Etiquetas

2013/04/21

Wracajac do siebie, albo weganin przy drodze.

Budzi mnie szczekanie psow, kogut piejacy za oknem, wrzaski bandurri, czyjas poranna, kuchenna piosenka. Spod koldry usmiecham sie do mgly, rozciagam kosci, cos po hiszpansku mrucze do balaganu, ktory rozsuwam na boki, w ktorego srodku macham rekami, nogami, brzuchem, czym tam jeszcze da sie machac, zeby krew i mysli i wszystkie piekne hormony szczescia wrocily w obieg. Woda, owies z cytryna, miodem i owocami z ogrodu. Tlusta ksiazka dopoki nie obudzi sie reszta. Muy buenos dias!

Inaczej: od dawna nie czulam sie, nie bylam tak zdrowa. Od miesiaca krecilam sie na skraju nieszczescia albo skoku w stare depresje; mimo wszystkich araukarii, usciskow, lisow, usmiechow, ziaren ryzu, cyrkowcow, lodowcow i im niepodobnych, mimo wszystko i nie wiedziec czemu, znowu po skraju ledwo chodzilam. Z przerwami na placz ze szczescia. Z przerwami na pieknosci i niesamowitosci, na ataki milosci, na sloncu grzane kosci, cos sie obluzowalo w glowie, cos mi odbieralo sily, zamykalo oczy, kladlo do spania i nie pozwalalo sie obudzic, zabieralo sily do wspinania sie na gory i schody, cos mi psulo skore i pod ta skora krazylo i nie wiadomo co jeszcze.
To znaczy: nie chcialam czy nie moglam sobie przypomniec co. Nie moglam czy nie chcialam, ale mam to szczescie - mam to niesamowite, niewypowiedziane szczescie, o ktorym za dwa akapity bedzie. 

Bo przeciez tak cieeeezko byc weganinem. Bo przeciez sie nie da. Bo przeciez trzeba kombinowac, zestawiac, szukac, tlumaczyc, bo przeciez kiedy ktos mnie zaprasza, to nie bede wybrzydzac, bo juz przeciez dosyc, ze bez miesa, ze te moje alergie, ze...

I tak tysiac wymowek. Tysiac wymowek, ktore zaczely sie w pare tygodni po przyjezdzie do Brazylii, kiedy wjechalam do Minas Gerais, albo Krainy Serow; ktore troszke pokonalam wjezdzajac do Boliwii, ale ktore znow mnie dopadly na peruwianskich targach, gdzie przeciez bez miecha to maja tylko ryz z jajkiem, wiec jak tu nie zjesc tego jajka, bo przeciez wyjdzie drozej wyjsc z warzywami i gotowac samemu, no bo mi dadza na pewno cene dla gringos, bo... itd. Wracajac do Boliwii, zjezdzajac do Chile juz nawet nie probowalam sie oszukiwac (no, przyjezdzajac do Ameryki bylam weganka), ale wymowki ciagle skutecznie trzymaly sie glowy (ale tutaj sie okazalo, ze to niemozliwe, tzn. oczywiscie, ze jest mozliwe, ale...).

Ale mam to szczescie, albo to podwojne - w tym przypadku - szczescie. Raz, ze nieskonczone poklady autokrytyki, ktore moze i w swojej obfitosci nie sa za bardzo zdrowe, ale dzieki ktorym takie wymowki zbyt dlugo nie moga sie utrzymac na mocnej pozycji.  Dwa, ze przez jakis niesamowity przypadek, przez tysiace niesamowitych przypadkow, trafiam na Ludzi. W sensie: na najlepszych ludzi swiata. Serio. (Tak, tak, najpewniej w tej chwili mozesz sie dumnie poglaskac po glowie czy uscisnac sobie dlon.) W kazdym badz razie: gdzies pomiedzy tymi wszystkimi niemozliwymi ludzmi napatoczyla mi sie jedna calkiem niemozliwa. Tak niemozliwa, ze czasem nie wierze. I w niemozliwy calkiem sposob, ale to tutaj niewazne.

