Etiquetas

2011/09/12

Burza z makaronem.

Na początku były Słoniowe skały. I krówki, piękne krówki wszędzie - spacerujące między głazami, żujące powoli gdzieś na polu. No i deszcz.

Gdzieś w połowie drogi naprawdę zaczęło lać; próbowałyśmy chować się w krzakach, ale chmury spadały na nas równo, lepiej iść, dalej iść, jak najszybciej dojść: w Treskavec możemy przecież liczyć na suchy pokój i ciepłe jedzenie. Ech, dobre wspomnienia z Mołdawii!, po tamtej trasie ciągle obie oblizujemy się uśmiechnięte na dźwięk słowa "monastyr".

Problem w tym, że wspomnienia są na tyle dobre, że leziemy w te góry gołe i wesołe. Jedzenie się skończyło jeszcze w mieście, ale i pieniędzy nie ma na nową porcję; Sophia ma ze sobą dwie koszulki i za duże spodnie - i tyle, koniec ubrań - ale przecież jest sierpień, okropnie gorąco, po co brać cokolwiek więcej? Damy radę, co to jest - parę kilometrów przez góry?

No, więc trochę to było.
Nie jest ciężka ta droga, i mi nawet w tej ulewie lodowatej szło się całkiem dobrze - bo przecież te krowy, ciągle, wszędzie! Krowy w górach, na stokach; dolina pełna krów; muzyka setek krowich dzwonków w burzowym wietrze. Ale ja mam na sobie coś więcej, jakąś długą szmatkę - mokra, bo mokra, ale jest; Sophia marznie, ale niczym nie mogę się podzielić, bo najzwyczajniej w świecie nic więcej nie mam. Upiera się zresztą, że nie, niczego nie mam szukać, to nie jest daleko, a przemoknie i tak. Chodźmy lepiej.

Grzejemy ręce na skałach. Gorące są te kamienie wielkie. Czy może nasze dłonie są tak zimne?

Burza trzaska dookoła, kiedy po linach włazimy na śliskie stoki. Hej, boisz się? Odwróć się. Proszę, po prostu się teraz odwróć - zobacz, gdzie wlazłyśmy, co jest pod nami. Przestaje padać, Pelagonia w dole jest warta wszystkiego. Dalej przylepiając się do każdego ciepłego kamienia zatrzymujemy się coraz częściej, ze zmęczenia i własnej głupoty wyjąc ze śmiechu. Dwa osły leżące na górze pośrodku niczego, mokre od deszczu i niesłonych łez.
Wspinamy się, sapiemy, gubimy na chwilę drogę - i kiedy znajduje się znów, jest doskonale, całkiem cudownie, sto tysięcy razy lepiej, niż gdybyśmy spokojnie szły przed siebie wiedząc, że jesteśmy na dobrej ścieżce.

Wypatrujemy budynków. Widzisz coś? Już chętnie bym się wysuszyła, strasznie się kleją do mnie te zimne ubrania. Ale Treskavec wyskakuje zza skały nagle, kiedy wcale się go nie spodziewamy - tym lepiej, rzucając sobie zdziwione, zachwycone spojrzenia znów zaczynamy wyć, i idzie się już tak łatwo, dużo, dużo łatwiej. Dach! Dom! Herbata!...

Tak, herbata i klucz na przywitanie. Witajcie.
Ale potem witający znika, zostawiając nad wygłodniałe i znów płaczące ze śmiechu - brawo, dziewczyny, to świetny pomysł pójść w góry zdając się całkowicie na czyjąś gościnę!...
Śmiesznie, śmiesznie; ale Sophia jest słaba, strasznie wymarzła, nie ma całkiem energii. Suszy się, pakuje pod kilka kocy i po chwili trzęsąc się w łóżku mówi, że jest chora, że nie wie, czy da radę się jutro ruszyć. I że mam spadać z aspiryną, niczego nie będzie łykać.

Zostawiam ją w łóżku i przeszukuję kuchnię: znalazłam worek spleśniałych ziemniaków pod zlewem i kawałek martwego pomidora w lodówce. Czyli nic. Kawa... parzę kawę, więcej herbaty, nie ma do nich cukru, żeby trochę wzmocnić Sophię. Ale na podwórzu znów ktoś się kręci - jakaś kobieta - Hej, dzień dobry, czy macie może kawałek chleba, jakieś jabłko, cokolwiek? Przyjaciółka mi tam umiera w pokoju, strasznie jest słaba, ale powinno być lepiej, kiedy coś zje.

Nie mamy jedzenia, straszna szkoda, że jest chora - ale wiesz, to jest święte miejsce, święta panienka na pewno jej pomoże!

Acha. Bardzo fajnie. Obawiam się, że może być z tym raczej kiepsko, dopóki święta panienka nie objawi się w postaci obiadu.
Więc szukam dalej, co kilka minut sprawdzając, czy Sophia pije chociaż herbatę (nie pije, marudzi. Więc ja też wracam raz po raz i marudzę. Pij, pij, pij, cholera!). Gdzieś w plecaku znajduje się maleńki słoiczek poziomek w alkoholu - prezent od Oli; dwie, trzy łyżeczki dzielone na dwie osoby - ale zawsze coś. Ty leż, ja poszukam drzew owocowych, albo spróbuję włamać się im do ogrodu - bo przecież mają ogród!
Ale nie muszę kraść - tym razem na podwórzu spotykam mnicha; Witaj, skąd jesteście? Nie jesteście głodne?

Cebula, trzy pomidory, paczka makaronu - nie mogło być lepiej! Sophia broni się przez jedzeniem, ale kiedy wracam po chwili, talerz jest pusty, a ona uśmiechnięta siedzi na łóżku. Wiesz, chyba już czuję się lepiej. No i daj mi koniecznie ten przepis!

Suszymy swoje łachy na słońcu, w cerkiewnych freskach i rzeźbionych drzwiach znajdujemy centaury, opalających się męczenników i pogan, przez których można (należy) przeciągnąć metalowy pręt. W nocy zza ściany dobiega nas polski, jak wszędzie, jak zawsze, ech. Narzekam na Polaków, jak to nie da się uciec - wszędzie wlezą!, jakbym sama była jakkolwiek inna,  i dopiero rano robi mi się przykro, kiedy pod ich pokojem widzę przemoczone trampki. Biedaki, mam nadzieję, że dalej szło się sucho i bezpiecznie.

Zwijamy się, słonecznym rankiem idziemy dalej. Wychodząc wpadamy znów na kobietę, która nie chciała podzielić się chlebem: Czujesz się już dobrze? To świetnie! Mówiłam: święta panienka zawsze pomaga!...

1 comentario: