Etiquetas

2013/01/02

Prawie Samaipata, czyli nic w Boliwii nie jest proste.

W Santa Cruz nie znalazlysmy nic, co zatrzymaloby nas na dluzej; wiecej: spotkalysmy T, ktory od kilku dni dochodzil tam do siebie po ciezkim epizodzie choroby wysokosciowej - i juz nie mogl wytrzymac, juz musial sie ruszyc. Plan: Samaipata.

Ale nic w Boliwii nie jest takie proste, jakby sie chcialo. Autostop nie dziala chocby z tego prostego wzledu, ze wlasciwie nie ma prywatnych aut - a jesli juz jakies znajdziesz, i tak zazada zaplaty. Drogi sa krete, blotniste i pelne wszelkiej masci taksowek, przed maska spaceruja swinie, przez okno wsadzaja glowy sprzedawcy wszystkiego. Miasta sa szalone i transport smiesznie tani - tak, nawet ja nie protestuje i targujac sie place. Zwlaszcza w porze deszczowej. Nie tak, ze place i wszystko jest pieknie - pol dnia czekamy, az zapelni sie samochod, ktos nas oklamuje, na kogos sie denerwujemy, probujemy znalezc inna opcje, ale znajdujemy tylko burdel i nieskonczone poklady tesknoty za Brazylia.

Wreszcie mikro zostawia nas przy drozce do wioski kilka kilometrow przed Samaipata. Wskazowki, jak trafic do dzisiejszego domu: przejdzcie rzeke i pytajcie o gringos, wszyscy nas znaja.
Przechodzimy rzeke. J pyta o gringos mloda rodzine siedzaca na brzegu. Rodzina przyglada sie nam podejrzliwie i wskazuje palcem na mnie, na T. No przeciez tu ich masz!
Acha. Czyli nie wiedza. Czyli szukamy.

Pytamy jedyne przejezdzajace auto, czy cos wiedza. Wiedza, podwioza. Na przyczepie transportowki pniemy sie powoli w gory, konczy sie wioska, galezie trzepia po twarzach, czasem kto inny doskoczy do boku auta i podjedzie z nami kawalek, piekna jazda. Wysadzaja nas na budowie w srodku lasu - no, tam kilka kilometrow wyzej w gorach mieszkal kiedys jakis gringo, pewnie o niego chodzi; tu macie sciezke, mozecie go szukac, ale juz raczej tam nie mieszka.

Grr.

Szukamy mlodej pary. Blondynka i Paragwajczyk, hipisi. Aach. Oni. Mieszkaja w wiosce, musicie sie cofnac do rzeki.

Grr.

O tyle dobrze, ze cofamy sie z gorki. I ze dookola przepieknie. Idziemy: ledwo oddychajacy T, zdenerwowana odlegloscia J i superszczesliwa po jezdzie ja. Wiele dzieci i kaczek pozniej jestesmy we wlasciwym gospodarstwie.

Jedno z tych: jezdzili wiele lat, pracowali na farmach, w taksowkach, pletli bizuterie i warkocze, zdzierali sobie buty i gardla; wreszcie znalezli kawalek taniej ziemi daleko od wszystkiego, przygarneli psa, trzy koty, ktos dal im pare kur, od kogos kupili nasiona. Teraz spiewaja piosenki ziemniakom i kukurydzy i przysiegam, ze ciezej o szczesliwszych ludzi.

Dzien nad rzeka, dzien w ogrodzie. Wieczorem rozbijamy namiot, zeby uciec jak najdalej od domku z gliny i patykow, tego rodzaju sciany, ktora prawie sie rusza od pluskw Chagasa (T nie ucieka i smieje sie z mojej paranoi - dziekuje, biologio! - i z paranoi J - dzieki, amerykanskie dziecinstwo!), historie i muzyka, glod, mruczace koty. Leje.

Leje cala noc. Caly ranek. Leje tak, ze nie mozna isc sciezka, ze nie dojedziemy juz do Samaipaty. Jak mozemy wrocic? Pare kilometrow do glownej drogi i tam krzyzujac palce mozemy czekac na jakies mikro... Ale T ledwo dycha - i ma pieniadze. Nad cieplym chlebem czekamy na zasieg - potem na jedynego pracujacego kierowce. T placi, wiec mozemy wrocic do Santa Cruz za specjalna deszczowa cene. Wszystko pieknie. Bedziemy zyc.

Szczescie konczy sie w momencie, kiedy rozpedzeni wpadamy w dziure. Opona poszla? Dwie. Zapasaowa mamy jedna, nie mamy zasiegu ani wioski w poblizu. Kierowca prawie placze, potem w ulewie biegnie szukac innych samochodow, pewnie plujac sobie w morde, ze zgodzil sie nas podwiezc. Dluzszy czas potem ruszamy dalej, ryczac ze smiechu, bo co mozemy zrobic innego, niz smiac sie z sytuacji. Kierowca niezrazenie pedzi dalej. Te kola na pewno sa niezniszczalne jak caly boliwijski burdel.

No hay comentarios:

Publicar un comentario