Wrobel, czyli przyjaciel z tych, ktorzy bez ogrodek cie zwyzywaja, wytkna ci twoje wady, twoja hipokryzje, twoje lenistwo; ktorzy zawsze odpowiedza na twoje bezsilne wycie i odpowiedza, swiatu dzieki!, nie czulym juz-juz, ale spokojnym dobrze wiesz,w czym problem. Wrobel, czyli czlowiek z tych, ktorzy nie marudza, ze im tylek rosnie, ale ruszaja ten tylek i ida biegac; ktorzy nie marudza, ze nie moga, chociaz wiedza doskonale, ze wszystko moga, ze wszystko sie da, zawsze; ktorzy czuja, ktorzy nie zgadzaja sie na niesprawiedliwosc i cierpienie i ktorzy nie siedza cicho bo przeciez nie bede sie klocic ze wszystkimi, ktorzy jedza mieso. 
W skrocie: Wrobel, czyli najlepszy przyjaciel weganina w kryzysie.

A wiec. Przed powrotem do Boliwii wiedzialam, ze nie jestem calkowicie, do konca szczesliwa, bo zra mnie zasluzone wyrzuty sumienia - potem ta swiadomosc schowalam w kieszen. Cos tam mnie podzeralo od srodka, jakis wyrzut-robak dosyc skutecznie ignorowany. Dosyc, bo tylko do tego stopnia, zeby wyprzec go ze swiadomosci, ale nie na tyle, zeby zneutralizowac jego dzialanie.
Wiec chodzilam i jeczalam. I piszczalam. Ze jak to tak, ze przeciez jestem taka szczesliwa, ze przeciez wszystko doskonale - wiec czemu, do kurwy nedzy, czemu mi w srodku tego wszystkiego zle? Ze przeciez jestem w drodze, w przepieknej drodze, wiec czemu mi w srodku tego wszystkiego slabo? Moze dlatego, ze przyszla jesien, dlatego, ze szesc miesiecy w trasie, dlatego, ze plecak ciezki i chmurka dymu nad wulkanem?
Wiec chodzilam i jeczalam, a Wrobel sluchala, cwiczyla i jadla warzywka. I nie podsuwala mi zadnych rozwiazan. Ale ogolnej fejsbukowej publicznosci podsuwala troche (duzo) pieknej weganskiej propagandy. 

Az ktoregos dnia, lezac bezsilna w pieknym domu pieknych ludzi, nad brzegiem pieknego Pacyfiku, nie majac pojecia o co do cholery chodzi mojemu cielsku, w jakis podsuniety link kliknelam. W jeden z takich, ktore z dziesiec lat juz ignorowalam - jeden z tych krwawych dokumentow, ktore pokazuja ci jak jest, czyli rzeczywistosc zwierzat hodowlanych; jeden z tych dokumentow, ktorych jako dzieciak, jako swiezo upieczony wegetarianin naogladalam sie tyle, ze juz nigdy, myslalam, do niczego poza przywolywaniem stanow depresyjnych nie moglyby mi sie przydac. 
I po raz pierwszy od tych ponad dziesieciu lat plakalam z bezsilnosci (z tej bezsilnosci, oczywiscie). I po raz pierwszy od tych ponad dziesieciu lat jasno zdalam sobie sprawe, ze wcale nie jestem bezsilna. Ze skoro nie chce - nie musze byc czescia problemu. Ze przeciez jestem czescia rozwiazania. Ze to nie jest - nawet w najmniejszym stopniu - tak, ze nie chce krzywdzic, ale przeciez potrzebuje, przeciez jest trudno, przeciez tak bardzo mam ochote itd. Nie. Nie chce, nie potrzebuje, nie musze, nie krzywdze.

I ta swiadomosc (zwlaszcza, albo mimo tego, ze przeciez jaja i nabial to byl malenki, mikroskopijny, ale jednak element mojej diety w ostatnich miesiacach) dala mi sile, zeby wstac i zabrac sie do roboty. Czytac znow wiecej, wyciagnac wszystkie zapomniane argumenty, owszem zaczynac temat i tlumaczyc o co chodzi i czemu to jest wazne. Zabrac sie za swoje cialo i trzezwo spojrzec na bezzasadne przeciez jestem w podrozy, wiec sie ruszam, dzwigam tyle, tyle chodze - i na ciezarowki sie wspinam!, codziennie po trochu pracowac nad tymi szczatkowymi miesniami, zeby nie byly takie szczatkowe, zeby dluzej dzwigaly, szybciej sie wspinaly, szczesliwiej wstawaly z lozka i ciagle, przepieknie szczerzyly do swiata szczesliwe - nie glodne - zeby.

Weganizm w podrozy - da sie, wiec nie marudz. Nie wymyslaj. Da sie doskonale i bez problemow, bez oszukiwania wlasnego sumienia. I cwiczyc sie da, leniu. Jesli mozesz codziennie zmieniac miejsce, skakac przez setki kilometrow, jesli mozesz wsciubiac nos w jakies zapomniane przez swiat zakatki - mozesz sie porozciagac, powzmacniac, nos do kostek przytulic.  I nawodnionym jak trzeba - da sie byc, bo jesli mozesz slimaczyc sie z calym swoim domem, calym swoim dobytkiem na plecach - mozesz do niego doczepic ze dwa kilo wody, albo miedzy prosba o podwozke a dyskusja o dyktaturze Pinocheta poprosic gdzies o napelnienie butelki.
Mozesz byc w podrozy zdrowy i uczciwy - i jak kazdy zdrowy i uczciwy niesamowicie szczesliwy. I naprawde nie ma zadnego - ale to absolutnie zadnego powodu, zeby probowac usprawiedliwic cokolwiek innego.

Zakwasy wesolo podspiewuja w miesniach, swiezo zebrana fasola bulgocze w garnku, odkladam ksiazke, zeby wyslac Wroblowi jakas maslana* wiadomosc o tym, jak bardzo ja kocham (jakas wiadomosc, na ktora odpowie mi pewnie czulym przeklenstwem). Od dawna nie czulam sie, nie bylam taka zdrowa. Taka silna. Taka ladna. Taka usmiechnieta. Taka szczesliwa. 



*Wrobel mowi: chyba sojowa!

2013/04/11

Chile, czyli jak i po co wyjechac z kraju?

Mowili mi tak: ze ten kraj jest do niczego, ze ludzie straszni materialisci, ze natura wycieta i wytluczona, ze juz lepiej wracac do Europy, niz wjezdzac do Chile, ze jak juz musze wjezdzac, to i tak po dwoch tygodniach uciekne.
Tak mi mowili - i nie wiem, skad wyciagneli te historie.

Nie moge sie wydostac z kraju, nie moge sie wydostac przepieknie. Kraj zaczal sie pustynia, litrami wina w zawsze pelnym domu posrodku tej pustyni, wielkimi ciezarowkami wiozacymi mnie przez burze piaskowe, zatrzymujacymi sie na schowanych plazach, zaczal sie trabami powietrznymi, lwami morskimi, drgajacymi plytami tektonicznymi.

I tak sie pieknie rozlal w upalne, puste latem Santiago. W nasza mala Kolumbie, mowienie gitara, mowienie do roslin, mowienie roslinami.  W domy z kolorowej blachy, w pachnace sola, pijane i brudne Valparaiso. W ucieczke na poludnie - na prawdziwe poludnie, cofajace sie, lamiace sie lodowce - nie ma nic smutniejszego, niz dzwiek lamiacego sie lodowca - w las deszczowy u czola lodowca, w siedem kilo straconych na pustych drogach, do ktorych szczesliwie nie siega asfalt, ale siega nalca, siegaja wodospady i wilgotne psie pyski.

Jade niby sama, ale przeciez nigdy sama. Ktos mnie podwozi, ktos mnie zaprasza, z czyjegos domu przez tydzien nie chce sie wynosic, z czyjegos domu wypedza mnie tylko lodowaty wiatr, ktory juz swiszczy, juz straszy odcieciem drog, zamarznietym namiotem. Ktos mnie karmi, ktos mi spiewa, mowi, ktos pisze, ktos sie przez przypadek spotyka w kogo innym domu, na srodku ulicy, lasu, parku, plazy.

