Latwo jest byc patriota w Peru. Latwo sie w tym kraju zakochac wlasciwie zaraz po przekroczeniu granicy - zwlaszcza ze strony boliwijskiej.
Wszystko jakies takie czyste, jakies takie zorganizowane i zrozumiale (w porownaniu). Co chcesz - jest. Morze, pustynie, dzungla, gory? Salsa, Inkowie, argentynscy wloczedzy? Na zyczenie. Zostajac wewnatrz kraju mozesz ruszac sie swobodnie od lata do zimy w jeden dzien. Bardzo wygodny kraj.
Pierwszy przystanek: Arequipa. Biale miasto pelne szczesliwych turystow. Piekna zmiana dla mnie: mroz znak Titikaki zamieniam na tutejsze slonce. Wlaze na dach, grzeje zmeczone pluca i krzyzuje palce, ze cytryny i juka wyciagna mnie z poczatkow grypy.
Nie wyciagnely. Po dziennej bieganinie po miescie (spotykamy sie z E. i E., sfrustrowanym mechanikiem i szalonym wagabunda; malenkie bary na poddaszach, na blacie ktos rysuje mape kanionu Colca - tedy mozna wejsc za darmo, omijajac straznikow, tutaj mieszka moj dziadek, powiedz, ze mnie znasz, to cie przenocuje i nakarmi) pluca probuja sie wynicowac, leb pelen szlamu. Po mieszkaniu biega dwojka wariatow z Meksyku - w wielkich sombrerach, koco-plaszczach i z butlami tequili w garsci. Z zelkami z tequili. Z ciastkami z tequila. No, z tequila w kazdej postaci. Zapewniaja, ze pomoze - a jak nie pomoze, to przynajmniej sie upije, wiec i tak dobrze. M. - nasz domowy lekarz - potakuje. Pij.
To pije. Rzeczywiscie pomaga: kiegy kolo 1 w nocy wsiadamy w autobus w strone kanionu, moge spokojnie spac, kiedy ktos wali mnie w glowe swoja torba czy swoim dzieckiem przyczepionym do plecow, kiedy ktos spiewa, kiedy ktos chrupie, krzyczy, ze kukurydza z serem i kupujcie, amigos. Cudownie.
Przyjezdzamy na miejsce zaraz po wschodzie slonca, szczesliwe wyskakujac na ziemie bez kontrolerow... Kontrolerzy wyskakuja z naszego autobusu zaraz za nami. A-cha. Wiec trzeba sie bylo sluchac dobrych rad oszustow i lezc te kilka godzin na przelaj. Wstep do kanionu jest bardzo tani dla Peruwianczykow - przeceniony dla krajow Mercosuru - i niesprawiedliwie drogi dla ´´innych´´. J. probuje przekonac kontrolera, ze nie mamy pieniedzy, okradli nas po drodze, tak w ogole to jestesmy z Limy, a ja - ja jestem niemowa. Migam co potrafie, reszte zmyslam, J. marudzi ile moze - wreszcie wchodzimy za cene studenta krajowego. Na jednym bilecie.
Czekamy na kondory, ale kondory najwidoczniej za nami nie przepadaja. Niewazne. Piekny jest kanion, wspaniale gory i taka dziura, taka potezna dziura, ze rzeka w dole wydaje sie w ogole nie plynac, senna niteczka. Najwieksze kolibry swiata, wiskacze i okragla tecza. Cos pieknego.
