kiedy siada naprzeciw. Gra. Sam, potem bębenek. Nie wiem, jak się ten bębenek nazywa. Gra, się kołysze, gra się kołysze, się kołyszę.

Zamykam oczy i płaczę; otwieram oczy i płaczę bardziej; π cieszy się z tych łez, że mi się podoba. To greckie, wiesz. To znaczy trochę greckie, w pewien sposób. Jak wszystko. Ch. i człowiek z bębenkiem zaczynają śpiewać; głębokie, smutne głosy. Głos Ch. niski jak głos Edka; ale Ch. nie sepleni, nie płacze przy wyższych nutach. Szumią rozmowy, cukier rozpuszcza się w herbacie. Maleńkie, złote szklanki. Całowane policzki, chodzenie na palcach. 

Przez most skaczę po pełnych płytach; nie mogę przekroczyć linii, żeby nie otworzyło się piekło. Podnoszę głowę na kormorany i romskie trio smyczkowe (grają zawsze pośrodku mostu). Płaczę myśląc o saz'ie Christosa. Kocham go, jak kocham to trio i te kormorany, jak kocham innych nad sziszą i słodką herbatą. Zjechaliśmy się, zbiegliśmy jakoś cudownie, jak zawsze, przypadkowo. Nad tą rzeką, w tej herbaciarni: Janja z jej tureckimi historiami, z jej codzienną łódką w drodze na wykłady; Neal z jego korzeniami podartymi na kilka kontynentów, z czekoladą rozmazaną na czarnej brodzie; π jak rzadko odnaleziony, wieczny obcy z kawałkiem przynależności; moja długa droga do domu, moje słoneczko, śliczne oko dnia.


Ktoś się podnosi i wstaje, i idzie; będziesz spotykać go zawsze, nie spotkasz już nigdy. Pierwszym i podstawowym twoim obowiązkiem jest dotknięcie człowieka, zabranie go ze sobą na zawsze. Skomplikowane rzeczy przyjdą same.

2012/04/20

Wiosna.

Wiosna. Pachną kwiaty pomarańczy, kwitną kolorowe kondomy, rosną sterty śmieci.

Trzeba się trochę wspiąć, żeby zostały za plecami. Z geologiem wspina się raczej powoli: zbieramy kamienie, przedzieramy się przez krzaki: mały kurs podstawowej mineralogii. L. narzeka, że nie zabrała ze sobą młotka; czasem zostaje w tyle, przybiega zafascynowana: tego kamienia nikt nie przyniósł, jest ich więcej! Więc są i wulkaniczne i osadowe, spójrz, tu masz marmur, tu bazalt, to może być początek agatu, ta ściana była kiedyś piaskiem. Widzisz muszle w środku?

Mijają nas konie, rowery pnące się pod górę. Kwiaty i reszta zostają w dole. Nad głową krążą sępy (Jestem martwa, hej, słyszysz? Przyleć, que estoy muerta!). Brodaty mnich otwiera drzwi monastyru.

Za murami jaskinie i rabatki; czaszki, pejcze i warzywne ogródki. Memento mori. I żeby zamknąć za sobą drzwi. Zimna woda w sieni (ciężkie, gliniane naczynie, lejesz lód do pyska z wysokości). Możesz wleźć na ołtarz, ale nie wolno ci przekroczyć progu ogródka. Śniadanie na stopie kamiennego Jezusa jest w porządku, ale nie zagaduj mnichów. Nie musisz płacić, ale pamiętaj, że zaraz stąd wyjdziesz. Że jesteś tylko gościem.

Ukochane monastyry, przemijalność i niegościnna gościna; jak święte kubki starowierców, wieczny uprzejmy brak komentarza. Ach tak, więc uważasz, że masz rację? No dobrze. Uważaj; i uważaj na siebie. Jesteś, w porządku, ale odejdź kiedyś. Bez zachwytu bzdurami, zachwycając się mrówką i trawką. Najlepiej niewiele mówiąc.