Jade niby na polnoc, ale ta polnoc sie przeciaga i odklada, sie zamienia w jeszcze kawalek poludnia, w jeszcze troche czasu w centrum, w moze jednak zostane tutaj. Zrywam jakies owoce z jakiegos krzaka, w jakims miescie jakies bransoletki sprzedaje za ryz i herbate, co jakis czas cos mowie o pracy jakiejs. Ale skacza delfiny, lodzie zabieraja mnie na stopa na mgliste wysepki, w waldiwijskiej dzungli kwitna copihue i alerce, wszystko zatrzymuje i wszystko troszke popycha do przodu.

Nie moge sie wydostac, nie moge sie zatrzymac - i naprawde ciezko, zeby bylo jeszcze lepiej.

2013/03/05

Patagonia. Szukam domu.

Nad ranem budza mnie dzwonki owiec, cieply pysk Amerigo i C. stukajacy szklankami w kuchni. Wygrzebuje sie z ciepla, herbata i miod i poranna ksiazka; powoli opada mgla, on wychodzi do pracy, w pokoju obok przewraca sie ciagle we snie szalony rowerzysta.

Potem slonce. Deszcz. Chmury spadaja z lodowcow, plyna z dalszych gor. Cos sie sprzata, czegos sie szuka w lodowce, planuje sie kolacje i ciasta - jak oswoic ten piekarnik? - sie wymienia ksiazke w centrum kultury, sie kradnie internet i pozdrawia spotykanych po raz kolejnych autostopowiczow, czy raczej: te smutna grupe, ktora od samego poludnia swiata probuje lapac stopa, ale nikt ich nie zabiera, co raz widze ich zmeczonych przy drodze, potem wsiadaja, wysiadaja do i z autobusow i promow, probuja dalej.

Zjechalam tam, gdzie konczy sie droga; tam, gdzie miasteczko siedzi na drewnianych slupkach; gdzie w gorach chowaja sie pumy, kondory lataja nad zachwycona glowa. I znow tutaj. Niby koniec swiata, ale przeciez czasem jest gaz, zazwyczaj jest prad, zawsze sa ptaki, szczesliwe psie mordy i wielkie cielsko do przytulenia, kiedy juz wroci wykonczone z pracy czy kiedy w czasie wpadne na nie w miasteczku.

To, co nie jest ekstremalne i fascynujace; to, na co kreca nosem szukajacy egzotycznych przygod w dzikiej Ameryce. Zycie, piekne, spokojne zycie, ze sliwkowymi powidlami na ogniu i praniem suszacym sie nad rzeka.
Czyli sie zakochalam, w miejscu, nie w miejscu, i jak to zrobic, zeby juz tu zostac?

2013/02/21

Nogi.

Wlazac pod gore chwytam sie za nogi; chwytam sie za nogi, zeby sobie nie uciec, zeby czuc, ze maja jeszcze sile, jakis miesien do napiecia. Kocham swoje nogi.

Wspinaja mnie te nogi na gory. Gorki. Schody, ciezarowki, mury, kontenery. Bardzo pieknie. Z zadyszka piekna pluca. Z niewielka pomoca slabych lap. Leziemy.

Kocham swoje nogi, bo ledwo, ale ida. Sie wspinaja. Z obolalym kolanem, z trzaskajacym biodrem - dajemy rade. Wiatr 80km/h dmuchajacy prosto w morde, obslizgle deszczem kamienie, na plecach ciezar sprzetu i zarcia - dajemy rade.

 Bo jak to, zeby rady nie dac?


2013/02/05

Bolivia razy dwa, czyli wszystko krótko, bo naraz za dużo.

Na granicę wiezie nas Rodzina: on nie widzi, ale porusza się w tym świecie sprawniej niż ja; on zaczyna niedowidzieć, ale już widział tyle, widzi tyle poza twarzą, słyszy przez słowa. Piękna droga, piękna wizyta na rynku jednego z maleńkich miasteczek, pięknie przy drogach gotowany obiad.

W nocy rozstajemy się pod granicą Peru-Boliwia. Przejście jest jeszcze oficjalnie czynne, ale strażnikom nie chce się już pracować: zamknęli się w środku i na nic walenie w drzwi, na nic tłumaczenie, że nie stać nas na peruwiańskie hotele, że musimy przejść. Jutro. Jutro, wszystko jutro.