Kiedy czekamy na samochod, ktory zabierze nas znow do Arequipy, poranny kontroler przynosi nam kubki goracej kawy. Ok, wiec kim jestescie naprawde? Skad jestescie naprawde? Spokojnie, rozumiem, ze nie macie pieniedzy. Siada z nami, gadamy pieknie przez jakis czas; tak, zna E., przyjazni sie z jego dziadkiem, jesli potrzebujemy pomocy w tych okolicach to to jest jego adres, jesli znamy turystow z pieniedzmi i otwarta glowa, on organizuje wypady w kanion, noclegi - jesli chcemy wyswiadczyc mu przysluge i powiedziec o nim ludziom. *
Wracamy do miasta, ale w mieszkaniu nie ma nikogo. Wykonczone i chore chowamy sie przed deszczem w piekarni naprzeciwko domu wygladajac swiatla w oknie czy czlowieka przy drzwiach. Wszyscy wracaja, wiec wracamy do pisco i cytryny. Swiecace okienko komputera przynosi niespodziewane wiadomosci z Polski i Argentyny, zmiany planow dla nas obu. Dla J. wszystko jest juz jasne i wspaniale zorganizowane. Dla mnie to cudowne zamieszanie i calkowity brak pomyslu, jak oplacic rodzinne obowiazki.
Tymczasem: sloneczne dni w Arequipie. D. zawozi nas za miasto, karmi za historie. Zawsze chcial podrozowac, jezdzi troche, ale nigdy nie spotkal autostopowiczow. Jak to dziala? Gdzie spicie, ile pieniedzy potrzebujecie? Jestesmy calkowicie inni i niesamowite jest widziec, jak otwiera sie przed nim calkiem nowy swiat. Nieznana perspektywa. Przez spedzone razem godziny decyduje sie zmienic swoj plan podrozy po Europie: juz nie 20 miast w 40 dni, raczej spokojna jazda, zeby poznac kilka krajow. Cos pieknego.
W oficjalny koniec swiata budzimy sie pod aktywnym wulkanem. Zyjemy? Zyjemy. Wiec ok. D. zawozi nas jeszcze przed praca na poranny spacer, potem zostawia na wylotowce - z niedowierzaniem patrzy, jak zgarnia nas jeden z pierwszych samochodow. Spokojnie i pieknie jedziemy nad Pacyfik.
* Przysluga:
noclegi, wynajem koni, rowerow, camping, trekking Hualcahualca, wynajem sprzetu wysokogorskiego, trekking AmpatoPorteo, wycieczki miejskie, turystyka kulturowa, trekking Kanion Colca
Hospedaje El Refugio del Geyser
Sacarias Oxa Mamani, Erick Oxa Cardenas
Calle Melgar s/n a espaldas del Municipio de Pinchollo
Cel. 959007441-958870316
e-mail aeth_emoc@hotmail.com
Páginas
Etiquetas
- Polonia (25)
- Espana (19)
- Brasil (17)
- Bolivia (7)
- Chile (7)
- Peru (7)
- Macedonia (5)
- Argentina (4)
- en ingles (4)
- Gibraltar (3)
- Kosovo (3)
- Magyar. (3)
- kot. (3)
- tłumaczenie. (3)
- Hellada (2)
- Hrvatska (2)
- Moldova (2)
- Montenegro (2)
- Norwegia (2)
- Paraguay (2)
- uk (2)
- ważne ważne (2)
- Bulgaria (1)
- Eesti (1)
- Italia (1)
- Latvija (1)
- Lietuva (1)
- Romania (1)
- Slovenija (1)
- Ukraina (1)
- Česká rep. (1)
2013/01/07
La Paz, Copacabana, Isla del Sol.
La Paz jest glosna, brudna i strasznie skomplikowana. Agresywni pijacy, kukly-wisielcy (ostrzezenie przed sasiedzkim samosadem), soroche, kurz i krzyk i tylko by uciekac -
gdyby nie to, ze taka jest piekna, ze taka jest pelna, zywa, ze tyle tu wszystkiego i wszystkich.
Sa cmentarzyska sloni. Obskurne pokoje, ktore wynajmuje sie na kilka dni razem z wiadem alkoholu i wiadrem na wymiociny, pije do skutku czyli do smierci.
Sa budowy, ktorych pomyslosc zapewnia sie zakopujac biale lamy albo pijanych bezdomnych.
Sa targi, na kazdym z nich strefa czarownic, suszone plody lam i ziola na wszystko.
