A&A górecka 95
jestem na Gwarnej
jak ten chłop, który w ogrodzie zoologicznym obejrzał żyrafę i powiedziawszy sobie "nie, takiego zwierzęcia nie ma", poszedł spokojnie do domu
na chuj ci ta angina?
wonderfulllllll-see-you-soonnnnn
fiep.es
atrochar
Jestem! I mówię tylko po pl!
guzman el bueno nuevos ministerios gris6 aeropuerto8rosada
still half an hour?
Kara Walker
Lewis Baltz, Oscar Fischinger Raumlichkunst
seawolves.com
...y la otra puerta esta cerrada tambien
No worries if
journal of irreproducible results
sala d proyecciones edif. Azur colegio mayor nstra sra de la a...; el filio del derecho
Żyjesz, mała? Sie martwie co sie dzieje
Dzieki za wizyte, ya sabes que siempre estas bienvenido. Ciao!
pod fontanna
powinnam byc, nie mamy juz wolnych lozek,tylko msce na zimnej podlodze albo cieplym dachu,jesli to jest ok mozecie wpasc
Home, finally. Czyli: to nie jest kwestia zostawienia PL, ale życia tutaj. Gdyby koncerty były w ESP, serce pękłoby mi ze szczęścia. Leć bezpiecznie!
Wołek nie musi być specjalny?
To jeszcze nie jest najgorsza z ICH cech!... Na pocieszenie: dziergam chmurki.
Hasta pronto!
buziaki dla kotow
oruga gusano
pce.es
casa pumarejo
Esperanza! Dziwnie sie czyta nienaukowe ksiazki. Polacy lecacy do Liverpoolu yuck. Semihisterycznie pozdrawiamy: Mietus, ja i zatokowe bakterie!
10 pod bananem?
rano zrobie, jestem piana i Mieciń mruczy
Troszeczke szkoda. Ale vontrompka lubi tu mieszkać, ja już nie muszę. Uf.
Azucar moreno
krótki przegląd z czyszczenia komórkowej pamięci. nie wysłałam tylu "spóźnię się", "nie spiesz się" i "idę pieszo", że nie tylko nie można się dziwić, że się ludzie obrażają, ale należy wręcz zastanowić, czemu w ogóle wciąż się odzywają
Páginas
Etiquetas
- Polonia (25)
- Espana (19)
- Brasil (17)
- Bolivia (7)
- Chile (7)
- Peru (7)
- Macedonia (5)
- Argentina (4)
- en ingles (4)
- Gibraltar (3)
- Kosovo (3)
- Magyar. (3)
- kot. (3)
- tłumaczenie. (3)
- Hellada (2)
- Hrvatska (2)
- Moldova (2)
- Montenegro (2)
- Norwegia (2)
- Paraguay (2)
- uk (2)
- ważne ważne (2)
- Bulgaria (1)
- Eesti (1)
- Italia (1)
- Latvija (1)
- Lietuva (1)
- Romania (1)
- Slovenija (1)
- Ukraina (1)
- Česká rep. (1)
2012/09/25
2012/09/20
Śluby i zguby, podsumowania.
Siedząc w koszulce M. oglądam jego zdjęcia ślubne. Siedzę przy tym w domu sama z hiperaktywnym kotem, pomiędzy mapą a Carlem Safiną nucąc piosenkę szopenfeldziarzy. Kot zwisa mi z pleców, młoda para przesuwa się po parkiecie - wreszcie oboje mamy dowody na to, że dobrze wyszliśmy na tym rozstaniu. Ach.
Wczoraj oficjalnie skończyły się wszystkie moje obowiązki. Wszystko*, co mnie trzymało tutaj. Na chwilę przyjechałam nad morze przepakować rzeczy, uporządkować dokumenty, pójść na kilka piw zanim zmienię swoją geografię. Po raz pierwszy od chyba pięciu lat nie rozpaczam po przyjeździe do Trójmiasta. Naprawdę, coś wspaniałego.
Do autobusu dosiada się Pan Śledź, którego śledziłam całe liceum (przynajmniej dwa razy w tygodniu wracaliśmy z wczesnonocnej Gdyni tą samą R-ką). Prawie podskakuję na miejscu ze szczęścia, ale jednocześnie nie mogę sobie przypomnieć, czemu tak naprawdę uwielbiam Śledzia. Nie pamiętam nawet jak śpiewa. Może to, że gdyński śledź to brzmi trochę jak poznańska pyra? Może to, że tak się po ludzku peszy, jak się paradoksalnie nie peszy większość ludzi, kiedy uśmiechniętą mordą przywitać go w autobusie? W każdym razie, kocham Pana Śledzia. Jeden z najprosztszych sposobów na poprawienie mi humoru, to wspomnienie o Śledziu. Serio. Polecam. Polecam też zakochać się w jakiejś przypadkowo, ale w miarę regularnie spotykanej osobie - rewelacja.
