Etiquetas

2012/04/21

Saz, z martwych powstanie.

Christos wygląda jak Sted z doczepioną brodą. Kiedy spojrzeć mu prosto w oczy, to jakby patrzeć na to jedno zdjęcie szczególnie, to całkiem od frontu, podkoszulek wystający spod rozpiętej trochę koszuli, uśmiech połową twarzy lewą (cień na lewym oku). Próbuję wiercić się tak, żeby zawsze widzieć tę twarz.

Dym nargili, para herbaty. Ręce przesuwają się po ciele saz'u, struny próbują łapać jego dłonie. Bębenek. Ktoś porusza delikatnie czubkami tylko palców, skóra i drewno śpiewają. Muzyka bizantyjska nie jako chór, nie jako mnisi, nie jako egzotyczna atrakcja. Ch. kołysze się z gryfem, herbaciarnia kołysze się z Ch.

Czekaliśmy na niego jakiś czas. Kiedy wreszcie przyszedł, nie wiedziałam o co chodzi. Czy może coś luźnego się zerwało w mojej głowie, czy może nie przyszliśmy tu wcale, może śpię, a może zasnęłam właśnie tutaj. Widzę Edka, wyraźnie, i płaczę kiedy siada naprzeciw. Gra. Sam, potem bębenek. Nie wiem, jak się ten bębenek nazywa. Gra, się kołysze, gra się kołysze, się kołyszę.

Zamykam oczy i płaczę; otwieram oczy i płaczę bardziej; π cieszy się z tych łez, że mi się podoba. To greckie, wiesz. To znaczy trochę greckie, w pewien sposób. Jak wszystko. Ch. i człowiek z bębenkiem zaczynają śpiewać; głębokie, smutne głosy. Głos Ch. niski jak głos Edka; ale Ch. nie sepleni, nie płacze przy wyższych nutach. Szumią rozmowy, cukier rozpuszcza się w herbacie. Maleńkie, złote szklanki. Całowane policzki, chodzenie na palcach. 

Przez most skaczę po pełnych płytach; nie mogę przekroczyć linii, żeby nie otworzyło się piekło. Podnoszę głowę na kormorany i romskie trio smyczkowe (grają zawsze pośrodku mostu). Płaczę myśląc o saz'ie Christosa. Kocham go, jak kocham to trio i te kormorany, jak kocham innych nad sziszą i słodką herbatą. Zjechaliśmy się, zbiegliśmy jakoś cudownie, jak zawsze, przypadkowo. Nad tą rzeką, w tej herbaciarni: Janja z jej tureckimi historiami, z jej codzienną łódką w drodze na wykłady; Neal z jego korzeniami podartymi na kilka kontynentów, z czekoladą rozmazaną na czarnej brodzie; π jak rzadko odnaleziony, wieczny obcy z kawałkiem przynależności; moja długa droga do domu, moje słoneczko, śliczne oko dnia.


Ktoś się podnosi i wstaje, i idzie; będziesz spotykać go zawsze, nie spotkasz już nigdy. Pierwszym i podstawowym twoim obowiązkiem jest dotknięcie człowieka, zabranie go ze sobą na zawsze. Skomplikowane rzeczy przyjdą same.

No hay comentarios:

Publicar un comentario