Sa domy jak dom J. i M., z pietrem dla CouchSurferow i pieknymi ludzmi podrzucajacymi pilki i pomysly.
Jest duzo historii, duzo zamieszania. Jak to w ogole w slowa wsadzic.
Uciekamy predko zostawiajac na przeczekanie ciezsze czy mniej potrzebne graty. Nad Jezioro Tititaka, w inny swiat, w swiety spokoj.
Copacabana, Wyspa Slonca - cale piekno i wszyscy hipisi kraju, zdaje sie. Noclegi za cztery zlote w domu pelnym zonglerow, klaunow, muzykow i innych bezdomnych. Piekne noce z gitarami, bebnami.
Male, zimne miasteczko. Mala, deszczowa wyspa. Piekna wyspa na Jeziorze Titikaka. Zdzieramy nogi, przemaczamy swetry, zyjemy o koce, chlebie i winie. O ludziach i nadziejach.
Potem do przodu w strone granicy. Do Peru, gdzie wszystko jest bardziej czyste, bardziej zrozumiale, takie dla ludzi i jakby troszke nudne.
gdyby nie to, ze taka jest piekna, ze taka jest pelna, zywa, ze tyle tu wszystkiego i wszystkich.
Sa cmentarzyska sloni. Obskurne pokoje, ktore wynajmuje sie na kilka dni razem z wiadem alkoholu i wiadrem na wymiociny, pije do skutku czyli do smierci.
Sa budowy, ktorych pomyslosc zapewnia sie zakopujac biale lamy albo pijanych bezdomnych.
Sa targi, na kazdym z nich strefa czarownic, suszone plody lam i ziola na wszystko.
Sa domy jak dom J. i M., z pietrem dla CouchSurferow i pieknymi ludzmi podrzucajacymi pilki i pomysly.
Jest duzo historii, duzo zamieszania. Jak to w ogole w slowa wsadzic.
Uciekamy predko zostawiajac na przeczekanie ciezsze czy mniej potrzebne graty. Nad Jezioro Tititaka, w inny swiat, w swiety spokoj.
Copacabana, Wyspa Slonca - cale piekno i wszyscy hipisi kraju, zdaje sie. Noclegi za cztery zlote w domu pelnym zonglerow, klaunow, muzykow i innych bezdomnych. Piekne noce z gitarami, bebnami.
Male, zimne miasteczko. Mala, deszczowa wyspa. Piekna wyspa na Jeziorze Titikaka. Zdzieramy nogi, przemaczamy swetry, zyjemy o koce, chlebie i winie. O ludziach i nadziejach.
Potem do przodu w strone granicy. Do Peru, gdzie wszystko jest bardziej czyste, bardziej zrozumiale, takie dla ludzi i jakby troszke nudne.
Cochabamba: milosc i jedzenie.
Na tej wysokosci nie powinna mnie ruszac choroba wysokosciowa, wiec niech bedzie: to nie soroche, to sorochito, oddycha sie ciezej, chodzi sie trudniej, i tylko by sie wtulic w czlowieka czy kota i sluchac pieknego, cieplego akcentu.
Autobus wypluwa nas w miescie nad ranem. Tluczemy sie w strone Domu wykonczone i niedotlenione, odganiajac psy (duzo psow, duzo psow, ktore bardzo chca gryzc) i pozdrawiajac zonglerow pracujacych od switu na przejsciach dla pieszych. Gory piekne nad brzydkim miastem, gubimy sie troche, prosimy spotkanego policjanta o telefon. Miguel? Dwie osoby, ktore twierdza, ze cie znaja, sa na komisariacie. Przyjdz predko.
Komisariat: betonowa budka pelna broni, smutna zarowka u sufitu, portrety Boliwara, Moralesa, wstretne nacjonalistyczne hasla wymalowane na scianach. Ktos oglada kreskowki popukujac w karabin. Ktos przynosi kawe. Ktos wypytuje Miguela, skad sie tu wzielysmy. Dzien dobry, Cochabambo!