J. się denerwuje, że ja taka małomówna (nieprawda zresztą). Że przecież tyle tematów. Ta impreza w tygodniu, byłaś? (nie byłam) Tamten grill, ten test, pamiętasz? (nie moje kółko) I tak dalej. Że po co właściwie wyszliśmy, skoro siedzę na tej skarpie i gapię się na sępy. Sępy jak sępy. W dodatku wysoko. I co w tym specjalnego, że mają tyle określeń na sępa, a my upraszczamy, ujednolicamy? I nie, nie słyszą, kiedy do nich wołam, są ptakami, nie znają hiszpańskiego.

Co za bzdura. Więc gadam dalej do ścierwojadów w środku własnej głowy. Kładziemy po kawałku wszystkiego (chleb, dynia, truskawki) na ziemi, przybiegają mrówki. Otrzepujemy żuka z mrówek. Na rekonwalescencję w krzakach dostaje kawałek mięsa z kanapki J. Sępy w dalszym ciągu nas ignorują.

Niżej pasą się owce. Wyłażą owce na ulicę w bogatej dzielnicy (ta część za miastem, baseny i stadniny koni, oddzielona od centrum pasem Romów i Słowian, tym pasem, gdzie lepiej trzymać mocniej swoją torbę). Od oliwnego gaju rozciąga się strefa prezerwatyw. Wiosna, wiosna, ach, to ty!

2012/04/15

Locura Santa.

Chodził zdenerwowany od dwóch tygodni; bo ci przeklęci Hiszpanie, te ich przeklęte procesje, ta ich przeklęta powierzchowność. Bo przecież nie są jedyną kulturą. I tacy są na innych zamknięci. I wyglądają jak maszerująca inkwizycja.

Uspokoił się dziś rano, zaplatając drożdżowe warkocze. Lepiąc drożdżowego Alladyna w migdałowych spodniach. Χριστός ἀνέστη! Ἀληθῶς ἀνέστη! Dopiero prawosławna Wielkanoc prostuje święta świata.

Więc te drożdżowe itd., piejemy nad nimi, on się uspokaja. Dzień się zaczyna boso na dachu (sąsiadka w szlafroku, wiatr), dzień się zaczyna jogą nad rzeką (tyłek w górze, chlupoczące brzuchy). Przechodzimy spokojnie przez miasto, już tydzień po procesjach. Turyści przejechali, przeszły orkiestry.

Tydzień temu się skończyło: święte szaleństwo, Wielki Tydzień, Semana Santa. Pobudka na dźwięk trąbek, przepychanie się przez obserwujące tłumy, rozpacz pod kinem i sklepem - zamknięte, świętujemy. Po pięć procesji co dzień, każda z nich kilkugodzinna. Tańczące figury i bębny drążące głęboko w ciało (ta piękna część), ulice pokryte pestkami słonecznika i pijani katolicy (ta druga).

Nie męczy kadzidło zagłuszające zapach pomarańczy, nie męczą nazarenos, kiedy nie widzisz w nich Ku Klux Klanu. Ale "ci przeklęci Hiszpanie, ta ich przeklęta powierzchowność"; te nastolatki przewracające się na obcasach, bo na procesji można spotkać chłopaków; te gotowane ślimaki i palce oblepione tłuszczem z churros przegryzanymi, kiedy zbliża się figura; to histeryczne przepychanie się do niej, żeby dotknąć, przeżegnać się i dalej pić i żreć. Agnostyk oburzony zachowaniem katolików, no ładnie. Przy całej mojej miłości do tej prowincji.

A więc przepięknie; i przepięknie, że już koniec. On się już mniej denerwuje; on się nie denerwuje już, kiedy prawie krzyczymy ze szczęścia zjadając Alladyna. Tłumy wyjechały, mieszkańcy wrócili do domów, bakłażany do sklepów. Głęboki oddech, znów jesteśmy u siebie. Do Cordoby wracają włóczędzy, w cebuli gotują się czerwone jajka.