Jadę do szkoły, która była kiedyś moją szkołą. Krótka sprawa, potrzebuję pomocy z jedną bzdetą. Dyrektor poznaje mnie po tych kilku latach - ba, mówi do mnie po imieniu. To jest o tyle ciekawe, że miałam z nią kiedyś zajęcia raz jeden jedyny, w dużej grupie. Przepiękny komplement, och-ach.
Po wyjściu plączą mi się kierunki (czy raczej: idąc nie bardzo pamiętam, dokąd właściwie chciałam iść) i tylko dzięki temu wpadam na Madzię. Madzię uwielbiam, ale nie widziałam jej od wyprowadzki, czyli też ładnych parę lat. A widzimy się w samym centrum, na bardzo szybkobieżnej ulicy, gdzie obie jesteśmy właściwie przez przypadek. W dodatku chyba po raz pierwszy od kiedy się znamy ma dla mnie wolny czas. Tralalala.
Do tego podziemny piosenkarz śpiewający, że w drogę, żegnajcie, chłopcy; ekspedientka wybuchająca śmiechem na moje głośne wołanie za turlającym się w dal awokado; dziadka opowieści z Santos, które słyszę po raz przynajmniej tysięczny, ale za którymi zdążyłam się stęsknić; uśmiechnięte zdjęcia Loreny; telefon od Sobowtóra Lynn. Kot zwisa mi z łokcia. Wygrałam życie.
* Kot not included
Wczoraj oficjalnie skończyły się wszystkie moje obowiązki. Wszystko*, co mnie trzymało tutaj. Na chwilę przyjechałam nad morze przepakować rzeczy, uporządkować dokumenty, pójść na kilka piw zanim zmienię swoją geografię. Po raz pierwszy od chyba pięciu lat nie rozpaczam po przyjeździe do Trójmiasta. Naprawdę, coś wspaniałego.
Do autobusu dosiada się Pan Śledź, którego śledziłam całe liceum (przynajmniej dwa razy w tygodniu wracaliśmy z wczesnonocnej Gdyni tą samą R-ką). Prawie podskakuję na miejscu ze szczęścia, ale jednocześnie nie mogę sobie przypomnieć, czemu tak naprawdę uwielbiam Śledzia. Nie pamiętam nawet jak śpiewa. Może to, że gdyński śledź to brzmi trochę jak poznańska pyra? Może to, że tak się po ludzku peszy, jak się paradoksalnie nie peszy większość ludzi, kiedy uśmiechniętą mordą przywitać go w autobusie? W każdym razie, kocham Pana Śledzia. Jeden z najprosztszych sposobów na poprawienie mi humoru, to wspomnienie o Śledziu. Serio. Polecam. Polecam też zakochać się w jakiejś przypadkowo, ale w miarę regularnie spotykanej osobie - rewelacja.
Jadę do szkoły, która była kiedyś moją szkołą. Krótka sprawa, potrzebuję pomocy z jedną bzdetą. Dyrektor poznaje mnie po tych kilku latach - ba, mówi do mnie po imieniu. To jest o tyle ciekawe, że miałam z nią kiedyś zajęcia raz jeden jedyny, w dużej grupie. Przepiękny komplement, och-ach.
Po wyjściu plączą mi się kierunki (czy raczej: idąc nie bardzo pamiętam, dokąd właściwie chciałam iść) i tylko dzięki temu wpadam na Madzię. Madzię uwielbiam, ale nie widziałam jej od wyprowadzki, czyli też ładnych parę lat. A widzimy się w samym centrum, na bardzo szybkobieżnej ulicy, gdzie obie jesteśmy właściwie przez przypadek. W dodatku chyba po raz pierwszy od kiedy się znamy ma dla mnie wolny czas. Tralalala.
Do tego podziemny piosenkarz śpiewający, że w drogę, żegnajcie, chłopcy; ekspedientka wybuchająca śmiechem na moje głośne wołanie za turlającym się w dal awokado; dziadka opowieści z Santos, które słyszę po raz przynajmniej tysięczny, ale za którymi zdążyłam się stęsknić; uśmiechnięte zdjęcia Loreny; telefon od Sobowtóra Lynn. Kot zwisa mi z łokcia. Wygrałam życie.
* Kot not included
2012/09/10
Kujawy złote.
Złota była jesień, ciepła i dobra. Wczesna jesień. Kaszuby opuszczane w deszczu, słoneczne Kujawy.
