Etiquetas

2012/12/01

Pocztówka z raju.

Rano łapcie dalej wzdłuż głównej, za dwa dni bądźcie tutaj jakoś popołudniem, to zabiorę was do domu. F. wyrzuca nas w lesie koło 3 nad ranem. Mamy jeszcze trochę czasu, zanim ktoś zauważy namiot.

Na powitanie czarny orzeł, awokado i rowerzysta wiozący kilkumetrowe deski. Zwijamy dom i ruszamy w stronę wodospadów. Ktoś wywozi nas daleko poza asfalt, objeżdżamy jego działki (nic czyli wszystko, zielono, zielono, zielono i krówki, coś pięknego), koło zalanej jaskini garbate krowy brodzą przez rzekę. Mango prosto z drzewa. Jadę spokojnie na przyczepie, co jakiś czas dosiadają się kolejni autostopowicze: dzieci, farmerzy, ktoś z torba owoców, ktoś z koza. Dobrze się im z przodu rozmawia, więc wiezie nas jeszcze kilkadziesiąt dodatkowych kilometrów.

Po tych kilkudziesięciu kilometrach okazuje się, że asfalt znów się skończył i słońce znów się zaczęło. Siadamy w cieniu pod kościołem w centrum miasteczka, w jednej ręce banan, w drugiej butelka z wodą - tę z bananem J. wyciąga leniwie w stronę drogi i po chwili (z ciągle zapchanymi ustami) mamrocze, że chyba się zatrzymał. Eche. Zatrzymał się. Ornitolodzy w drodze na tukany i ary. Jedziemy prosto do celu.

Szybko okazało się, że gdzie tam wodospady. To znaczy: wodospady są, owszem, i są piękne. Ale. Ale! Pierwsze miejsce, w którym nie ma faveli. Więcej: nikt nie śpi na ulicy. Wioska/miasteczko na skraju wszystkiego, daleko od "prawdziwych" dróg, zasiegu, szkół, sklepów; patrzysz się na ściskających się, kolorowych ludzi - nie, to nie jest hipisowska komuna. Ale, świecie święty, tak to właśnie wspaniale wygląda.

W barze, w którym pytamy o drogę (konie, hamaki i Manu) chowają nasze plecaki, dają wodę i każą wrócić później, pogadać. Do właściciela mogłybysmy wrócić od razu. Z chęcią. Na zawsze. Myślisz, że to mój wegański książe na białym kocie? Nie, wydaje mi się, że to mój zbrazylizowany Argentyńczyk. Ach, szkoda. Już myślałam, że książe.
(potem wracamy i wszystko się zgadza, tzn. wszystkie wyznaczniki WK mogę z łatwością wytknąć palcem - łącznie z zaproszeniem na acai, znalezieniem darmowego noclegu i rysowaniem mapy atrakcji, czyli wodospadów i pięknych drzew)

Dalej woda, woda, woda, pięknie chłodne wodospady, jeden za drugim, jeden nad drugim; nad głowami kolibry, pod skałami cień. Piękni ludzie odbierają nas z baru - możecie rozbić się w ogrodzie; możecie korzystać z łazienki; możecie z lodówki brać co chcecie; tutaj jest prysznic, a tu kot, królik i kawa.

Sami nie mają wiele. Na kolację chleb i woda, na śniadanie woda i słodka kawa, do tego nasze ugotowane w plecaku awokado. Dużo miłości. Dużo muzyki. Ktoś przychodzi, żeby posiedzieć razem na ławce; przybiegają czyjeś psy, czyjeś konie, każdy trąca nosem niebieskookiego królika (król ma na imię Sofia i bardzo jest podobny do mojej S., zaczynając od oczu, przez lenistwo i miłość do spokojnego leżenia, kiedy ktoś mizia po brzuszku). Nie wiem nawet, kto z nich tu mieszka - ten, kto zgodził się nas przenocować w nocy znika, zostaje jego brat o całkiem odwrotnym kolorze skóry i jego wspaniały synek; capoeira, nagle znikają wszyscy, potem przewija się jeszcze kilka osób, ta piękna dziewczyna, która chodząc tańczy, ten chłopak, który żonglował na szczycie wodospadu, ten szczelnie wytatuowany motocyklista, którego mijałyśmy w poprzednim miasteczku; rankiem ktoś stuka do namiotu mówiąc, że przyprowadził konie. Nie mamy nawet w pełni wspólnego języka, nie ma oczywistego powodu, dla którego B. mógł cieszyć się z naszej wizyty tak, jak my. Nad ranem wyjeżdżają rozwozić chleb, więc klucz o ogrodzie - bierzcie, co chcecie, najlepiej zostańcie dłużej, to jest wasz dom.

Więc tak, jestem u siebie, jestem w niebie. Jadę tylko upewnić się, że mam rację; wiesz, gdzie szukać mnie potem.









No hay comentarios:

Publicar un comentario