Zrzucamy plecaki, calujemy policzki, zalewamy anyzowa herbate. I juz. Jest dobrze. Boliwia uratowana. Nie wiem nawet, czy rzeczywiscie kocham to miasto, czy zakochalam sie w tych ludziach. Najblizsze dni to Rodzina, najbardziej rodzinna rodzina, jaka w zyciu spotkalam (a spotkalam troche rodzinnych rodzin); tyle smiechu, tyle usciskow, tyle rozmow, tyle jedzenia; ksiezniczko, poloz sie spokojnie, kot zaraz przyjdzie, nastawic wode na herbate? Papuga bez skrzydla, z wykrzywionym dziobem; wiecznie podrozujacy wujek snujacy teorie spiskowe; zmeczony hipis o pokreconym kregoslupie - wszyscy szczesliwie sa tutaj u siebie.
Odsypiamy, krecimy sie po miescie; nocami w starej rzezni festiwal Brechta, dni pelne jedzenia, taniego jedzenia, pysznego jedzenia - okragle brzuchy i napchane policzki, turlamy sie szczesliwie przytuleni, przed siebie, przez sliczny burdel pieknego starego miasta. Rodzinna wyprawa na rynek w poszukiwaniu specjalnej maki, specjalnej kaszy, specjalnego awokado. Porque a la Anka le encanta. To kupimy. To bedziemy lepic pierogi i ogladac filmy. Na srodku ulicy ktos kapie swoje dzieciaki: nagie i pieniste biegaja dookola. Ktos siedzi na progu ubiajajac jajka, ugniatajac ciasto, podstawiajac nogi nieuwaznym przechodniom. Cudny balagan.
Schylamy sie w przejsciach, w budkach, namiotach, w autobusach podciagamy nogi pod brode. A., ktory jest bodaj jedyna wysoka osoba w tym miescie; ja, ktora w Polsce nie siegam nogami do naprzeciwnych siedzen w pociagach. Sciskamy mocniej rece, kiedy na ulicy mijamy dwa krwawe ciala, rozbite glowy, szklo i mozg na ulicy. Uciekamy za miasto, do pustych pueblitos, spiewnego quechua, na kolorowe rynki. Wracamy do Domu nucic piosenki i spokojnie pic matecito de coca.
Maluje na scianie zielone awokado, jakies czule slowka. Przy wyjezdzie wszyscy placza, upewniaja sie, ze za kilka miesiecy wprowadze sie na stale, bo tak krotko, bo przeciez sie nie poznalismy. Bo jeszcze tyle jest do zjedzenia i do przytulenia.
Autobus wypluwa nas w miescie nad ranem. Tluczemy sie w strone Domu wykonczone i niedotlenione, odganiajac psy (duzo psow, duzo psow, ktore bardzo chca gryzc) i pozdrawiajac zonglerow pracujacych od switu na przejsciach dla pieszych. Gory piekne nad brzydkim miastem, gubimy sie troche, prosimy spotkanego policjanta o telefon. Miguel? Dwie osoby, ktore twierdza, ze cie znaja, sa na komisariacie. Przyjdz predko.
Komisariat: betonowa budka pelna broni, smutna zarowka u sufitu, portrety Boliwara, Moralesa, wstretne nacjonalistyczne hasla wymalowane na scianach. Ktos oglada kreskowki popukujac w karabin. Ktos przynosi kawe. Ktos wypytuje Miguela, skad sie tu wzielysmy. Dzien dobry, Cochabambo!