Trasa z niewiejskiej wsi do niemiejskiego miasteczka; trzykrotnie szybciej, niż proponowały koleje i autokary, pół godziny dłużej, niż zapowiadała mapa. Trzy samochody, trzy godziny.
Jeśli chcesz jeździć, musisz umyć konia. Proszę bardzo: zgrzebło, kopystka. Jabłka. Do roboty!
Z dziesięć chyba lat nie jeździłam; nigdy zresztą nie jeździłam naprawdę. Bo to trzeba tak... stanowczo. Jedź! Prrr!, a nie: No, Dudi... no... stój... no stój, ja cię proszę... "Prrr!" i tak nie potrafię wymówić.
Więc tak - terapia. Stań za koniem. Nie kopnie (nie wierzę).
Mocny, słodki zapach stajni. Spocony koń, rozpieszczony pies, potężne króliki, przestraszony kogut, cały zestaw zwierząt z przymiotnikami. Przypominam sobie o tym rok później, siedząc w cudzym mieszkaniu gdzieś na krańcu Poznania, pakuję szybko szmaty, wracam. Nic się nie zmieniło, może tylko w stajni pojawił się kulawy kot: co za ulga...
Późne lato, winogrona dojrzewają na płocie, za oknem spadają jabłka. Zbierasz te jabłka i wpychasz je Olce do koszyka, pokracznie i pięknie pedałujesz między lasami a ciężarówkami, gdzieś po drodze brama prowadząca do lasu, w domu zupę ogórkową i poranną kawę podaje ci świeżo upieczony rektor. Dom ten sam, cudzy a swój, koń ten sam, pies ten sam, nawet rower się nie zmienił, chociaż tobie się życie burzy i buduje od nowa, mówię ci: coś wspaniałego.
Trasa z niewiejskiej wsi do niemiejskiego miasteczka; trzykrotnie szybciej, niż proponowały koleje i autokary, pół godziny dłużej, niż zapowiadała mapa. Trzy samochody, trzy godziny.
Jeśli chcesz jeździć, musisz umyć konia. Proszę bardzo: zgrzebło, kopystka. Jabłka. Do roboty!
Z dziesięć chyba lat nie jeździłam; nigdy zresztą nie jeździłam naprawdę. Bo to trzeba tak... stanowczo. Jedź! Prrr!, a nie: No, Dudi... no... stój... no stój, ja cię proszę... "Prrr!" i tak nie potrafię wymówić.
Więc tak - terapia. Stań za koniem. Nie kopnie (nie wierzę).
Mocny, słodki zapach stajni. Spocony koń, rozpieszczony pies, potężne króliki, przestraszony kogut, cały zestaw zwierząt z przymiotnikami. Przypominam sobie o tym rok później, siedząc w cudzym mieszkaniu gdzieś na krańcu Poznania, pakuję szybko szmaty, wracam. Nic się nie zmieniło, może tylko w stajni pojawił się kulawy kot: co za ulga...
Późne lato, winogrona dojrzewają na płocie, za oknem spadają jabłka. Zbierasz te jabłka i wpychasz je Olce do koszyka, pokracznie i pięknie pedałujesz między lasami a ciężarówkami, gdzieś po drodze brama prowadząca do lasu, w domu zupę ogórkową i poranną kawę podaje ci świeżo upieczony rektor. Dom ten sam, cudzy a swój, koń ten sam, pies ten sam, nawet rower się nie zmienił, chociaż tobie się życie burzy i buduje od nowa, mówię ci: coś wspaniałego.
2012/09/02
Zawsze, do porzygania.
- Zostawię ci, to zjesz.
- Nie zjem. Weź do domu, bo u mnie się zmarnuje, a szkoda.
- (złośliwy uśmieszek) A co, od kiedy to niby tak? Wega...wegetarianka, co?
- Wegetarianka od ponad dziesięciu. Weganka to właściwie moment, ale...
- (złośliwy uśmieszek się rozszerza) No tak, jasne! I co, taka moda teraz, tak?
- Nie.
- Modne, co?
- Nie. Sprawiedliwe.
- (śmiech) Tak, tak. To co, to taki bunt? Tak żeby się przeciwko czemuś zbuntować?
- Tak, żeby wszystkim było możliwie dobrze.
Dalej o tym, że to pewnie dlatego, że rodzice jedzą, że niezdrowo, że co jak własna rodzina, jak ciąża, bo przecież trzeba mięsko, że nie pić mleka to jest nienaturalna sprawa - a do tego: co jest niby złego w czosnku, przecież nie można być na niego uczulonym i na pewno moja fanaberia. Wszystko z tym uśmieszkiem obrzydliwym.