Idziemy w stronę bramki. Możemy przejść bez pieczątki? Wrócimy rano, obiecujemy. Nie ma problemu, przecież. Na drugiej bramce tłumaczymy, że pozwolili nam przejść na noc. Ok. Tylko szybciutko. Idziemy, w kieszeni 17 bolivianos albo osiem złotych na nas obie. I trzeba gdzieś spać, bo granica jak to granica, nie jest najlepszym miejscem do koczowania na ulicach.

Ale nigdzie nas nie chcą. Nie możemy dzielić łóżka, nie możemy spać w przedsionku noclegowni, nie ma absolutnie nic tańszego i czemu po prostu nie zapłacimy więcej, skoro to i tak trzy razy taniej, niż tu za bramką. I nikt nie rozumie, że można mieć niebieskie oczy i puste kieszenie, to naraz nie istnieje.

Ktoś odsyła nas w ciemną uliczkę, tam ponoć znajdziemy coś tańszego. Nic tańszego nie znajdujemy, ale znajdujemy kogoś, kto ma garaż - w garażu nic, ale przecież jest dach, są ściany, może nas zaprosić. Zaprasza. Śliczna noc na betonie, rano żegnamy się dając jedną z naszych plecionek, wracamy na przejście.

Strona peruwiańska to podział na wejście i wyjście, kilka okienek w czystym biurze. Boliwijska: nieskończona kolejka do zapadającego się biureczka. Zdaję sobie sprawę, jak proste jest Peru. Jak bardzo tęskniłam za Boliwią. Poza ślimaczącym się wężykiem i marudnym urzędnikiem czas uprzyjemnia pora deszczowa - ale w ten sposób wszystko się przedłuża i znów spotykamy Rodzinę, jedziemy dalej razem. Cudnie!

Jakieś 60km przed La Paz zmieniają trasę, ale zgarnia nas pierwszy samochód. Nie ma problemu z autostopem tutaj jednak, warto tylko wyjaśnić, że nie będziemy płacić - i wszystko działa. Więc znów La Paz, znów otwarty dom J. z jego nieskończoną ilością gości, z sąsiadami nieufnie spoglądającymi przez murek, marudzącymi na przewijających się ludzi. Nasza druga wizyta to ostatnia wizyta w ich domu - sąsiedzi zaczęli odcinać im wodę, trzeba na jakiś czas odpuścić gości. Im też się to przyda - J. nie pracuje, M. wraca z pracy wykończona. I zawsze - zawsze - dom jest pełen.

Pleciemy dużo. Sprzedajemy wszystko. Miasto jakby głodne bransoletek - kupują nawet, kiedy zostajemy już z ostatnią, sprzedajemy trzymając ją w dłoni. Nie chcesz kupić bransoletki? Ty podajesz cenę, dla nas "mało" nie istnieje. W domu więcej pracy, żeby zarobić w kolejnych miastach; ja plotę, w kuchni trzy osoby gotują dla wszystkich, ktoś żongluje, ktoś śpiewa, ktoś robi swoje wisiorki z kwarcu i metalu. Teraz jeden z tych pięknych wisiorków jeździ ze mną, szczęśliwie kołysze się pod szyją.

Szalona La Paz. Nie ma spokoju w La Paz, nie ma. Jest sobotni poranny bieg, żeby odebrać list Anny, zanim reszta się obudzi i wyjedzie beze mnie. Tyle kilometrów na tych cholernych wysokościach, żeby nie płacić za autobus. Bo nie mogę, bo trzeba oszczędzać na chleb i list do Czech. Bo list do Czech kosztuje 90 boliwijskich chlebów, ale przecież jest od tych chlebów ważniejszy.

Dalej Oruro, przygotowania do karnawału, tańczące ulice, stragany i trąbki i bębny. Juan Carlos otwiera swój dom-jaskinię, dużą, pustą przestrzeń, w której mieszczą się ludzie i plecaki. Oprócz nas dwójka ślicznych studentów, jeden wariat, jeden bardzo poważny medyk; aż się człowiek czuje stary i nieodpowiedzialny, bo te trzy lata (hehe) różnicy, bo to moje zostawienie medycznej i nieużyteczne, ale przecież ciekawe studia potem. Quinoa, karcianki, ganianie pięciolatka i przepychanki-ściskanki, bo za mało mamy krzeseł i to przecież bardzo dobrze.