Zrzucamy plecaki, calujemy policzki, zalewamy anyzowa herbate. I juz. Jest dobrze. Boliwia uratowana. Nie wiem nawet, czy rzeczywiscie kocham to miasto, czy zakochalam sie w tych ludziach. Najblizsze dni to Rodzina, najbardziej rodzinna rodzina, jaka w zyciu spotkalam (a spotkalam troche rodzinnych rodzin); tyle smiechu, tyle usciskow, tyle rozmow, tyle jedzenia; ksiezniczko, poloz sie spokojnie, kot zaraz przyjdzie, nastawic wode na herbate? Papuga bez skrzydla, z wykrzywionym dziobem; wiecznie podrozujacy wujek snujacy teorie spiskowe; zmeczony hipis o pokreconym kregoslupie - wszyscy szczesliwie sa tutaj u siebie.
Odsypiamy, krecimy sie po miescie; nocami w starej rzezni festiwal Brechta, dni pelne jedzenia, taniego jedzenia, pysznego jedzenia - okragle brzuchy i napchane policzki, turlamy sie szczesliwie przytuleni, przed siebie, przez sliczny burdel pieknego starego miasta. Rodzinna wyprawa na rynek w poszukiwaniu specjalnej maki, specjalnej kaszy, specjalnego awokado. Porque a la Anka le encanta. To kupimy. To bedziemy lepic pierogi i ogladac filmy. Na srodku ulicy ktos kapie swoje dzieciaki: nagie i pieniste biegaja dookola. Ktos siedzi na progu ubiajajac jajka, ugniatajac ciasto, podstawiajac nogi nieuwaznym przechodniom. Cudny balagan.
Schylamy sie w przejsciach, w budkach, namiotach, w autobusach podciagamy nogi pod brode. A., ktory jest bodaj jedyna wysoka osoba w tym miescie; ja, ktora w Polsce nie siegam nogami do naprzeciwnych siedzen w pociagach. Sciskamy mocniej rece, kiedy na ulicy mijamy dwa krwawe ciala, rozbite glowy, szklo i mozg na ulicy. Uciekamy za miasto, do pustych pueblitos, spiewnego quechua, na kolorowe rynki. Wracamy do Domu nucic piosenki i spokojnie pic matecito de coca.
Maluje na scianie zielone awokado, jakies czule slowka. Przy wyjezdzie wszyscy placza, upewniaja sie, ze za kilka miesiecy wprowadze sie na stale, bo tak krotko, bo przeciez sie nie poznalismy. Bo jeszcze tyle jest do zjedzenia i do przytulenia.
2013/01/02
Prawie Samaipata, czyli nic w Boliwii nie jest proste.
W Santa Cruz nie znalazlysmy nic, co zatrzymaloby nas na dluzej; wiecej: spotkalysmy T, ktory od kilku dni dochodzil tam do siebie po ciezkim epizodzie choroby wysokosciowej - i juz nie mogl wytrzymac, juz musial sie ruszyc. Plan: Samaipata.
Ale nic w Boliwii nie jest takie proste, jakby sie chcialo. Autostop nie dziala chocby z tego prostego wzledu, ze wlasciwie nie ma prywatnych aut - a jesli juz jakies znajdziesz, i tak zazada zaplaty. Drogi sa krete, blotniste i pelne wszelkiej masci taksowek, przed maska spaceruja swinie, przez okno wsadzaja glowy sprzedawcy wszystkiego. Miasta sa szalone i transport smiesznie tani - tak, nawet ja nie protestuje i targujac sie place. Zwlaszcza w porze deszczowej. Nie tak, ze place i wszystko jest pieknie - pol dnia czekamy, az zapelni sie samochod, ktos nas oklamuje, na kogos sie denerwujemy, probujemy znalezc inna opcje, ale znajdujemy tylko burdel i nieskonczone poklady tesknoty za Brazylia.
Wreszcie mikro zostawia nas przy drozce do wioski kilka kilometrow przed Samaipata. Wskazowki, jak trafic do dzisiejszego domu: przejdzcie rzeke i pytajcie o gringos, wszyscy nas znaja.
Przechodzimy rzeke. J pyta o gringos mloda rodzine siedzaca na brzegu. Rodzina przyglada sie nam podejrzliwie i wskazuje palcem na mnie, na T. No przeciez tu ich masz!
