Etiquetas

2013/01/07

Cochabamba: milosc i jedzenie.

Na tej wysokosci nie powinna mnie ruszac choroba wysokosciowa, wiec niech bedzie: to nie soroche, to sorochito, oddycha sie ciezej, chodzi sie trudniej, i tylko by sie wtulic w czlowieka czy kota i sluchac pieknego, cieplego akcentu.

Autobus wypluwa nas w miescie nad ranem. Tluczemy sie w strone Domu wykonczone i niedotlenione, odganiajac psy (duzo psow, duzo psow, ktore bardzo chca gryzc) i pozdrawiajac zonglerow pracujacych od switu na przejsciach dla pieszych. Gory piekne nad brzydkim miastem, gubimy sie troche, prosimy spotkanego policjanta o telefon. Miguel? Dwie osoby, ktore twierdza, ze cie znaja, sa na komisariacie. Przyjdz predko.

Komisariat: betonowa budka pelna broni, smutna zarowka u sufitu, portrety Boliwara, Moralesa, wstretne nacjonalistyczne hasla wymalowane na scianach. Ktos oglada kreskowki popukujac w karabin. Ktos przynosi kawe. Ktos wypytuje Miguela, skad sie tu wzielysmy. Dzien dobry, Cochabambo!

Zrzucamy plecaki, calujemy policzki, zalewamy anyzowa herbate. I juz. Jest dobrze. Boliwia uratowana. Nie wiem nawet, czy rzeczywiscie kocham to miasto, czy zakochalam sie w tych ludziach. Najblizsze dni to Rodzina, najbardziej rodzinna rodzina, jaka w zyciu spotkalam (a spotkalam troche rodzinnych rodzin); tyle smiechu, tyle usciskow, tyle rozmow, tyle jedzenia; ksiezniczko, poloz sie spokojnie, kot zaraz przyjdzie, nastawic wode na herbate? Papuga bez skrzydla, z wykrzywionym dziobem; wiecznie podrozujacy wujek snujacy teorie spiskowe; zmeczony hipis o pokreconym kregoslupie - wszyscy szczesliwie sa tutaj u siebie.

Odsypiamy, krecimy sie po miescie; nocami w starej rzezni festiwal Brechta, dni pelne jedzenia, taniego jedzenia, pysznego jedzenia - okragle brzuchy i napchane policzki, turlamy sie szczesliwie przytuleni, przed siebie, przez sliczny burdel pieknego starego miasta. Rodzinna wyprawa na rynek w poszukiwaniu specjalnej maki, specjalnej kaszy, specjalnego awokado. Porque a la Anka le encanta. To kupimy. To bedziemy lepic pierogi i ogladac filmy. Na srodku ulicy ktos kapie swoje dzieciaki: nagie i pieniste biegaja dookola. Ktos siedzi na progu ubiajajac jajka, ugniatajac ciasto, podstawiajac nogi nieuwaznym przechodniom. Cudny balagan.

Schylamy sie w przejsciach, w budkach, namiotach, w autobusach podciagamy nogi pod brode. A., ktory jest bodaj jedyna wysoka osoba w tym miescie; ja, ktora w Polsce nie siegam nogami do naprzeciwnych siedzen w pociagach. Sciskamy mocniej rece, kiedy na ulicy mijamy dwa krwawe ciala, rozbite glowy, szklo i mozg na ulicy. Uciekamy za miasto, do pustych pueblitos, spiewnego quechua, na kolorowe rynki. Wracamy do Domu nucic piosenki i spokojnie pic matecito de coca.

Maluje na scianie zielone awokado, jakies czule slowka. Przy wyjezdzie wszyscy placza, upewniaja sie, ze za kilka miesiecy wprowadze sie na stale, bo tak krotko, bo przeciez sie nie poznalismy. Bo jeszcze tyle jest do zjedzenia i do przytulenia.

No hay comentarios:

Publicar un comentario