Kolejne samochody (ciężarówka, osobówka, karetka pogotowia) wiozą nas do Potosi. W samym Potosi nudno i pada. Ojo del Inca, czyli gorące źródła, do których naprawdę nie chcesz wejść ze świeżym tatuażem. Taki odruch odpowiedzialności - rzadko, ale się przytrafia.

W karetce ktoś opowiada mi, że już raz kiedyś spotkał jednego gringo - w ogóle się nie rozumieli, ale został w ich domu na trzy miesiące. Nie nauczył się w międzyczasie języka na tyle, żeby wyjaśnić, kim jest, ale codziennie wychodził w góry zbierać ślimaki. I coś tam notował. Potem wrócił kilka lat później z całą swoją rodziną - i dalej nie rozumieli ani słowa. I też był tak szalenie wysoki i strasznie biały, całkiem jak ja.

2013/02/04

Cuzco, czyli wszystko i nic.

Śniadania: paneton i wino. Kolacje: kakao i awokado. Po pokoju kręci się kot. Po domu kręci się G. i jego znajomi. Ktoś daje mi w prezencie koraliki do moich bransoletek, ktoś robi mi po przyjacielsku nowy tatuaż. Leziemy na Machu Picchu torami, od czasu do czasu uciekając przed mijającymi nas w pociągach turystami z pieniędzmi (żeby dostać się na MaPi płacisz dużo za możliwość przejścia ścieżki trekkingowej, albo jeszcze więcej za pociąg właśnie. Innych dróg nie ma, więc leziemy nielegalnie i darmowo. Jak wszyscy normalni ludzie.) Łazimy po Cuzco w deszczu i bez planu. Wyjeżdżamy z miasta na kolejne góry, kolejne ruiny. To są jakieś dwa tygodnie, Nowy Rok na głównym placu - przytulam wszystkich, wszystkich, a jest tych wszystkich dużo - tyle darmowego alkoholu za mój czerwony nos klauna, tyle darmowego śmiechu i uśmiechu za moje otwarte ramiona. Jeśli przyjrzysz się temu z bliska, nie robimy nic konkretnego. Piękny, piękny czas. I tak ciężko zebrać się do powrotu do Boliwii.

Navidad a'la Lima, albo ucieczka przed Grinch'em.

W wigilię Wigilii przyjeżdżamy do Limy. Od kiedy przekroczyłysmy granicę, dostajemy po 5-10 zaproszeń dziennie od bodaj wszystkich lokalnych dewiantów: i z tej sterty nagich profili wygrzebujemy jedno, jedno jedyne normalne zaproszenie na święta. Wszystko ustalone, Paco odbierze nas z parku w nocy. To czekamy.

Czeka się wspaniale, bo miasto wita nas darmowymi galeriami, darmową świąteczną animacją w parku. Dużo kotów. I się przytulają. I palemki. I w ogóle wspaniale. Ktoś się dosiada, zaprasza na święta do siebie (bo mieszka sam, ale już kupił indyka, wino i czekoladę, więc chętnie się podzieli); parkowy policjant pożycza nam telefon, żeby zawiadomić P., później wraca, żeby pokazać nam jego odpowiedź. No, jednym słowem doskonale.

Więc zgarnia nas w nocy i odwozi do domu. Wigilię zaczynamy bardzo nudnym śniadaniem (to znaczy: bardzo cichym śniadaniem, jakby człowieka zamknęli w klasztorze jakimś ciemnym i głuchym) i poszukiwaniem prezentów dla ciotek P. Borze zielony. Tęsknię za polską wigilią.