To jest przerażające. Nie mam 13 lat ani skrzywionej nieuzasadnioną nienawiścią do świata twarzy; nie robię nikomu krzywdy - i wiem, co robię, wiem, co jem, jak jeść. Nie zaczynam tematu i nie kłócę się, nie umoralniam. Ale nie można tego zostawić w spokoju, trzeba skomentować, trzeba umniejszyć, trzeba sprawę potraktować jako infantylną zabawę. Od lat to samo. Zawsze tak samo.
T. opowiadał, że grają ze znajomymi w wegańskie bingo: każdy ma zestaw "kart", tworzą się zresztą nowe; zaznaczają, co ze swojego zestawu usłyszeli: każda "karta" to jest klasyczny argument tych, którzy kłócą się o wyższość mięsożerstwa (one są wszędzie takie same, tak samo obrzydliwie powtarzalne, zawsze wymawiane z takim samym przekonaniem o własnej pomysłowości, mój borze!):
Spójrz na moje kły!
A co z dzieckiem? Dzieci umierają na diecie wegańskiej, była taka sprawa ostatnio.
A gdybyś był w środku dżungli, pozbawiony jedzenia i miał już zaraz umrzeć z głodu...
Ryba to nie zwierzę.
Kotlecik to nie mięso.
Poza tym mięsko jest takie smaczne, a jak smaczne - znaczy, że zdrowe!
Bóg nam dał zwierzęta.
Niedobory białka.
To co, to polujące plemiona mają umrzeć z głodu?
Gdyby nie my, to by tych krów w ogóle nie było!
i tak dalej, i tak zawsze, aż zwymiotujesz z tej irracjonalności, z tej powtarzalności.
Czekam na Ciebie, piękny czasie - szukam Ciebie, wspaniałe miejsce, gdzie ci, którzy nie robią krzywdy, nie muszą się usprawiedliwiać.
- Nie zjem. Weź do domu, bo u mnie się zmarnuje, a szkoda.
- (złośliwy uśmieszek) A co, od kiedy to niby tak? Wega...wegetarianka, co?
- Wegetarianka od ponad dziesięciu. Weganka to właściwie moment, ale...
- (złośliwy uśmieszek się rozszerza) No tak, jasne! I co, taka moda teraz, tak?
- Nie.
- Modne, co?
- Nie. Sprawiedliwe.
- (śmiech) Tak, tak. To co, to taki bunt? Tak żeby się przeciwko czemuś zbuntować?
- Tak, żeby wszystkim było możliwie dobrze.
Dalej o tym, że to pewnie dlatego, że rodzice jedzą, że niezdrowo, że co jak własna rodzina, jak ciąża, bo przecież trzeba mięsko, że nie pić mleka to jest nienaturalna sprawa - a do tego: co jest niby złego w czosnku, przecież nie można być na niego uczulonym i na pewno moja fanaberia. Wszystko z tym uśmieszkiem obrzydliwym.
To jest przerażające. Nie mam 13 lat ani skrzywionej nieuzasadnioną nienawiścią do świata twarzy; nie robię nikomu krzywdy - i wiem, co robię, wiem, co jem, jak jeść. Nie zaczynam tematu i nie kłócę się, nie umoralniam. Ale nie można tego zostawić w spokoju, trzeba skomentować, trzeba umniejszyć, trzeba sprawę potraktować jako infantylną zabawę. Od lat to samo. Zawsze tak samo.
T. opowiadał, że grają ze znajomymi w wegańskie bingo: każdy ma zestaw "kart", tworzą się zresztą nowe; zaznaczają, co ze swojego zestawu usłyszeli: każda "karta" to jest klasyczny argument tych, którzy kłócą się o wyższość mięsożerstwa (one są wszędzie takie same, tak samo obrzydliwie powtarzalne, zawsze wymawiane z takim samym przekonaniem o własnej pomysłowości, mój borze!):
Spójrz na moje kły!
A co z dzieckiem? Dzieci umierają na diecie wegańskiej, była taka sprawa ostatnio.
A gdybyś był w środku dżungli, pozbawiony jedzenia i miał już zaraz umrzeć z głodu...
Ryba to nie zwierzę.
Kotlecik to nie mięso.
Poza tym mięsko jest takie smaczne, a jak smaczne - znaczy, że zdrowe!
Bóg nam dał zwierzęta.
Niedobory białka.
To co, to polujące plemiona mają umrzeć z głodu?
Gdyby nie my, to by tych krów w ogóle nie było!
i tak dalej, i tak zawsze, aż zwymiotujesz z tej irracjonalności, z tej powtarzalności.
Czekam na Ciebie, piękny czasie - szukam Ciebie, wspaniałe miejsce, gdzie ci, którzy nie robią krzywdy, nie muszą się usprawiedliwiać.
Suscribirse a:
Entradas (Atom)