Acha. Czyli nie wiedza. Czyli szukamy.
Pytamy jedyne przejezdzajace auto, czy cos wiedza. Wiedza, podwioza. Na przyczepie transportowki pniemy sie powoli w gory, konczy sie wioska, galezie trzepia po twarzach, czasem kto inny doskoczy do boku auta i podjedzie z nami kawalek, piekna jazda. Wysadzaja nas na budowie w srodku lasu - no, tam kilka kilometrow wyzej w gorach mieszkal kiedys jakis gringo, pewnie o niego chodzi; tu macie sciezke, mozecie go szukac, ale juz raczej tam nie mieszka.
Grr.
Szukamy mlodej pary. Blondynka i Paragwajczyk, hipisi. Aach. Oni. Mieszkaja w wiosce, musicie sie cofnac do rzeki.
Grr.
O tyle dobrze, ze cofamy sie z gorki. I ze dookola przepieknie. Idziemy: ledwo oddychajacy T, zdenerwowana odlegloscia J i superszczesliwa po jezdzie ja. Wiele dzieci i kaczek pozniej jestesmy we wlasciwym gospodarstwie.
Jedno z tych: jezdzili wiele lat, pracowali na farmach, w taksowkach, pletli bizuterie i warkocze, zdzierali sobie buty i gardla; wreszcie znalezli kawalek taniej ziemi daleko od wszystkiego, przygarneli psa, trzy koty, ktos dal im pare kur, od kogos kupili nasiona. Teraz spiewaja piosenki ziemniakom i kukurydzy i przysiegam, ze ciezej o szczesliwszych ludzi.
Dzien nad rzeka, dzien w ogrodzie. Wieczorem rozbijamy namiot, zeby uciec jak najdalej od domku z gliny i patykow, tego rodzaju sciany, ktora prawie sie rusza od pluskw Chagasa (T nie ucieka i smieje sie z mojej paranoi - dziekuje, biologio! - i z paranoi J - dzieki, amerykanskie dziecinstwo!), historie i muzyka, glod, mruczace koty. Leje.
Leje cala noc. Caly ranek. Leje tak, ze nie mozna isc sciezka, ze nie dojedziemy juz do Samaipaty. Jak mozemy wrocic? Pare kilometrow do glownej drogi i tam krzyzujac palce mozemy czekac na jakies mikro... Ale T ledwo dycha - i ma pieniadze. Nad cieplym chlebem czekamy na zasieg - potem na jedynego pracujacego kierowce. T placi, wiec mozemy wrocic do Santa Cruz za specjalna deszczowa cene. Wszystko pieknie. Bedziemy zyc.
Szczescie konczy sie w momencie, kiedy rozpedzeni wpadamy w dziure. Opona poszla? Dwie. Zapasaowa mamy jedna, nie mamy zasiegu ani wioski w poblizu. Kierowca prawie placze, potem w ulewie biegnie szukac innych samochodow, pewnie plujac sobie w morde, ze zgodzil sie nas podwiezc. Dluzszy czas potem ruszamy dalej, ryczac ze smiechu, bo co mozemy zrobic innego, niz smiac sie z sytuacji. Kierowca niezrazenie pedzi dalej. Te kola na pewno sa niezniszczalne jak caly boliwijski burdel.
Ale nic w Boliwii nie jest takie proste, jakby sie chcialo. Autostop nie dziala chocby z tego prostego wzledu, ze wlasciwie nie ma prywatnych aut - a jesli juz jakies znajdziesz, i tak zazada zaplaty. Drogi sa krete, blotniste i pelne wszelkiej masci taksowek, przed maska spaceruja swinie, przez okno wsadzaja glowy sprzedawcy wszystkiego. Miasta sa szalone i transport smiesznie tani - tak, nawet ja nie protestuje i targujac sie place. Zwlaszcza w porze deszczowej. Nie tak, ze place i wszystko jest pieknie - pol dnia czekamy, az zapelni sie samochod, ktos nas oklamuje, na kogos sie denerwujemy, probujemy znalezc inna opcje, ale znajdujemy tylko burdel i nieskonczone poklady tesknoty za Brazylia.
