Etiquetas

2013/02/04

Lew morski. Pisco, Paracas, Islas Ballestas.

Przez pustynie tirami tyramy nad Pacyfik. Osiedla domków z trzciny pośrodku niczego, stragany ze słodkimi ogórkami. W nocy Nazca, nocny po Nazce spacer w poszukiwaniu taniego jedzenia - we wstrętnej budce obsługuje nas kilkuletnia dziewczynka. Okropna jest Nazca. Rano uciekamy.

Ale uciekając - uciekając wszystko się ratuje. Zgarnia nas dwójka braci, właściwie to nie planowali wyjeżdżać z miasta, ale autostopowiczom zawsze trzeba pomóc. Obwożą nas po bliskich okolicach, fundują śniadanie z tortilli, soków i lodów, napychają nam plecaki jedzeniem na drogę i odwożą na wieżę, z której widać część linii (tych linii Nazca, co to są bardzo historyczne, histerycznie wręcz historyczne, co to za oglądanie ich z samolotu płaci się Dużo, więc my widzimy tylko to, co z tej zardzewiałej wieży). Dalej już ciężarówki, droga do Pisco. Wybrzeże tańczy i śpiewa.

Bo brzeg oceanu zawsze chyba jest taki, że automatycznie zmieniasz buty na japonki, spodnie na kolorowe kiecki i kwieciste shorty, że zaraz pijesz zimne piwo i drinki z palemką, zaraz rybackie łódki, wycieczki na wyspy, salsa, surferzy i dużo śmiechu. Zrzucamy plecaki w tymczasowym domu i lecimy na bożonarodzeniową imprezę w przetwórni krabów. Pisco, pisco, pisco, juka i kukurydza. I nawet ja tańczę. A to znaczy wiele, bo ja nie tańczę nigdy.

Dalej lwy morskie. Pingwiny. Islas Ballestas - Galapagos dla ubogich, czyli dla nas. Prezent dla siebie nad Boże Narodzenie: jest 23 grudnia, w słońcu łapiemy stopa w górę Panamericany.

No hay comentarios:

Publicar un comentario