Etiquetas

2013/02/04

Navidad a'la Lima, albo ucieczka przed Grinch'em.

W wigilię Wigilii przyjeżdżamy do Limy. Od kiedy przekroczyłysmy granicę, dostajemy po 5-10 zaproszeń dziennie od bodaj wszystkich lokalnych dewiantów: i z tej sterty nagich profili wygrzebujemy jedno, jedno jedyne normalne zaproszenie na święta. Wszystko ustalone, Paco odbierze nas z parku w nocy. To czekamy.

Czeka się wspaniale, bo miasto wita nas darmowymi galeriami, darmową świąteczną animacją w parku. Dużo kotów. I się przytulają. I palemki. I w ogóle wspaniale. Ktoś się dosiada, zaprasza na święta do siebie (bo mieszka sam, ale już kupił indyka, wino i czekoladę, więc chętnie się podzieli); parkowy policjant pożycza nam telefon, żeby zawiadomić P., później wraca, żeby pokazać nam jego odpowiedź. No, jednym słowem doskonale.

Więc zgarnia nas w nocy i odwozi do domu. Wigilię zaczynamy bardzo nudnym śniadaniem (to znaczy: bardzo cichym śniadaniem, jakby człowieka zamknęli w klasztorze jakimś ciemnym i głuchym) i poszukiwaniem prezentów dla ciotek P. Borze zielony. Tęsknię za polską wigilią.

I z każdą godziną tęsknię bardziej: nie dzieje się nic. Każdy w swoim pokoju, przy swoim komputerze, nikt nie rozmawia, nikt nie reaguje na próby rozmowy. Pytam J., jak się czuje, czy może to tylko ja histeryzuję, przyzwyczajona do całej rodziny zwalającej się do domu z kolędami i stosami jedzenia. A więc nie, J. też cierpi - przegrzebując CS grupy znajdujemy czyjąś wiadomość: mieszkam sam, więc zapraszam wszystkich bez planów, będą pewnie ze trzy osoby, ale mamy jedzenie i rum. A-cha! Spisujemy adres Ale, wybiegamy z domu i już jest lepiej. Choćbyśmy miały spędzić święta na ulicy - wszystko jest lepsze, niż to więzienie w domu statystyków.

Do kolacji u Ale jeszcze sporo czasu - ale przecież Wigilia, wszystko zamknięte. Znajdujemy pizzerie i rozpaczając nad taką wigilijną kolacją uśmiechamy się tylko do naszej ucieczki, do niedopitych piw zgarniętych ze stolika obok. Powtarzaj sobie: wszystko jest lepsze, niż święta z Grinchem.

Szukając mieszkania A. zgarniamy z ulicy jakąś przypadkową osobę - ktoś nas zaczepia, właściwie nie ma planów na najbliższe dwie godziny, więc idzie z nami (ostatecznie zostaje do następnego dnia; A. nie bardzo się dziwi, że przychodzimy z kimś, wiec nie ma problemu).

Więc tak. Wszyscy bardzo grzecznie kroją swoje porcje kolacji. Cywilizowane gadki o różnicach kulturalnych, bo tacy jesteśmy internacjonalni wszyscy. Ale, przecież. Godziny. Wino, rum, szampan, whisky. Salsa i argentyński rok. I nagle świta, i nagle widzisz, że wszyscy tarzają się po podłodze, znajdujesz kogoś malującego stopami po płótnie, kogoś śpiewającego na balkonie, kogoś śpiącego w łazience. Oczywiście zostajemy na dłużej... po południu toczymy się tylko, żeby odebrać plecaki z domu Grincha, wracamy na sniadanie, czyli paneton i mojitos. Budzi nas zerwany zlew, powódź w kuchni. Coś ratujemy i wracamy na przytulną podłogę. I tak przez nabliższe dni: rum, plaża i pelikany. Hej kolęda, kolęda!

No hay comentarios:

Publicar un comentario