Wreszcie mikro zostawia nas przy drozce do wioski kilka kilometrow przed Samaipata. Wskazowki, jak trafic do dzisiejszego domu: przejdzcie rzeke i pytajcie o gringos, wszyscy nas znaja.
Przechodzimy rzeke. J pyta o gringos mloda rodzine siedzaca na brzegu. Rodzina przyglada sie nam podejrzliwie i wskazuje palcem na mnie, na T. No przeciez tu ich masz!
Acha. Czyli nie wiedza. Czyli szukamy.
Pytamy jedyne przejezdzajace auto, czy cos wiedza. Wiedza, podwioza. Na przyczepie transportowki pniemy sie powoli w gory, konczy sie wioska, galezie trzepia po twarzach, czasem kto inny doskoczy do boku auta i podjedzie z nami kawalek, piekna jazda. Wysadzaja nas na budowie w srodku lasu - no, tam kilka kilometrow wyzej w gorach mieszkal kiedys jakis gringo, pewnie o niego chodzi; tu macie sciezke, mozecie go szukac, ale juz raczej tam nie mieszka.
Grr.
Szukamy mlodej pary. Blondynka i Paragwajczyk, hipisi. Aach. Oni. Mieszkaja w wiosce, musicie sie cofnac do rzeki.
Grr.
O tyle dobrze, ze cofamy sie z gorki. I ze dookola przepieknie. Idziemy: ledwo oddychajacy T, zdenerwowana odlegloscia J i superszczesliwa po jezdzie ja. Wiele dzieci i kaczek pozniej jestesmy we wlasciwym gospodarstwie.
Jedno z tych: jezdzili wiele lat, pracowali na farmach, w taksowkach, pletli bizuterie i warkocze, zdzierali sobie buty i gardla; wreszcie znalezli kawalek taniej ziemi daleko od wszystkiego, przygarneli psa, trzy koty, ktos dal im pare kur, od kogos kupili nasiona. Teraz spiewaja piosenki ziemniakom i kukurydzy i przysiegam, ze ciezej o szczesliwszych ludzi.
Dzien nad rzeka, dzien w ogrodzie. Wieczorem rozbijamy namiot, zeby uciec jak najdalej od domku z gliny i patykow, tego rodzaju sciany, ktora prawie sie rusza od pluskw Chagasa (T nie ucieka i smieje sie z mojej paranoi - dziekuje, biologio! - i z paranoi J - dzieki, amerykanskie dziecinstwo!), historie i muzyka, glod, mruczace koty. Leje.
Leje cala noc. Caly ranek. Leje tak, ze nie mozna isc sciezka, ze nie dojedziemy juz do Samaipaty. Jak mozemy wrocic? Pare kilometrow do glownej drogi i tam krzyzujac palce mozemy czekac na jakies mikro... Ale T ledwo dycha - i ma pieniadze. Nad cieplym chlebem czekamy na zasieg - potem na jedynego pracujacego kierowce. T placi, wiec mozemy wrocic do Santa Cruz za specjalna deszczowa cene. Wszystko pieknie. Bedziemy zyc.
Szczescie konczy sie w momencie, kiedy rozpedzeni wpadamy w dziure. Opona poszla? Dwie. Zapasaowa mamy jedna, nie mamy zasiegu ani wioski w poblizu. Kierowca prawie placze, potem w ulewie biegnie szukac innych samochodow, pewnie plujac sobie w morde, ze zgodzil sie nas podwiezc. Dluzszy czas potem ruszamy dalej, ryczac ze smiechu, bo co mozemy zrobic innego, niz smiac sie z sytuacji. Kierowca niezrazenie pedzi dalej. Te kola na pewno sa niezniszczalne jak caly boliwijski burdel.
Suscribirse a:
Entradas (Atom)