Na granicę wiezie nas Rodzina: on nie widzi, ale porusza się w tym świecie sprawniej niż ja; on zaczyna niedowidzieć, ale już widział tyle, widzi tyle poza twarzą, słyszy przez słowa. Piękna droga, piękna wizyta na rynku jednego z maleńkich miasteczek, pięknie przy drogach gotowany obiad.
W nocy rozstajemy się pod granicą Peru-Boliwia. Przejście jest jeszcze oficjalnie czynne, ale strażnikom nie chce się już pracować: zamknęli się w środku i na nic walenie w drzwi, na nic tłumaczenie, że nie stać nas na peruwiańskie hotele, że musimy przejść. Jutro. Jutro, wszystko jutro.
Idziemy w stronę bramki. Możemy przejść bez pieczątki? Wrócimy rano, obiecujemy. Nie ma problemu, przecież. Na drugiej bramce tłumaczymy, że pozwolili nam przejść na noc. Ok. Tylko szybciutko. Idziemy, w kieszeni 17 bolivianos albo osiem złotych na nas obie. I trzeba gdzieś spać, bo granica jak to granica, nie jest najlepszym miejscem do koczowania na ulicach.
Ale nigdzie nas nie chcą. Nie możemy dzielić łóżka, nie możemy spać w przedsionku noclegowni, nie ma absolutnie nic tańszego i czemu po prostu nie zapłacimy więcej, skoro to i tak trzy razy taniej, niż tu za bramką. I nikt nie rozumie, że można mieć niebieskie oczy i puste kieszenie, to naraz nie istnieje.
Ktoś odsyła nas w ciemną uliczkę, tam ponoć znajdziemy coś tańszego. Nic tańszego nie znajdujemy, ale znajdujemy kogoś, kto ma garaż - w garażu nic, ale przecież jest dach, są ściany, może nas zaprosić. Zaprasza. Śliczna noc na betonie, rano żegnamy się dając jedną z naszych plecionek, wracamy na przejście.
Strona peruwiańska to podział na wejście i wyjście, kilka okienek w czystym biurze. Boliwijska: nieskończona kolejka do zapadającego się biureczka. Zdaję sobie sprawę, jak proste jest Peru. Jak bardzo tęskniłam za Boliwią. Poza ślimaczącym się wężykiem i marudnym urzędnikiem czas uprzyjemnia pora deszczowa - ale w ten sposób wszystko się przedłuża i znów spotykamy Rodzinę, jedziemy dalej razem. Cudnie!
Jakieś 60km przed La Paz zmieniają trasę, ale zgarnia nas pierwszy samochód. Nie ma problemu z autostopem tutaj jednak, warto tylko wyjaśnić, że nie będziemy płacić - i wszystko działa. Więc znów La Paz, znów otwarty dom J. z jego nieskończoną ilością gości, z sąsiadami nieufnie spoglądającymi przez murek, marudzącymi na przewijających się ludzi. Nasza druga wizyta to ostatnia wizyta w ich domu - sąsiedzi zaczęli odcinać im wodę, trzeba na jakiś czas odpuścić gości. Im też się to przyda - J. nie pracuje, M. wraca z pracy wykończona. I zawsze - zawsze - dom jest pełen.
Pleciemy dużo. Sprzedajemy wszystko. Miasto jakby głodne bransoletek - kupują nawet, kiedy zostajemy już z ostatnią, sprzedajemy trzymając ją w dłoni. Nie chcesz kupić bransoletki? Ty podajesz cenę, dla nas "mało" nie istnieje. W domu więcej pracy, żeby zarobić w kolejnych miastach; ja plotę, w kuchni trzy osoby gotują dla wszystkich, ktoś żongluje, ktoś śpiewa, ktoś robi swoje wisiorki z kwarcu i metalu. Teraz jeden z tych pięknych wisiorków jeździ ze mną, szczęśliwie kołysze się pod szyją.
Szalona La Paz. Nie ma spokoju w La Paz, nie ma. Jest sobotni poranny bieg, żeby odebrać list Anny, zanim reszta się obudzi i wyjedzie beze mnie. Tyle kilometrów na tych cholernych wysokościach, żeby nie płacić za autobus. Bo nie mogę, bo trzeba oszczędzać na chleb i list do Czech. Bo list do Czech kosztuje 90 boliwijskich chlebów, ale przecież jest od tych chlebów ważniejszy.
Dalej Oruro, przygotowania do karnawału, tańczące ulice, stragany i trąbki i bębny. Juan Carlos otwiera swój dom-jaskinię, dużą, pustą przestrzeń, w której mieszczą się ludzie i plecaki. Oprócz nas dwójka ślicznych studentów, jeden wariat, jeden bardzo poważny medyk; aż się człowiek czuje stary i nieodpowiedzialny, bo te trzy lata (hehe) różnicy, bo to moje zostawienie medycznej i nieużyteczne, ale przecież ciekawe studia potem. Quinoa, karcianki, ganianie pięciolatka i przepychanki-ściskanki, bo za mało mamy krzeseł i to przecież bardzo dobrze.
Kolejne samochody (ciężarówka, osobówka, karetka pogotowia) wiozą nas do Potosi. W samym Potosi nudno i pada. Ojo del Inca, czyli gorące źródła, do których naprawdę nie chcesz wejść ze świeżym tatuażem. Taki odruch odpowiedzialności - rzadko, ale się przytrafia.
W karetce ktoś opowiada mi, że już raz kiedyś spotkał jednego gringo - w ogóle się nie rozumieli, ale został w ich domu na trzy miesiące. Nie nauczył się w międzyczasie języka na tyle, żeby wyjaśnić, kim jest, ale codziennie wychodził w góry zbierać ślimaki. I coś tam notował. Potem wrócił kilka lat później z całą swoją rodziną - i dalej nie rozumieli ani słowa. I też był tak szalenie wysoki i strasznie biały, całkiem jak ja.