I z każdą godziną tęsknię bardziej: nie dzieje się nic. Każdy w swoim pokoju, przy swoim komputerze, nikt nie rozmawia, nikt nie reaguje na próby rozmowy. Pytam J., jak się czuje, czy może to tylko ja histeryzuję, przyzwyczajona do całej rodziny zwalającej się do domu z kolędami i stosami jedzenia. A więc nie, J. też cierpi - przegrzebując CS grupy znajdujemy czyjąś wiadomość: mieszkam sam, więc zapraszam wszystkich bez planów, będą pewnie ze trzy osoby, ale mamy jedzenie i rum. A-cha! Spisujemy adres Ale, wybiegamy z domu i już jest lepiej. Choćbyśmy miały spędzić święta na ulicy - wszystko jest lepsze, niż to więzienie w domu statystyków.

Do kolacji u Ale jeszcze sporo czasu - ale przecież Wigilia, wszystko zamknięte. Znajdujemy pizzerie i rozpaczając nad taką wigilijną kolacją uśmiechamy się tylko do naszej ucieczki, do niedopitych piw zgarniętych ze stolika obok. Powtarzaj sobie: wszystko jest lepsze, niż święta z Grinchem.

Szukając mieszkania A. zgarniamy z ulicy jakąś przypadkową osobę - ktoś nas zaczepia, właściwie nie ma planów na najbliższe dwie godziny, więc idzie z nami (ostatecznie zostaje do następnego dnia; A. nie bardzo się dziwi, że przychodzimy z kimś, wiec nie ma problemu).

Więc tak. Wszyscy bardzo grzecznie kroją swoje porcje kolacji. Cywilizowane gadki o różnicach kulturalnych, bo tacy jesteśmy internacjonalni wszyscy. Ale, przecież. Godziny. Wino, rum, szampan, whisky. Salsa i argentyński rok. I nagle świta, i nagle widzisz, że wszyscy tarzają się po podłodze, znajdujesz kogoś malującego stopami po płótnie, kogoś śpiewającego na balkonie, kogoś śpiącego w łazience. Oczywiście zostajemy na dłużej... po południu toczymy się tylko, żeby odebrać plecaki z domu Grincha, wracamy na sniadanie, czyli paneton i mojitos. Budzi nas zerwany zlew, powódź w kuchni. Coś ratujemy i wracamy na przytulną podłogę. I tak przez nabliższe dni: rum, plaża i pelikany. Hej kolęda, kolęda!

Lew morski. Pisco, Paracas, Islas Ballestas.

Przez pustynie tirami tyramy nad Pacyfik. Osiedla domków z trzciny pośrodku niczego, stragany ze słodkimi ogórkami. W nocy Nazca, nocny po Nazce spacer w poszukiwaniu taniego jedzenia - we wstrętnej budce obsługuje nas kilkuletnia dziewczynka. Okropna jest Nazca. Rano uciekamy.

Ale uciekając - uciekając wszystko się ratuje. Zgarnia nas dwójka braci, właściwie to nie planowali wyjeżdżać z miasta, ale autostopowiczom zawsze trzeba pomóc. Obwożą nas po bliskich okolicach, fundują śniadanie z tortilli, soków i lodów, napychają nam plecaki jedzeniem na drogę i odwożą na wieżę, z której widać część linii (tych linii Nazca, co to są bardzo historyczne, histerycznie wręcz historyczne, co to za oglądanie ich z samolotu płaci się Dużo, więc my widzimy tylko to, co z tej zardzewiałej wieży). Dalej już ciężarówki, droga do Pisco. Wybrzeże tańczy i śpiewa.

Bo brzeg oceanu zawsze chyba jest taki, że automatycznie zmieniasz buty na japonki, spodnie na kolorowe kiecki i kwieciste shorty, że zaraz pijesz zimne piwo i drinki z palemką, zaraz rybackie łódki, wycieczki na wyspy, salsa, surferzy i dużo śmiechu. Zrzucamy plecaki w tymczasowym domu i lecimy na bożonarodzeniową imprezę w przetwórni krabów. Pisco, pisco, pisco, juka i kukurydza. I nawet ja tańczę. A to znaczy wiele, bo ja nie tańczę nigdy.

Dalej lwy morskie. Pingwiny. Islas Ballestas - Galapagos dla ubogich, czyli dla nas. Prezent dla siebie nad Boże Narodzenie: jest 23 grudnia, w słońcu łapiemy stopa w górę Panamericany.