2012/04/03

Zdrowia.

Z przyjemnością zawiadamiamy o wynikach donacji numer 1. Pragniemy wyrazić naszą ogromną wdzięczność za hojność, jaką wykazaliście się oddając krew.

Ależ ne ma problema. Raz, że przyjemność po mojej stronie; dwa, że po oficjalnym rozpoznaniu przez hiszpańską służbę zdrowia czuję się już prawie w pełni spełnionym imigrantem.

Już się nawet nie obrażam (na początku się obrażałam). Już nie chodzę zawiedziona brakiem czekoladowej rekompensaty; coś w tym jest pięknego, że za worek krwi dostaję paczkę chipsów i serdeczne dzięki (chipsy są, swoją drogą, bekonowe, więc ciągle niechciane leżą w salonie), jeden i drugi list z podziękowaniem i wynikami krwi. Nigdy nie widziałam swoich wyników w Polsce - i niby wiem, że skoro ciągle moją krew przyjmują, to wszystko w porządku; niby czasem ktoś zachwyca się moją ilością płytek i z wielkimi oczami namawia do transfuzji; ale jednak dobrze zobaczyć to na papierze.

Więc tak. Wbijają we mnie wenflony, ostukują płuca i zaglądają w uszy - i nie mogę się nacieszyć. Histeryzuję przed wyjściem do lekarza, ale po umierającym tygodniu i współpracy na rzecz moich zatok komuś udaje się zaciągnąć mnie do przychodni na dole:
i to jest aż zaskakujące, ale obywa się bez płaczu, bez błagania o przyjęcie w tym tygodniu, bez prób pogodzenia systemów książeczek, recept i dokumentów. Bez krzyków i bez łaski. To znaczy bez tego wszystkiego, co trzeba przecierpieć w PL, zanim ktokolwiek za ciebie spojrzy.* Powinnam tutaj wygrzebać ten fragment z pamiętników Stachury, gdzie w przeklętej przychodni na Kasprzaka przechodzi przez to, przez co ja przechodziłam tam tyle razy. Kiedyś wygrzebię. Nic się nie zmienia.
I to jest aż zaskakujące, że to w ogóle może być zaskakujące. Że się człowieka traktuje po ludzku.

W każdym razie: rejestracyjne pogawędki o migracjach. Że to jest bardzo dobrze, że się przeniosłyśmy tutaj, świetnie, że się nam podoba, i jeszcze lepiej, że studiujemy. Wspaniale, dziewczyny! I jak ładnie mówicie! Ja też coś po francusku, po polsku znałem... Polonia c'est Polska, oui? Tak jest. Właśnie tak. I niech sobie będzie ta Polska w dalszym ciągu oddzielona ode mnie Francją - tak jest lepiej dla wszystkich.
Rejestrujący odprowadza nas pod drzwi, ustawia w dobrej kolejce, upewnia się, do kogo czekają inni, czy my nie będziemy czekać zbyt długo. Dalej cudownie nie-zachodnia hiszpańska medycyna (Pijesz rumianek? Próbowałaś już naparów? Nie zapominaj o miodzie!). Zobaczymy, jak zadziała.

Więc jestem migrantem spełnionym; nie czuję się w żaden sposób, jakbym miała kiedykolwiek stąd wyjeżdżać, "wracać do domu". Jestem, jestem u siebie. Z moją bezproblemową kartą zdrowia, kartą biblioteczną, moim karnetem autobusowym - moimi stałymi kierowcami; moją zaległą pracą domową, moim mokrym praniem na dachu, moim sprzedawcą warzyw. Nawet rozłożyć się czasem dobrze, kiedy rozkłada się w domu. I kiedy nikt mi nie mówi, że zapalenia zatok nie leczy się barszczem.


* żeby nie było, że jest całkowicie beznadziejnie: tutaj link do bodaj jedynego ludzkiego, myślącego, darmowego lekarza w Poznaniu.